niedziela, 13 lipca 2014

Brian W. Aldiss "Chwila zaćmienia"

Czyli zbiór opowiadań The Best Of. Wydawnictwo Solaris trochę się zamotało w tekście na ostatniej stronie tylnej okładki - bo z jednej strony wybór (...) został przez niego dokonany specjalnie dla polskiego czytelnika a z drugiej strony światowa premiera zbioru The Best of Brian W. Aldiss. To specjalnie, czy jednak nie specjalnie?
Tak czy siak, zbiór opowiadań tak różnorodny i dotykający najróżniejszych kwestii, jak i sam autor. Część z tych opowiadań czytałem niegdyś w zbiorze Kto zastąpi człowieka?, większości nie znałem wcześniej.
Uogólniając, mamy tutaj opowiadania krótsze i groteskowe, przewrotne i żartobliwe, przywodzące w sumie na myśl bizarro, radosne pasaże surrealizmu i odrealnienia prowadzone przez autora z rozmachem i nagle kończone przewrotną puentą, nieraz wywracającą sens opowiadania do góry nogami (Swastyka; Generał Calex poległ, pożoga na końcu świata, bułeczki pyszne; Mortistan; Człowiek z osiołem; Historyczny dzień nad jeziorem Dohani; Tarzan wśród Alp). Bywają też dłuższe, pełne zadumy nad kondycją człowieka i człowieczeństwa, o pesymistycznym, melancholijnym wydźwięku, piętnujące ludzkie przywary lub całą cywilizację jako taką, ew. cywilizację zachodnią; czasem wystają z tych opowiadań lekko lewicowe, zielonkawe poglądy autora bądź ogólne przemyślenia o polityce lub filozofii (W stoczni kosmicznej; Nieszczęsny, mały wojowniku; Klucz do kości; Bezgłowy; Tygrys w mroku; Wiejski oszust; Lot o zmierzchu; Promienie słońca; Chwila zaćmienia; Kwiecie eocenu; O tym, jak wrota otwarły się i zamknęły). W kilku autor stawia pytanie o granice między człowieczeństwem a sztuczną inteligencją, o granice między człowiekiem i rozumną maszyną w światach, gdzie jedno i drugie potrafi bardzo się do siebie upodobnić - lub wręcz gdzie maszyny potrafią być bardziej ludzkie, ewentualnie gdzie popełniają typowo ludzkie błędy (Kto zastąpi człowieka?; Superzabawki na lato; Superzabawki zimą; Superzabawki przez resztę roku; Nigdy nie zapytałeś, jak się nazywam; Na zewnątrz). W jeszcze innych autor zahacza o specyficznie pojętą metafizykę, nawiązuje do pojęć i postaci związanych z mitologią chrześcijańską, wcześniejszymi wierzeniami, lub uniwersalnych pojęć; gdzieniegdzie ta grupa jego opowiadań przywodzi na myśl weird (Łyżka jest potężniejsza; Mroczny tłum; Obiekt okołoziemski; Chwila chwały Evansa; Taniec Judasza). Mamy też opowieści o ewolucji świata post-ludzkiego, zamieszkałego przez najbardziej niesamowite twory natury (i nie tylko natury) żyjące na sposoby wykraczające poza granice ludzkiego poznania; w jednym przypadku taka kreacja służy za tło dla historii o jednym z tematów przewodnich wymienionych wyżej (Kiedy ranne wstają zorze; Na pokładzie Błogostanu; Miasta płoną najlepiej w zerze absolutnym [jest to zarazem przykład na formę eksperymentalną]).
Tłumacze spisali się bardzo dobrze, nic nie zazgrzytało. Autor potrafi korzystać z języka na najróżniejsze sposoby, za każdym razem daje z siebie wszystko i nawet, jeśli nad jakimś tekstem trzeba się intensywniej zastanowić, samo zastanawianie się jest przyjemnością. Wszystkie opowiadania stoją na wysokim poziomie, nawet jeśli część z nich może wydawać się błaha lub całkiem zwyczajna. Aldiss świetnie się odnajduje zarówno w kreowaniu wariacji "tu i teraz", jak i w wymyślaniu od podstaw skomplikowanych i rozbudowanych wizji świata, do tego przyciętych do rozmiarów opowiadania.
