środa, 16 listopada 2011

Walter M. Miller, Jr. "The View From The Stars"

Ha, książka po angielsku. Zastanawiałem się przez wiele lat, patrząc na nią, jak stała sobie na półce i się kurzyła, 1) skąd się właściwie wzięła, 2) czy dam radę ją zrozumieć. Ostatnio, nie mogąc odpowiedzieć sobie na pytanie 1), postanowiłem, że przynajmniej spróbuję odpowiedzieć na pytanie 2). Wziąłem książeczkę (w sumie mała jest) do ręki, i olśniło mnie - przecie to ten sam Walter Miller od Kantyczki dla Leibowitza (nawet zostało to napisane na okładce lol).
Po takim odkryciu podstawowych oczywistości doszedłem do wniosku, że nawet jeśli miałbym niczego nie zrozumieć, to przeczytam dla samego lansu, że czytam klasyków gatunku w oryginale.
Nie było jednak źle - o ile nie wszystko rozumiałem, to brakujące słowa odczytywałem z kontekstu lub emocji postaci lub narratora.
Autor pod płaszczykiem s-f pisze o poważnych kwestiach i życiowych problemach, stosunku człowieka do technologii (która prawie zniszczyła całą cywilizację), buncie człowieka przeciwko martwym od lat i niezrozumiałym, skostniałym stosunkom społecznym i otaczającym je pseudo-religijnym tabu, stosunku człowieka do człowieka innych ras (innych ras w kosmosie, gdy ludzka ewolucja na różnych planetach mocno namieszała w wyglądzie i obyczajowości wielu post-ludzkich ras) i do tego, co mogło się narodzić z człowieka, a przy okazji mamy historię o "zderzeniu cywilizacji". Jest też historia o buncie przeciwko totalitarnej władzy, oraz inne takie w powyższych tonach. panuje nastrój pesymistyczny, nawet jeśli zakończenia zdarzają się optymistyczne (coś w stylu - ludzie to generalnie ścierwo, ale jednostki się zdarzają myślące - zresztą, może coś przeinterpretowałem). Z kwestii technicznych warto nadmienić, że mamy tu jeszcze stary sposób zapisywania dialogów - bez myślników, za to z cudzysłowami.
Książkę polecam, jeśli ją ktoś gdzieś znajdzie, sam się zamierzam zapoznać z inną twórczością autora jak najprędzej.

Matthew Pearl "Klub Dantego"

