piątek, 28 października 2011

Jacek Izworski "Gwiezdne szczenię"

Dosyć ciotowata książka, pełna optymizmu i plastikowych, świętoszkowatych postaci (mimo tego, że trup ściele się gęsto). A udomowione zwierzę - kulonik - z pewnej odległej planety to szczyt infantylności. No i jeszcze te teksty o zwycięskim, ogólnokosmicznym komunizmie. Są też źli kosmiczni rasiści-faszyści-kapitaliści. Łezka się w oku kręci.
Nie, wbrew powyższemu nie jest to zła książka. Jest nieco przewidywalna, a z drugiej strony za dużo tutaj niesamowitych zbiegów okoliczności. Ciekawie jest przedstawiona fauna i flora obcych światów, tak samo pewna obca cywilizacja, która udomowiła kuloniki (chociaż sam ich wygląd jest tak stereotypowy, że aż do wyrzygania).
Książka ma po prostu specyficzny klimat, klimat optymizmu dawnej epoki, gdzie komunizm rozwiąże wszystkie problemy, gdzie panuje pokój, ludzie są rozumni, atmosfera humanizmu i humanitaryzmu przenika wszystko. I być może właśnie to jest najbardziej fantastycznym elementem świata przedstawionego.

Władimir Wasiljew "Wiedźmin z Wielkiego Kijowa"

Wiedźmina zna chyba każdy, albo przynajmniej kojarzy. Postać Sapkowskiego trafiła swego czasu nawet i do Polityki (chyba), o grach komputerowych coś tam wspominała Wyborcza. Film litościwie pomińmy milczeniem.
Ale zanim to wszystko nastąpiło, autor zza Buga wziął cały koncept, i przerobił go zupełnie. Wziął od Sapkowskiego imiona postaci, wiedźmiński fach jako taki, i wrzucił to wszystko do zupełnie innego świata - gdzie ludzie, Elfy i Krasnoludy i inni "żyjący" żyją w świecie (post)industrialnym z elementami post-apoc, koło terenów zamieszkałych rozciągają się niezbadane parki, parki maszynowe, place budów i cholera wie jeszcze co, zamieszkałe przez obdarzone mniejszą lub większą inteligencją maszyny - tak, w tym świecie byle samochód jest żyjącą, rozumną istotą. A jak trafi się czołg ze wścieklizną lub ostatni działający transformer? Wtedy pojawia się wiedźmin, przybyły z tajemniczego miasta Arzamas - 6 i zabija metalowe plugastwo. Być może ten świat to świat Sapkowskiego w dalekiej przyszłości (za tą teorią przemawia fakt, że główny bohater przyjął imię Geralt po starożytnym wiedźminie, ale nie przemawia ani Wielki Kijów, ani Wielka Moskwa, ani inne post-współczesne miasta-państwa), a inteligentne maszyny to efekt jakiegoś niewiarygodnego eksperymentu technologiczno-magicznego.
Brzmi interesująco, nie? World-building się autorowi udał, trzeba to przyznać. Reszta nie wygląda jednak tak różowo. Postacie nie mają takiej głębi jak oryginały Sapkowskiego, wizja świata czy w ogóle jego umiejscowienie w czasie i przestrzeni jest niedopracowane i trzeba się sporo domyślać, styl autora jest nierówny - oprócz perełek językowych są i góry kompostu. Mimo wszystko chociażby ze względu na świat przedstawiony (i wiedźmina z laptopem i strzelbą) warto tą książkę odnaleźć i przeczytać.

Gabriel Mesta "Starcraft #2 - W cieniu Xel'Nagi"

Właściwie to wystarczyłoby napisać, że Gabriel Mesta to pseudonim typa (Kevina J. Andersona), który odpowiada za takie abominacje jak trzy zbiory opowiadań z uniwersum Star Wars (Opowieści z kantyny Mos Eisley, Opowieści łowców głów, Opowieści z pałacu Jabby), i wystarczyłoby to za recenzję. Nie ma co jednak przesadzać z minimalizmem, więc napiszę więcej - ta książka jest o niebo lepsza od wzmiankowanych antologii, którym Mesta/Anderson patronował, ale i tak to kicha czytadłowata.
Fabuła jest dosyć prosta - w całym zamieszaniu (wydarzenia ze Starcrafta 1) daleko hen w kosmosie jest sobie jakaś kolonia ludzi, zapomniana przez wszystkich. Pewnego dnia pojawia się tam coś dziwnego, i zaczyna się srogi rozpieprz, bo na planetę przybywają ludzie, Protossi i Zergowie. Mamy kilka elementów ciekawych (zergowa Queen wprowadza do puli genowej to, co zostało po psie, twórcze użycie wieżyczki przeciwko celom lądowym), kilka nieciekawych (generał Duke przedstawiony jako buc i idiota, dziwaczne nazwy własne - ale to może też to być wina tłumaczki) i kilka bardzo nieciekawych (fabuła jako całość, a zwłaszcza naiwne zakończenie). Die-hard fanom się to spodoba zapewne, reszta może sobie darować.