Jak na mój gust, jest to świetny zbiór, przeczytałem go z przyjemnością.

Westerny które warto zobaczyć II

Kolejna część niewielkiego cyklu rozpoczętego szmat czasu temu. Uwaga na spoilery. Tym razem będą to westerny, które warto zobaczyć, ale jednak raczej jednorazowo.
Wszystkie należały do podgatunku spaghetti westernów zwanego twilight spaghetti. Podgatunek obejmował filmy schyłkowe, powstające w latach 70. XX wieku, kiedy spaghetti przejadło się już zarówno widzom jak i krytykom i zaczęło zjadać własny ogon. Próbowano odświeżyć konwencję, powstawały obrazy eklektyczne i dziwaczne, przełamujące bariery gatunkowe.
Sam spaghetti western jako taki już przełamywał bariery. Był bowiem wariacją europejską nawet nie na temat historii Stanów Zjednoczonych, co zabawą formą, treścią i konwencją westernu jako takiego. Europejskie westerny zaliczane do spagów były surrealistyczne - o tyle, o ile surrealizm to nie tylko absolutny pojazd po estetycznej bandzie w stylu - chociażby - Psa andaluzyjskiego, lecz też gra motywami, odrealnienie, przejaskrawienie i pogrubienie konturów, wszystko okraszone bogatą symboliką i odniesieniami do tego, co tylko bogata wyobraźnia twórców zdołała wymyślić i tam nawrzucać. Schyłkowe spaghetti próbowało wyjść z siebie i stanąć obok - co tylko potęgowało uczucie przejmującej dziwności, odrealnienia, nieraz onirycznego, nieraz gęstego jak koszmarny sen.

Koszmarnym snem - przynajmniej dla mnie - bez wątpienia jest film Matalo! z 1970 roku. Powszechnie uznawany za jeden z najbardziej oryginalnych i dziwacznych westernów jakie powstały kiedykolwiek, wyróżnia się na tle gatunku na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim - i jest to powód, dla którego musiałem robić w czasie oglądania przerwy - technicznej. Pal licho fragmenty zrealizowane w slow-motion, i to takie jak długa sekwencja tortur - ten film jest niewyobrażalnie kwaśny. Kamera pływa. Pływa tak bardzo, że głowa boli od samego patrzenia. Pływa, fruwa, czasem najeżdża na dosyć przypadkowe obiekty w kadrze. Czasem obraz ma coś dziwnego w sobie pod względem kontrastu i nasycenia, co tylko podkreśla przećpany klimat.
Kostiumy bohaterów wpasowują się w klimat epoki idealnie - spodnie-dzwony, akcesoria flower-power, jeden z bohaterów, u którego łatwość zabijania wręcz przeraża, nosi tatuaż z motylkiem. Ścieżka dźwiękowa zaś to coś pomiędzy wczesnymi Pink Floyd i Hendrixem; do tego dźwięki tła dobrano perfekcyjnie, np. ciche zawodzenie i odległe śpiewy rozbrzmiewają w czasie scen na cmentarzu.
Brzmi dziwacznie? To jeszcze nie wszystko. Scenarzysta dorzucił do tego femme-fatale najprawdopodobniej zabijającą pocałunkiem (chyba, że coś opacznie zrozumiałem, ale w przypadku akurat tego filmu nie trudno czegoś nie zrozumieć), wątki sado-maso, symbolikę rodem z Freuda (jak w żadnym innym westernie tutaj pistolet wyjątkowo dobitnie nie jest tylko i wyłącznie pistoletem) oraz finałowy pojedynek w czasie którego jeden z bohaterów... używa bumerangu. Przy odrobinie wyobraźni z dość typowej jak na spag fabuły o zemście, zdradzie, złocie i (głównie cielesnej) miłości udało się twórcom zrobić coś, co bardziej przypomina narkotyczne, psychodeliczne wizje niż zwykły film. Jak dla mnie, obraz Cesarego Canevari to film na raz, mimo tego gorąco polecam, bo to ewenement i dzieło absolutnie oryginalne, niezależnie od tego, że formalnie jest to remake starszego Kill the wicked!. Trzeba jednak przyznać, że hippisi nie mieli szczęścia do westernów, a i twórcy westernów nie przepadali za hippisami, nawet twórcy o jednoznacznie lewicowych przekonaniach, jak Sergio Corbucci (nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto oglądał The Specialists [1969] był w stanie kiedykolwiek zapomnieć końcową scenę).