Ha, kryminał. Dawno nie czytałem kryminałów, i w sumie nie mam ostatnio na nie humoru, a tego przeczytałem nieco nie wiedząc, do czego się właściwie zabieram. Siadłem do tej książki (sążniste, wielowątkowe, ale niestety przegadane i rozwlekłe dzieło) z przekonaniem, że to kolejny Kod Leonarda da Vinci worship (wnioskowałem to po tytule, także po tym, że na okładce były cytaty z samego Dana Browna, rozpisującego się o tej książce w samych superlatywach).
Całe szczęście, to nie jest kolejna książka o szukaniu zeszłorocznego śniegu, o tajemnych stowarzyszeniach i ukrytej przed ogółem prawdy o świecie. Jest to za to oparta na faktach historia o pierwszym amerykańskim tłumaczeniu Boskiej komedii Dantego. Tytułowy klub to kółko dyskusyjne kilku amerykańskich pisarzy i poetów, którzy postanowili dzieło przetłumaczyć i wydać na rynku amerykańskim. O dziwo (chociaż w sumie nie powinno to dziwić) unitarianie (i szerzej, konserwatywne amerykańskie protestanckie mieszczaństwo) trzymający opinię publiczną za mordę i terroryzujące ją w dziedzinach powszechnie przyjętej etyki, moralności, przedmiotów wykładanych na Uniwersytecie Harvardzkim robią wszystko, by nie dopuścić do wydania tej - fuj - europejskiej, wstecznej, reakcyjnej, katolickiej książki, obcej amerykańskiemu duchowi, etosowi.
Jakby nasi pisarze mięli za mało problemów, ktoś znający bardzo dobrze treść Dantego zaczyna mordować przedstawicieli bostońskich braminów - starych, mieszczańskich rodów, sprawujących de facto władzę kulturową w mieście. Sytuacja się zaostrza, gdy pojawia się wewnętrzny konflikt w policji (o podłożu rasistowskim), oraz gdy okazuje się, że giną głównie ci, którzy byli najbardziej nieprzychylni wydaniu Dantego w Ameryce po angielsku.
Brzmi nieźle, i jest niezłe. Niestety, wszystko ginie nieco w nadmiarze opisów różnych drugorzędnych perypetii, akcja rusza z kopyta właściwie dopiero gdzieś tak od połowy książki. Trzeba jednak oddać autorowi, że znajomość realiów dawnego Bostonu i ogólnie USA ma w małym palcu, i pod tym względem nie ma się do czego przyczepić. Sama historia jest wielowątkowa i w sumie nie jest na pierwszy rzut oka oczywista, może za szybko się pod koniec wszystko wyjaśnia (hmm, nie tyle za szybko, co zbyt otwarcie - wręcz zmiana narratora na mordercę w jednym z rozdziałów, gdzie łopatologicznie sam się tłumaczy), jednak w ogólnym rozrachunku nie jest to zła książka, można przeczytać z przyjemnością.

Henry Kuttner "Stos kłopotów"

O, perełka w morzu czytadeł. Jedna z lepszych książek jakie ostatnio czytałem. Co prawda nadal trochę czytadło, ale napisane z polotem, niebanalnie i interesująco. Przede wszystkim jednak jest to niezwykle lekka, przyjemna, humorystyczna lektura - nieco mi się kojarząca z naszym rodzimym Wędrowyczem Pilipiuka, jeśli chodzi zarówno o bohaterów (niebanalni - rodzina - na pierwszy rzut oka - prostaków, naukowiec samouk - alkoholik)
Zbiorek opowiadań, gdzie mamy kilka opowiadań o - jak mimochodem wspomniałem wyżej - pewnej rodzinie (Hobgenów), oraz kilka o pewnym naukowcu (Galloway Gallagher).
Rodzinka jak rodzinka - na pierwszy rzut oka zwykłe rednecki amerykańskie, a w rzeczywistości ród mutantów o ponadludzkich, niewyobrażalnych zdolnościach, wywodzący się z Atlantydy lub czasów jeszcze wcześniejszych. Nie tylko potrafią latać, stawać się niewidzialnymi, ale potrafią też np. dosłownie z niczego zbudować elektrownię atomową (stos atomowy), transferować krew na odległość i bez bezpośredniego kontaktu z innymi, tworzyć z niczego najwymyślniejsze urządzenia, itd. Nie dziwota, że interesują się nimi różne naukowe instytucje oraz władza. Wychodzą cało z najróżniejszych opałów, ale balansują na krawędzi odsłonięcia się przed światem, niegotowym na przyjęcie do wiadomości ich istnienia.
Kolejne parę opowiadań to osadzona w niedalekiej przyszłości historia pewnego naukowca, który swoje najwspanialsze odkrycia i wynalazki tworzy najczęściej po pijaku - co więcej, gdy następnego dnia rano wstaje trzeźwy, nie pamięta zazwyczaj, co stworzył i w jakim celu, w czasie swojego upojenia, co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, gdy np. zostaje oskarżony o morderstwo lub tworzy egoistycznego i narcystycznego robota o bogatych zainteresowaniach (m.in. filozofia), który okazuje się być przede wszystkim... otwieraczem do butelek.
Są jednak dwa ostatnie opowiadania - nie związane tematycznie z żadnym z powyższych motywów - które są diametralnie inne. W tym jedno mocno trącące horrorem. Cóż, życie jest zbyt wesołe.
Pogodna, sympatyczna, dowcipna i inteligentna humorystyczna s-f (mimo dwóch ostatnich opowiadań). Jak ktoś gdzieś znajdzie, to polecam.

