poniedziałek, 28 października 2013

Guy N. Smith "Zew krabów"

Koło dworca PKP w Krakowie można dostać wszystko.
Nawet tak przepoczciwą klasykę.
Phantom Press, 1991. Drugi tom z cyklu, który chyba trwa do dziś, jeśli dobrze kojarzę, a nie chce mi się teraz dokładnie sprawdzać.
Pierwszy tom autor sam streścił przed początkiem drugiego. Streszczenie zajmuje tyle miejsca, co bardziej rozbudowana dedykacja.
Strzelam - fabuła każdej książki z cyklu opiera się na tym samym - mamy kurort X, gdzie pojawiają się gigantyczne, krwiożercze, odporne na ludzką broń (w tym na pociski czołgowe) kraby obdarzone do tego wysoką inteligencją. Pewnie w późniejszych częściach ktoś wynajduje cudowny środek przeciwko krabom, ale np. zły szef nie zgadza się na użycie, itd.
Nie no, nie wiem. Taka dygresja na marginesie.
Tak czy siak, pojawiają się te kraby. Nowoczesny kurort zostaje zaatakowany. Właściciel nie chce początkowo zgodzić się na ewakuacje, by nie stracić klientów. Potem do akcji wkracza wojsko - i okazuje się być zupełnie nieskuteczne.
Kraby mordują kogo się da. Potrafią nawet całą kupą przenieść na swoich grzbietach czołg, i utopić go w morzu.
Bohaterowie przeżywają mnóstwo przygód seksualnych i komplikacji życia towarzyskiego w warunkach zagrożenia. I są dosyć sztampowi - podrywacz, nimfomanka, poczciwiec #1, nieszczęśliwa matka i jej dzieci (dochodzi wątek z szukaniem tych dzieci, niefrasobliwie wałęsających się po zagrożonym terenie), zaangażowany naukowiec, itd. Wśród postaci pobocznych czy tam epizodycznych zdarzyło się autorowi kuriozum - hippis - stalinista - gwałciciel.
Zarówno seks jak i przemoc opisane zostały przez autora w miarę dokładnie i drobiazgowo.
Tłumaczenie jest co najwyżej średnie - szlag mnie trafiał, ilekroć czytałem o "rybach i chipsach". Cóż, tłumacz z '91 roku mógł nie wiedzieć, że "fish and chips" to "ryba i frytki" a nie "ryba i chipsy" (rzecz się dzieje w Wielkiej Brytanii).
Jeśli droga osobo czytająca te słowa wiesz, na co się porywasz i jeśli potrafisz z obcowania z tak - powiedzmy sobie szczerze - badziewną literaturą czerpać przyjemność (jak ja) to cały cykl o krabach polecam bardzo serdecznie. Ale nie oszukujmy się, tu nie ma drugiego dna. Jest tylko jedno. Chyba, że ktoś na poczekaniu zmajstruje interpretacje ekologiczne, antynuklearne, przeciwko modyfikacjom genetycznym, itd.

Szczepan Twardoch "Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów"