Równie surrealistycznym spagiem bliższym jednak klasycznej konwencji (bez całej ahistorycznej, eklektycznej otoczki, lecz również z wielopiętrową symboliką) jest Se sei vivo spara (znany także pod tytułem Django Kill, if You live, Shoot!). Film ten nie miał rzecz jasna niczego wspólnego z kamieniem milowym gatunku, klasykiem Django z 1966 roku. Nagminną praktyką było podszywanie się przez autorów bądź dystrybutorów danego filmu pod tytuły znacznie bardziej znanych (i zazwyczaj lepszych) filmów z gatunku. I tak, filmów z Django w tytule były dziesiątki, w tym tylko jeden oficjalny sequel. Podobny los spotkał Sabatę, Saratanę czy Trinity'ego - doczekali się dziesiątków zupełnie przypadkowych spin-offów i filmów bezczelnie nawiązujących do oryginalnych obrazów o ich przygodach.
Django Kill... łączy western z horrorem. Brzmi intrygująco? Cóż, można było zrobić to znacznie lepiej. Tutaj mamy konwencję znacznie bardziej zbliżoną do kina artystycznego, do tego z mnóstwem odniesień politycznych i całkiem niezłymi efektami gore.
Na samym początku główny bohater wydostaje się z płytkiego grobu. Wystająca z ziemi dłoń jasno określa koneksje gatunkowe. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy po prostu został nie do końca zabity (uh, jak to brzmi), czy też wskrzeszony przez dwóch obecnych przy jego zmartwychwstaniu Indian. W przebłyskach widzimy, co się stało. Historia stara jak gatunek - grupa bandytów pokłóciła się o podział łupów (tutaj do tego dochodzi wątek rasistowski, gdyż grupka białych wymordowała Meksykanów). Wraz z dwoma Indianami, główny bohater trafia do miasta zwanego The Unhappy Place. Mieszkańcy byli w stanie samodzielnie rozprawić się z bandytami, nasz Nieznajomy ochrzczony w tytule mianem Django ma możliwość wywarcia zemsty tylko na jednym ze swoich (niedoszłych?) morderców, za pomocą złotych nabojów wytopionych z części zagrabionego złota. The Unhappy Place poraża swoim odrealnieniem oraz stężeniem przedstawionego tam, namacanego wręcz zła, bijącego spod dobrze ubranych, porządnych obywateli. Scena, w której główny bohater wjeżdża do nienaturalnie sterylnego, bijącego wręcz absurdalnością i odrealnieniem miasta zapada w pamięć na długo. Pijak siedzący na ganku trzyma nogę na leżącej małej dziewczynce, mały chłopiec stoi nagi i bawi się penisem, przez okno widzimy, jak mężczyzna szarpie się z kobietą, która go gryzie.
The Stranger, jak w filmie zwracają się do niego inni bohaterowie, zostaje wmieszany w konflikt między dwoma grupkami chcącymi przejąć zrabowane złoto. Jedną z nich jest gang odzianych na czarno kowbojów-homoseksualistów jeżdżących na białych koniach. Przewodzi nimi wzorowany na Mussolinim herszt zwany Zorro (lub Sorrow lub jakoś podobnie - prawdę powiedziawszy, w mojej kopii filmu czasem trudno było zrozumieć dubbing). Uprowadzają synka właściciela saloonu. Główny bohater postanawia go uwolnić, ale nie udaje mu się to. Wzorowani na faszystowskich bojówkach kowboje w czerni gwałcą chłopca w czasie wielkiej popijawy (nie zostaje to pokazane wprost, ale to, co pokazano, pokazano bardzo sugestywnie), następnego dnia rano nieszczęśnik popełnia samobójstwo. Film wyreżyserował Guilio Questi, związany w czasie wojny z antyfaszystowskim ruchem oporu we Włoszech, stąd też wątki polityczne.