Drew Karpyshyn "Wrota Baldura II - Tron Bhaala"

Książki na bazie gier komputerowych zazwyczaj nie nadają się do niczego (jak np. "Wrota Baldura II" jakiegoś pisarzyny którego nazwiska nawet nie pamiętam). Ot, wydawca gry zatrudnia jakiś czwartoligowych pisarzy, a i tak liczy na to, że fani gry zachęceni samym faktem, że to na bazie gry, pójdą tłumnie do księgarni i kupią te wypociny.
Równie nieprzyjemne wrażenia estetyczne dostarczają książki osadzone w jakimś growym i/lub rpg-owym uniwersum, żerujące po prostu na uczuciach przywiązania do marki. Owszem, są wyjątki od reguły (całkiem sporo książek z uniwersum Star Wars trzyma poziom, a zwłaszcza te Timothy'ego Zahna, podobnie niektóre ze Starcrafta, Warcrafta i Warhammera), jednak generalnie są to czytadła, które niczego sobą nie reprezentują (tony crapu z Forgotten Relams wydawanego przez ISĘ, opowiadania Star Warsowe pisane przez fanów, itd.).
Jeśli jakiś autor daje się uczynić tylko de facto pisarzem odtwórczym, growym lub w ramach jakiejś marki, to trzeba się o niego zazwyczaj martwić.
Jednak o Drewa nie ma się po co martwić. Owszem, to autor piszący głównie na bazie gier (Mass Effect, Baldur) i w ramach uniwersum Star Wars (Darth Bane, kilka części), ale jeśli inne jego książki trzymają poziom tej omawianej tutaj teraz, to mogę je spokojnie polecić.
Warto przytoczyć, co sam autor miał do powiedzenia na temat tej książki: This was the second novel I wrote, though it was published at the same time as Temple Hill in September of 2001. Unfortunately this novel never really clicked with fans. It was the third novel in a trilogy, but the first two books were written by a different author. That meant I was somewhat limited in what I could do with the characters because I had to stay consistent with what had come before. However, neither of the first two books really connected with fans, either. Throne of Bhaal is an entertaining story, but it just wasn’t what fans expected.
I believe the problem with the whole Baldur’s Gate trilogy was that the novels were based directly on the story of the BioWare computer games (which I also worked on). Basing novels directly on BioWare games is difficult. The games allow players to create their own main character, but in the book we have to select a character for you. Players could be male, female, elf, dwarf, wizards, thieves – but in the book they were locked into a male human fighter. Obviously this makes it hard for them to identify with the main character. In the game up to a dozen different side characters could join with the player and share their adventures. In the book we had to select 3-4 side characters at most, and inevitably we left out characters players liked. One more problem – the game was 30 hours long and had over 500,000 words of dialog. Condensing all that into an 80,000 word novel is bound to leave players feeling let down.
As if all that wasn’t bad enough the book had four different editors as Wizards of the Coast was going through a shake-up at the time, and I’m sad to say that is reflected in the quality of the novel. As a writer you’re too close to your own work to effectively edit it. You need a good editor to push your work to the final level of quality, and that didn’t happen with Throne of Bhaal.
I still don’t think it’s a bad book: it does give a deeper look at all the various villains players will encounter in the Throne of Bhaal game. But the novel never become what I had hoped it would.

Nie sposób się nie zgodzić, jednak autor na tyle twórczo podszedł do tematu, że nie ma mowy o odtwarzaniu bezmyślnym tego, co wyświetla monitor. Autor wiele rzeczy pozmieniał, rozwinął, nadał głębię wielu postaciom, i nie uczynił z głównego bohatera maszyny do zabijania. Chwała mu za to, że potrafił stanąć na wysokości zadania.

