niedziela, 12 stycznia 2014

William S. Burroughs "Delikatny mechanizm"

Burroughs to postać kultowa w pewnych kręgach. Jedna z ikon Beat Generation i późniejszej kontrkultury, pisarz, poeta, ćpun, handlarz dragami (przez jakiś czas), biseksualista, mag chaosu.
Od tytułu omawianej książki wzięła się nazwa kapeli The Soft Machine.
W latach '53-'58 uzależniony od narkotyków Burroughs, nie potrafiący sobie poradzić ani z nałogiem, ani z wyrzutami sumienia po tym, jak niechcący zastrzelił swoją partnerkę, napisał na maszynie 1000 stron tekstu, które następnie posegregował i przy użyciu techniki cut-up poprzerabiał przez kolejne lata na kilka książek.
Wśród nich znalazła się też tzw. "Nova Trilogy". "Delikatny mechanizm" jest jej pierwszym tomem. Autor pracował nad nim w latach '61-'68. Ukazały się trzy edycje, każda kolejna bardziej linearna. Polskie tłumaczenie, sądząc po spisie treści i porównaniu go z wersją angielskojęzyczną, opiera się na edycji ostatniej, z '68 roku - chociaż copyrighty odsyłają do drugiej edycji, z '66.
Tłumacz określił swoją pracę oraz oryginał Burroughsa mianem spektakularnej porażki. Tak radykalna opinia wynika z niemożności i w sumie bezsensu tłumaczenia czegoś, co powstało przy użyciu eksperymentalnej techniki pisania, co nie ma linearnej narracji, fabuły, akcji ani nawet świata przedstawionego, co jest zapisem majaczeń pod wpływem.
Autor chciał napisać mitologię dla ery kosmicznej. Ery, w której nie ma nic świętego i w której znikają wszystkie tabu. Tytułowy mechanizm to poniekąd narzędzie kontroli - język, uwarunkowania płciowe (gender w sumie), czas, reprodukcja biologiczna społeczeństwa. To maszyny wdzierające się w ludzkie ciało, walczące ze sobą ego, id i superego. Autora zafrapowały informacja jako taka, coś w rodzaju przekazu podprogowego oraz - że tak ujmę baudrillardowsko - pustka skrywająca się pod obrazami (obrazy jako narzędzie kontroli). Istnieje sobie Nova Policja i Nova Kryminaliści, którzy walczą ze sobą przez światy i czasy.
Książka, o ile w ogóle można to tak nazwać, to potężny atak więc na wszelką opresję, na hierarchie, na podporządkowanie, na role społeczne, na uzależnienie jako takie, na wszystko i nic. Treść jest ciężka do zrozumienia, zresztą chyba nawet nie o to chodziło, by była zrozumiana jak zwykła książka. To bardziej estetyczny eksperyment. Co kilka stron jest przedstawiony seks homoseksualny (czasem w sumie kilka razy na jednej stronie), połamane, poplątane obrazy ze świata narkomanów i dołów społecznych, żyjących w beznadziei i marazmie. Imiona, postacie pojawiają się i znikają zupełnie znikąd i zewsząd, główny bohater, jeśli tam rzeczywiście ktoś taki jest, przybiera rozmaite maski, formy, kształty, dzięki dziwacznym rytuałom przenosi się w czasie w innych ciałach, itd.
Najbardziej przypomina "zwykłą" książkę rozdział "Majańska heca", w którym główny bohater niszczy imperium Majów robiąc mały cut-up z taśmami z nagranymi instrukcjami zachowania się wplecionymi w kalendarz. Hierarchia kapłańska upada w chaosie.
Dodatkiem do "Mechanizmu" oprócz krótkiego appendixu jest esej autora "Kuracja, która leczy z uzależnienia". Nieco obsesyjnie autor opisuje tam iście cudowny środek jakim ma być jego zdaniem apomorfina. Jego zdaniem narkotyki zaburzają metabolizm - apomorfina, zakwalifikowana przez opresyjne instytucje, którym postępująca narkomania jest na rękę jako również narkotyk ma być w rzeczywistości idealnym środkiem na zwalczenie uzależnienia od praktycznie każdego (ówczesnego) narkotyku. Hm, muszę o tym doczytać.
Podsumowując - rzecz na pewno nie dla każdego, lecz jeśli ktoś lubi szalone eksperymenty literackie na dodatek z radykalnym (tylko może nieco - ekhm - nietrzeźwym) przesłaniem to na pewno się nie zawiedzie. Jakby na to nie patrzeć - rzecz już kultowa.

Edward Lee "Sukkub. Wydanie kolekcjonerskie"