Oprócz gangu o złoto konkuruje jeszcze wspomniany wyżej właściciel saloonu i jego wyrachowana partnerka oraz lokalny potentat przetrzymujący w zamknięciu szaloną żonę (stręczy ją głównemu bohaterowi, by ten zdecydował się opowiedzieć za nim w narastającym konflikcie).
Fabuła jest zakręcona i wielowątkowa. Obfituje nie tylko w aluzje polityczne, lecz też i religijne (motyw ukrzyżowania). Scen przemocy nie ma wiele, ale jak już są, to bardzo brutalne (jak na ówczesne czasy). Możemy zobaczyć np. scenę skalpowania (stary Indianin pada ofiarą dystyngowanych, elegancko ubranych mieszczan), śmierci przez oblanie roztopionym złotem, tortury za pomocą nietoperzy-wampirów, itp. W internecie można znaleźć plotki, że w pierwotnej wersji filmu, później ocenzurowanej mieliśmy jeszcze kanibalizm i zabijanie prawdziwych zwierząt. Poza tym, tak naprawdę nie wiadomo, jakim cudem główny bohater właściwie przeżył/żyje, skąd się wzięli ludzie Sorrowa, o co właściwie chodzi z The Unhappy Place i czemu to miejsce jest tak niewiarygodnie spaczone, itd. Widz jest wrzucony z rozmachem w świat przedstawiony przypominający znów świat rodem z halucynacji niż cokolwiek realistycznego. Również film na raz, nie umywający się nawet pod względem budżetu do klasyki gatunku, ale warty obejrzenia z racji na swoją absurdalność i odrealnienie.

Wątki horrorowe i nieco przećpany klimat przeplatają się również w Four of the Apocalypse, spag westernie z 1975 roku wyreżyserowanym przez samego króla włoskich horrorów Lucia Fulciego. Film ten jest niezwykły z kilku względów. Przede wszystkim czworo głównych bohaterów - hazardzista i oszust karciany przywiązany do wygody i luksusów, ciężarna prostytutka, alkoholik oraz czarnoskóry grabarz widzący duchy - jest tak odległych od stereotypowego bohatera spag westernu, jak to tylko możliwe. Przez większość część filmu hazardzista Preston, główny bohater, nie używa nawet broni, bo tego nie lubi, a cała czwórka raczej ucieka przed niebezpieczeństwami, niż stawia im czoło.
Czworo [jeźdźców] Apokalipsy zostaje wyprawione w nieznane z miasta. W czasie podróży w nieznane stopniowo odkrywane są portrety psychologiczne postaci i cała złożoność ich osobowości. W tyle przygrywa kwaśny folk-rock, co zupełnie rozbija klimat filmu. Muzyka jest wybitnie niedobrana, rozbija zupełnie napięcie, chociaż kapela odpowiedzialna za ścieżkę dźwiękową nie jest zła sama w sobie - Bixio, Frizzi & Tempera.
Pewnego dnia na drodze czwórki staje bandyta Chaco, charyzmatyczny i pewny siebie. Po pierwszych oporach Prestona i reszty dołącza do czworga bohaterów ze względu na swoje umiejętności strzeleckie. Fenomenalny aktor Tomas Milian nadał swojemu arcyzłemu bohaterowi cechy Charlesa Mansona. Niedługo później noszący hippisowską przepaskę długowłosy Chaco częstuje swoich towarzyszy podróży halucynogenami, wiąże ich a następnie gwałci ciężarną Bunny, w tym momencie już zakochaną z wzajemnością w Prestonie. Odjeżdża w nieznane z resztą dobytku i wozem czworga, pozostawiając ich na pewną śmierć.
Naszym bohaterom udaje się uratować, trafiają do na poły opuszczonego miasteczka górniczego, gdzie Bunny umiera przy porodzie. Preston postanawia zostawić dziecko pod opieką mieszkańców, sam wyrusza w poszukiwaniu Chaco, by pomścić swoją ukochaną...
Film zdecydowanie stonowany, większą wagę kładący na psychikę bohaterów niż dynamiczną akcję. Nie ma tu charakterystycznych dla gatunku epickich pojedynków z najazdami kamery na krople potu powoli spływające po ogorzałych twarzach stojących na przeciwko siebie bohaterów. Bardzo mało westernowy jest ten western, podobnie jak mało horrorowy. Nie jest to zły film, jest jednak bardzo specyficzny. Próba przedefiniowania gatunku i tchnięcia w niego odrobinę świeżości nie wyszła jednak Fulciemu, głównie ze względu na ścieżkę dźwiękową i brak tego wszystkiego, co stanowiło esencję gatunku.