Stefan Wul "Remedium"

Stefan Wul to pseudonim pewnego pisarza francuskiego, poczciwego jakiegoś człeka, a poczciwego dlatego, że książka wydana została za czasów PRLu, ciekawa sprawa że drukowano wtedy nie tylko pisarzy z bloku wschodniego, ale nawet jakiś kapitaluch i imperialista ze zgniłego zachodu się trafił.
No ale nic to, sama książka zaczyna się i trwa przez praktycznie cały czas trwania fabuły jako bardzo przyjemne przygodowe s-f, o kosmicznym agencie i jego niesamowitych perypetiach na planecie Szmaragd, gdzie pokonana niegdyś rasa cepodów zaczyna podnosić głowę. Gdy znika pewna wrażliwa i romantyczna poetka, dodatkowo wzmaga to upór bohatera do rozwiązania zagadki znikających ludzi.
Akcja płynie wartko, nie można się nudzić, aż wnet pod koniec książki wszystko się nagle gmatwa. Po czym okazuje się, że... cóż, taki trochę matrix, ale w bardzo przyziemnej wersji. Niemniej dosyć refleksyjne. Bardzo refleksyjne. Zaskakujące, autentycznie zaskakujące jest to zakończenie.
Jak ktoś gdzieś znajdzie to warto poczytać, chociaż w sumie to jest tylko lub aż s-f czytadło z niebanalnym i zaskakującym zakończeniem.

Andrzej Tuchorski "Rezydent Wieży. Księga II"

Drugi tom sympatycznej książki, której tom pierwszy był dorzucony gratis do jakiegoś numeru Nowej Fantastyki. Drugi tom niestety nie jest tak samo sympatyczny. Ale po kolei.
Główną silą tomu pierwszego, o czym zresztą wspominałem już przy okazji opisywania tej książki, była zabawa konwencją - odwrócenie tak charakterystycznego dla popularnej fantasy i gier RPG motywu maga, mędrca, czarodzieja mieszkającego gdzieś hem w niedostępnej wieży. Jeśli takie postacie się pojawiały, to zazwyczaj jako postacie 2,3,4, 50-planowe.
Natomiast w Rezydencie Wieży taki właśnie siedzący w swojej wieży mag był głównym bohaterem. Owszem, ruszał się z miejsca zamieszkania, jednak podstawowym motywem pierwszej książki było to, że ktoś - najróżniejsi poszukiwacze przygód - się do niego wybierał, zaś cała książka jako taka miała formę luźno powiązanych ze sobą opowiadań, uporządkowanych chronologicznie.
W tomie drugim zaś opowiadania stanowią zwartą całość, ciąg przyczynowo-skutkowy, przewija się pełno postaci drugoplanowych z tomu pierwszego, które mają sporo do powiedzenia i okazują się ważniejsze niż mogłoby się wydawać, co najważniejsze zaś - główny bohater opuszcza wieżę i staje się wręcz zwyczajnym poszukiwaczem przygód. Cóż, i w tym momencie klimat całości jakiej siadł zupełnie, mimo epickiej fabuły i sprawnie napisanej całości, nie ratowany przez rozmaite smaczki, jak kodeks prawa regulującego możliwości organizowania misji przez magów, brak umiejętności marketingowych głównego bohatera czy pokazanie, że stworzenie topora zadającego 2K10 + 3 od kwasu obrażeń nie jest ani proste, ani przyjemne, a używanie takiej magicznej broni niesie nieraz więcej zagrożeń niż mogą zrekompensować korzyści z jej używania.
Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli powstanie Księga III, to będzie bardziej podobna do pierwszej.