Jest to pierwsza książka Edwarda Lee jaką przeczytałem. Wcześniej miałem styczność tylko z jego krótkimi formami - "Stołem", "Przejażdżką" z "Bizarro Bazar" oraz "Pierwiastkiem zła" z "Cieni spoza czasu".
"Wydanie kolekcjonerskie" miało zostać wydane w ilości stu egzemplarzy. Z tego bodajże dziesięć (czy tam ileś) z nich (w tym i mój egzemplarz) samo wydawnictwo wystawiło na allegro za śmieszną kwotę 15zł (wliczając w to koszty przesyłki) (ze względu na drobne uszkodzenia - np. lekko zgiętą okładkę). Nie wpisano, jaki numer ma mój egzemplarz. Szkoda.
W skład "wydania kolekcjonerskiego", oprócz samego "Sukkuba" wchodzi: opowiadanie "Matka" (było w jakiejś antologii tego samego wydawnictwa - Repliki - w któryś "Cięciach"/"Szramach"/"Ranach"/"Szparach" czy czymś), wywiad z Edwardem przeprowadzony dla Horror Online oraz wstęp autorstwa Roberta Cichowlasa.
Ktoś lepiej zorientowany ode mnie powiedział mi kiedyś, że po prawdzie to w Polsce nie wydano tych najbardziej hardkorowych z hardkorowych dzieł Edwarda. Nie mam porównania do jego książek uznawanych powszechnie za wyjątkowo bezbożne i popierdolone, jak "The Bighead", ale wygląda na to, że w istocie właśnie tak jest.
Tak szczerze mówiąc, spodziewałem się po wstępie Cichowlasa (i przytoczonej przez niego historii  że nikt nie chciał tego składać, edytować, itd. - a to wrażliwcy się znaleźli) czegoś na kształt odmalowanych słowem efektów i scen rodem z filmów np. niejakiego Lucifera Valentine, a tymczasem przy lekturze spokojnie byłem w stanie zjeść kilka kanapek z salami i popić herbatą.
Cóż, albo już tak jestem znieczulony, że słowo mnie nie obrzydza, mimo tego iż jestem szczęśliwym posiadaczem plastycznej i wrażliwej (w sensie - rozwiniętej; reagującej na wiele bodźców) wyobraźni, albo mimo wszystko to jeszcze nie to, co jest w innych książkach autora.
W wywiadzie zaś Edward stwierdza, iż jego twórczość ma przede wszystkim dostarczać rozrywkę. I w takiej kategorii trzeba postrzegać tę książkę. W "Sukkubie" nie ma drugiego dna, jest za to wyczuwalna radość autora serwującego czytelnikowi feerię seksu (lub może raczej - zachowań seksualnych, bo czasem to bardzo mocno poza seks wykracza) i przemocy, nieraz iście absurdalnej, do tego opisy tortur, znęcania się nad żywymi i pomordowanymi, itd.
Autor nie sili się na wiarygodne oddanie realiów świata przedstawionego. W pewnym momencie lektury przeszkadzało mi to - dopiero w chwilę po przeczytaniu całości i zastanowieniu się uzmysłowiłem sobie, że w sumie to taka konwencja. To nie miało być na serio. To wyrzygany z macicy chorej (ok, powiedzmy że transgresywnej) wyobraźni autora płód zlepiony z elementów porno i gore. Może i to horror, ale ja się przy tym śmiałem, przy tych wszystkich opisach masturbujących się piętnastolatek i wiszących do góry nogami bezgłowych ciał, których krew kapała prosto do podstawionych pod nimi kociołków. Tego się nie da wziąć na serio; czytelnik głównie dlatego pochłania kolejne strony, by przekonać się, jakie jeszcze radosne wynaturzenia autor bez skrępowania przelał na papier. To jest tak głupkowate, że aż śmieszne. I  - mimo wszystko - nie jest to zarzut. Po prostu trzeba coś takiego lubić. De gustibus non est disputandum.
Fabuła jest prosta - ot, mamy starożytny, matriarchalny kult bogini-sukkuba. Jego wyznawczynie przetrwały do współczesności, w USA, w hermetycznej społeczności żyjącej na odludziu. Po latach wraca tam Ann, prawniczka z wielkiego miasta, wraz z nieco zbuntowaną nastoletnią córką i aktualnym partnerem - poetą. Pochodziła z tej dziury, wyrwała się stamtąd gdy poszła na studia, gdyby nie tragiczna wiadomość - o wylewie ojca - nie wróciłaby tam za żadne skarby. Na miejscu okazuje się, że nic nie jest takie, jakim się jej z początku wydaje. Do tego męczą ją koszmarne sny, itd.
W międzyczasie ze szpitala psychiatrycznego ucieka dwóch świrów - były sługa tegoż kultu wraz z maniakalnym gwałcicielem i mordercą (z tym nożem w tyłku to się autorowi udało). Ich drogę do miasteczka wyznawczyń sukkuba znaczy szlak spermy i krwi.
Zlepiona przez autora z nie wiadomo czego "mitologia" wyznawczyń sukkuba oraz język, którym się posługują są za to kuriozalne, no ale nie o ich realizm czy też prawdopodobieństwo chodzi. Jacyś wiccanie czy inni neopoganie matriarchalni lub druidyczni mogliby się naprawdę mocno przyczepić (i w sumie słusznie) do wyobrażeń autora.
Styl autora jest nieco toporny, chociaż czuć, że pisanie sprawia mu frajdę. Tworzy też plastyczne opisy rozmaitych bezeceństw. Tłumaczenie jest solidne - znalazłem jeden szczególik - Nineweh to Niniwa.
Jest więc nieźle - ostro i brutalnie, dosadnie i bez skrępowania - ale spodziewałem się czegoś znacznie mocniejszego.
Opowiadanie "Matka" zaś to jak dla mnie nie jest horror - to raczej jakieś weird po "edwadriańsku", czyli z seksem i przemocą. Fabuła się kręci wokół beczek z odpadami chemicznymi, które pewien sympatyczny gość znalazł na swoim terenie. Tutaj można pokusić się o jakieś interpretacje, ale autor nie miał żadnej z nich na myśli, bo sam to w wywiadzie stwierdził. Beczki wzięły się w sumie znikąd, autor nie dopowiedział, co i jak, przez co zachował nastrój niezwykłości. Gore tu w sumie nie ma. Rzecz jasna zależy to też od przyjętej definicji "gore".