Znacznie lepszym horroro-westernem był hiszpański Condenados a vivir {pol. Skazani na życie} znany lepiej pod tytułem Cut-Throats Nine z 1971 roku. Doczekał się remake'u w roku 2011. Szokował efektami gore (głowa trafiona pociskiem nigdy w westernie nie wyglądała tak realistycznie, podobnie jak i trawione ogniem, rozpadające się ciało), naturalizmem w przedstawianiu śmierci i odhumanizowanego okrucieństwa. Na dodatek akcja rozgrywała się w zimę, w klaustrofobicznych, zaśnieżonych lasach i odludnych chatach. Jest to jeden z najbardziej depresyjnych, przygnębiających filmów, jakie w życiu widziałem.
Siedmiu skutych ze sobą łańcuchami zbrodniarzy wojennych (z Wojny Secesyjnej), w tym gwałciciel, psychopata, mordercy, itp., strażnik więzienny ich eskortujący oraz jego młoda córka na skutek serii wydarzeń kończących się rozbiciem transportującego ich dyliżansu zostają zmuszeni do pieszej wędrówki przez góry do znajdującego się za nimi więzienia. Strażnik, sierżant Brown ma osobisty powód, by konwojowanych nie lubić - jeden z nich zabił jego żonę - on jednak nie wie, który z nich to zrobił. W czasie wędrówki najpierw kilku przestępców ginie, potem okazuje się, że łańcuch, którym są spętani jest ze złota, a cała historia z więzieniem to pretekst, by je dostarczyć, następnie następuje moment kulminacyjny - wycieńczona gromada dociera do samotnej chaty, gdzie strażnik zostaje sadystycznie skatowany a jego córka zgwałcona. Na odchodnym pozostali przy życiu bandyci opuszczają chatę, podpalają ją zabijając przy tym sierżanta. Zostało to wszystko dosadnie pokazane.
Zgwałcona Sarah kontynuuje marsz wraz ze swoimi oprawcami. Zakochała się w jednym z nich, najmłodszym i sprawiającym wrażenie najnormalniejszego z całej bandy degeneratów. Chciał obronić ją przed gwałtem, przez co też został pobity przez swoich kompanów. Pragnęła też zobaczyć śmierć wszystkich pozostałych jej oprawców i morderców jej ojca.
Biedna dziewczyna nie wie, że to właśnie jej wybranek ma na rękach krew jej matki. Historia ta pojawia się czasem w przebłyskach różnych bohaterów. Reżyser wykorzystał do ich wkomponowania w film proste a sugestywne metody - przed każdym flashbackiem film się zatrzymuje, także w trakcie ujęcia.
Grupa dociera do leżącej na rozstajach stacji transportowej czy czegoś w tym stylu, gdzie dochodzi do finału, którego nie powstydziłaby się antyczna tragedia.
Mimo niskich nakładów finansowych i słabej strony technicznej film ten nadrabia niepowtarzalnym klimatem, dusznym, depresyjnym, przygniatającym widza ogromem okrucieństwa i bezsilnością wobec zła, bijącym na głowę nawet inny zimowy spag western, The Great Silence (1968) Corbucciego.

Kir Bułyczow "Utwory wybrane 3. Osada"




Wydawnictwo "Współpraca", W-wa 1989, tłum. Tadeusz Gosk.
Trzeci tom utworów wybranych Bułyczowa. O dwóch poprzednich już pisałem - w 2012 i 2011 roku. Z perspektywy czasu przyznać muszę, że tamte notki nie nadają się do niczego. Zarówno pod względem formy, jak i pod względem treści. Cóż, człowiek doskonali warsztat z każdym kolejnym namazanym słowem.
Tak prawdę powiedziawszy, to o fragmencie Osady też już tu było. Obszerną część książki, noszącą tytuł Przełęcz, dawno, dawno temu wydała w zeszytowej formie Nowa Fantastyka. Czytałem ten fragment już wiele lat temu, zrobił na mnie wielkie wrażenie.