W końcu do tego dotarłem.
Pierwsze wydanie miało śmieszny nakład i było praktycznie niedostępne, drugie znalazłem w księgarni "Świata Książki".
Nie znając twórczości autora, podchodziłem do niej (i niego) dosyć nieufnie - jakby na to nie patrzeć, autor związany był ze środowiskami mocno prawicowymi, z którymi jest mi wyjątkowo nie po drodze. Potem niby niejako pozostawił swoją przeszłość za sobą, ale cóż, bardzo rzadko udaje się za sobą pozostawić swoją przeszłość.
Z drugiej strony o "Wiecznym Grunwaldze" słyszałem sprzeczne opinie. A że najlepiej samemu zweryfikować kto co o czym mówi, chciałem omawianą książkę przeczytać i samemu się przekonać, jak to z nią i z autorem jest.
Tym bardziej, że sam kiedyś byłem mocno prawicowy, zanim sobie zdałem sprawę, że żadna sprawa nie należy do mojej substancji a wszystkie odwieczne prawdy to co najwyżej odwiecznie reprodukowane uwarunkowania historyczne, kulturowe, itd., itp., kręgi na wodzie, pył na wietrze.
Zresztą, nawet jakbym nie zgadzał się z przesłaniem "Wiecznego Grunwaldu", to potrafiłbym docenić dzieło literackie jako takie. Bardzo sobie chwalę np. debiut Ziemkiewicza, a z poglądami autora nie zgadzam się.
W tym wypadku jednak, co mnie samego nieco zaskoczyło, nie mam się do czego przyczepić. Nie wiem, jakie obecnie Twardoch ma poglądy (chociaż fakt faktem, jak podaje wikipedia, przeszedł drogę z "Frondy" do "Wysokich Obcasów Extra"), ale w "Wiecznym Grunwaldzie" nie ma niczego, co wzbudziłoby mój jednoznaczny sprzeciw. Poza tym jest to majstersztyk literacki, zaskakujący czytelnika mnogością wykorzystanych form i obleczonych w papier kształtów, zarysowanych konturami i cieniami słów.
Jest to opowieść o tożsamości. O byciu pomiędzy. Pomiędzy zwaśnionymi od wieków stronami bezsensownej wojny, pomiędzy klasami społecznymi. Jest to opowieść bardzo buddyjska. Lub raczej perennialistyczna. W duchu. Chociaż zaczyna i kończy się negacją Tego Tam, Tych Tam. Realny jest tylko - nomen omen - zaklęty krąg uwarunkowanej egzystencji, powtarzający się w milionach spojrzeń, westchnień, wariantów, wariacji i tysiącach odprysków tej jednej jedynej, wręcz archetypowej historii.
Bohaterem jest Paszko. Czy też raczej Wszechpaszko - istota już poniekąd wyzwolona z tej koszmarnej samsary, lub próbująca się z niej wyzwolić. Jednak jakiejkolwiek decyzji jakikolwiek Paszko z jakiegokolwiek rwącego nurtu historii by nie podjął - wszystko zaczyna się od nowa.
Paszko jest pomiędzy Polakami i Niemcami. Nie ważne, czy jest bękartem Kazimierza Wielkiego i zgwałconej przez niego niemieckiej mieszczki, czy istotą żyjącą w świecie rodem z kwaśnych snów jakiś trans(post)humanistów - jest pomiędzy, czyli jest obcy i niegodny zaufania dla obu stron. Nie ważne, czy jest członkiem Waffen SS Wenedia stacjonującym ze swoją jednostką na Kaukazie (gdzie z wizytą przyjeżdża Ernst Jünger), czy oficerem Armii Czerwonej, torturowanym i zabitym przez francuskich kontrrewolucjonistów, czy rycerzem Zakonu Dharmy, kierowanego przez barona von Ungern-Sternberg, czy Krzyżakiem, czy Polakiem. Nie ważne, kogo zabija i kto go zabija w jaki sposób (a autor opisał przemoc bez owijania w bawełnę). Nie ważne, czy marzy mu się zostanie rycerzem czy zniesienie hierarchii społecznej.
Autor przenosi czytelnika z rzeczywistości do rzeczywistości, z przeszłości w przyszłość, z teraźniejszości do światów, które nigdy nie zaistniały i nie zaistnieją. Płynnie przechodzi z narracji w narrację, przeplata opowieści kilku(nastu) Paszków z diametralnie innych miejsc i czasów. Jest to wręcz strumień świadomości jaźni składającej się z pamięci i wspomnień wszystkich poprzednich i przyszłych Paszków.
Ta historia bowiem dzieje się w każdej z tych scenerii. Konflikt Polski i Niemiec. Z punktem kulminacyjnym - bitwą pod Grunwaldem. Starcie dwóch tożsamości, tak różnych od siebie, a tak uzupełniających się, zazębiających się. Ciągnący się przez wieczność konflikt, którego początki nikną w mroku historii. Konflikt, który nie wygaśnie nigdy, bo obie strony straciłyby sens dla własnego istnienia.
Podtytuł książki wskazuje na tą próbę wyzwolenia się z kręgu uwarunkowań. Nie ma końca czasów - ale można ten domniemany koniec przekroczyć - wyzbyć się go.
Przypuszczam, że pisanie o byciu pomiędzy miało osobiste znaczenie dla samego autora, uznającego się za Ślązaka. Mam częściowo śląskie korzenie i denerwuje mnie germanofobia wśród - zdawałoby się - wykształconych i inteligentnych ludzi, z którymi stykam się na co dzień. Co pokazuje tylko siłę oddziaływania zakodowanych od lat stereotypów. Zapewne podobnie jak autor, też czuję się niejako pomiędzy - tyle, że dla mnie osobiście nie ma to znaczenia. Żyję tu i teraz, sprawy moich przodków, kim by nie byli i skąd by nie byli, nijak nie są moimi sprawami, bo zbyt wiele zim minęło i za bardzo zmienił się świat. Tożsamość sprowadzam do uwarunkowań, do kaprysu historii i przypadku - zapewne gdybym żył w Niemczech przyznawałbym się do polskich korzeni. Tak z przekory. By samemu z siebie postawić się obok niech wszystkich, obok moich współplemieńców, kimkolwiek by nie byli. By udowodnić im, że można swobodnie pluć na cały grajdołek rozmemłanego, romantycznego patriotyzmu tej czy innej strony, lżyć niepodważalne świętości i łamać narodowe tabu i nie dostaje się od tego czyraków ani hemoroidów. Tożsamość wpływa na wiele, ale nie stanowi samej esencji tego, kim jesteśmy.

Odpryski XXI

1. Wybyłem z Krakówka na parę dni. Do Gdańska. Na konferencję naukową. Ale to był tylko pretekst - każdy powód jest dobry, by się wyrwać z Krakówka choćby na chwilę. Około 20 godzin spędziłem w pociągach - przez ten czas przeczytałem kilka książek, czym nie omieszkam się pochwalić. Kilka książek przeczytałem też na miejscu, np. siedząc na molo w Gdyni Orłowie. Molo w Gdyni Orłowie jest fantastyczne.

2. Uwielbiam morze. Podobnie jak góry traktuję je w kategoriach wręcz mistycznych. Po horyzont płaska, falująca materia. Gdzieś tam sprawiająca wrażenie łączenia się z niebiosami. I chociaż za horyzontem jest następny horyzont, nie zmienia to rangi tego złudzenia jako symbolu początku i końca. Oto przed milionami lat z jakiejś pierwotnej brei życie wyszło na ląd. Miliony lat później życie marnotrawne wróciło nad dalekie echa tej pierwotnej brei, spojrzało w odmęty morza i powiedziało: "mamo".
Ach, rozłożyć skrzydła i wznieść się ponad ruchliwe wody, niczym duch.
A gdzieś tam, pośród Nieznanego, Uroboros o trzech nogach i pięciu ogonach zacisnął mocniej szczęki w czasie autofellatio.

3. Niestety żadna z tych książek nie dotyczy kwestii związanych z moją magisterką. Ale na wszystko nadejdzie odpowiedni czas. Oby. Nie mogę się do tego zabrać.

4. Zgodnie z twierdzeniem, że przekraczanie granic jest ok, w czasie drogi powrotnej zjadłem jajecznicę w Warsie. Była bardzo dobra, pikantna. Trochę droga, no ale cóż. I tak mój portfel był wiedziony na pokuszenie przez samą ilość księgarni we Wrzeszczu.