~~ Nadal nie wiem, czemu w Polsce Bułyczow drukowany był raz jako Kirył a raz jako Kir. Jeśli ktoś wie i może mi zdradzić tę mroczną tajemnicę to byłbym niezmiernie rad. ~~
Osada opowiada o losach małej ludzkiej społeczności na odległej planecie. Społeczności nielicznych rozbitków, zmuszonych do opuszczenia wraku statku kosmicznego ze względu na skażenie. Musieli stawić czoła ciężkiemu klimatowi oraz groźnej faunie i florze. Mozolnie wznieśli niewielką osadę wiele kilometrów dalej od miejsca rozbicia się statku, w prymitywnych warunkach zbudowali namiastkę cywilizacji. Ziemskie nazwy roślin i zwierząt nadawali napotykanemu na swojej drodze życiu. Metodą prób i błędów nauczyli się rozpoznawać rośliny jadalne od trujących, zwierzęta możliwe do oswojenia od niebezpiecznych drapieżników.
Kolejne pokolenie nie pamiętało już ani statku, ani tym bardziej Ziemi. Ich światem stała się planeta, którą znali od urodzenia i na której czuli się pewniej od swoich rodziców. Niektórzy zaczęli powątpiewać w możliwość ratunku i powrotu do Układu Słonecznego. Stara ziemska wiedza, przekazywana przez pierwsze pokolenie osady, zaczęła tracić na znaczeniu. Zwyczajne ludzkie namiętności, marzenia i dążenia, pierwsze miłości i szukanie swojego miejsca w życiu - konflikt starego i młodego pokolenia oraz okres burzliwego dorastania młodzieży wyglądał pod obcymi gwiazdami tak samo jak na Ziemi.
Po latach postanowiono podjąć wyprawę do obrastającego legendami wraku statku. Wyprawa skończyła się częściowym sukcesem, rozbudziła wyobraźnię niektórych sceptyków, przywróciła nadzieję na możliwość opuszczenia planety.
Czas mijał. Jeden z młodych członków społeczności, zainspirowany ziemską historią, postanawia skonstruować balon, by dzięki temu móc szybciej dotrzeć do statku (kolejna ekspedycja miała spróbować naprawić urządzenia do kosmicznej komunikacji) i lepiej poznać otaczający osadę nieznany świat. Projekt został zrealizowany nakładem pracy całej społeczności. W czasie jednego z lotów zauważono coś, co było jednoznacznym dowodem na obecność na planecie innych ludzi...
Bułyczow pisał niezwykle melancholijnie. Jego twórczość jest przesiąknięta mieszaniną smutku, nadziei i jakimś nieuchwytnym pogodzeniem się ze światem. Nawet jeśli na drodze jego bohaterów stają przeszkody - wydawałoby się - nie do pokonania, z nieco naiwną dobrodusznością wszystko kończy się dobrze. Nie inaczej jest i tym razem. Mimo licznych problemów i osobistych konfliktów wśród załogi naukowej ekspedycji na nieznaną planetę, ostatecznie udaje im się nawiązać kontakt z osadą rozbitków. Heroiczny wysiłek przyniósł rezultaty.
Co ciekawe, nie jest to pierwsza książka autora w której nadzieja na odwrócenie złego losu, na coś w rodzaju zeświecczonego zbawienia od niedostatków cywilizacyjnych i problemów społecznych spełnia się dzięki interwencji bardziej zaawansowanych technologicznie i kierujących się przy tym rozumnym humanizmem przybyszy z kosmosu, z zewnątrz, skądinąd; także ze strony wyżej i bardziej rozwiniętej gałęzi ludzkości. Było tak w chociażby w Mieście na górze oraz kilku opowiadaniach guslarskich. Trudno stwierdzić, na ile było to wynikiem kontekstu historycznego a na ile rzeczywistej wiary i poglądów autora, zresztą nierozerwalnie sprzęgniętych ze społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami, w ramach których kształtował się jego światopogląd.
Znając fragment Osady (i nie wiedząc o tym, że jest to fragment większej całości) obawiałem się nieco, jak wypadnie kompletna książka, tym bardziej, że Przełęcz wyglądała mi na utwór skończony i o zamkniętym zakończeniu. Nie zawiodłem się.