Roger Zelazny "Dilvish Przeklęty"

Historie o zemście zawsze są nośne i miłe do czytania. O wiele bardziej wolę czytać historie nie mających niczego do stracenia świrów i socjopatów, mszczących się okrutnie na swoich prześladowcach, aż do samozniszczenia i zatracenia się w zadawaniu cierpienia i zniszczeń w porównaniu do opowieści iście masochistycznych, gdzie skala niesprawiedliwości i bezradności wobec zła dotykającego bohaterów aż boli i denerwuje.
Ta książka Mistrza Zelaznego należy do opowieści o zemście zza grobu. Tyle, że w sumie tutaj nikt nie umarł. Jeśli dobrze pamiętam (gdyż nie czytałem tej książki niedawno) bohater został wraz z koniem zamieniony w pomnik, a duchem poszedł do piekła. Skąd wrócił, ożył, i wraz z gadającym koniem wyruszył szukać pomsty na potężnym czarnoksiężniku, który wysłał go w zaświaty.
Mroczna, duszna i niezła książka, mająca jedną wadę - jest dosyć "urwana", przez co nie wiadomo, jak ta historia się skończyła. Chyba, że to znów jakiś cykl ciągnący się na pińcet tomów, a ja o tym nie wiem.

Lino Aldani "Księżyc dwudziestu rąk"

Za komuny to jednak wydawali książki. Tzn. było ich mało, zazwyczaj były to dzieła autorów z demoludów lub ogólnie pojęta klasyka, ale ileż one często stały na dużo wyższym poziomie niż całe tony współczesnego crapu, zalewającego sklepowe półki.
Ta książka jest przykładem na to, jednym z wielu przykładów. Jest to zbiór opowiadań, utrzymanych w konwencji s-f, poruszających najróżniejsze tematy i kwestie, często stawiające ważne pytania.
I tak, opowiadanie tytułowe to historia eksperymentalnego statku kosmicznego, który zostaje wysłany w odległy kosmos by przywieźć lekarstwa dla pogrążonej w epidemii Ziemi. Niestety, statek musi mieć odpowiednią wagę, aby ponownie wystartować. Gdy nie ma już niepotrzebnych rzeczy do usunięcia, kapitan wpada na makabryczny lecz konieczny do zrealizowania pomysł...
Inne opowiadania dotyczą kwestii człowieczeństwa - aktorka filmów interaktywnych, w których widz wciela się w graną przez aktorów postać (filmy porno w tej konwencji są bardzo popularne) przechodzi kryzys twórczy. Opowiadanie matrixowe w swoim wydźwięku, ale - o dziwo - na końcu jednak aktorka traci wątpliwości. Inne to historia kobiety kochającej robota, do którego jej zmarły mąż przekazał jakoś swoje wspomnienia i osobowość. Opowieść całkiem wzruszająca i kończąca się źle.
Prawdziwie wspaniałe było jednak moim zdaniem opowiadanie o wolności za cenę śmierci - w świecie, gdzie lekarze to coś pomiędzy tajną policją, służbami specjalnymi i sektą, każdy ubezpieczony im podlega. Budzi to coraz większy sprzeciw niektórych, w tym głównego bohatera, który rezygnuje z ubezpieczenia, pozbawiając się tym samym jakiejkolwiek opieki medycznej na przyszłość...
Dobra książka, interesujące opowiadania, warto zaglądnąć.

Erik Simon, Reinhard Heinrich "Pierwsze podróże w czasie"

Książka będąca niby aneksem do podręcznika temporalistyki, napisana w formie paragrafów (aczkolwiek nie jest to paragrafówka rzecz jasna), przez dwójkę autorów, którzy sami w treści (aneksach) figurują jako naukowcy.
Cóż, jest to co najmniej groteskowe dziełko, w parodystyczny sposób i z dystansem podchodzące do kwestii podróży w czasie, zapoczątkowanych przez Tima E. Travellera (sic!), który na samym początku swojej działalności dokonał chronoklazmu (namieszał z Wellsem i jego Wehikułem czasu). Potem jest tylko lepiej - powstanie historii eksperymentalnej, rozbitkowie w czasie dryfujący po morzach przez kilka tysiącleci, Święty Graal jako kluczowy elementy maszyny czasu, itp. Lekkostrawna lektura, całkiem dowcipna i sympatyczna, ale pozostawiająca niedosyt. No i zbyt otwarcie nie siląca się na nadmiar powagi.

Wiktor Żwikiewicz "Imago", oba tomy

(Dopiski po latach - z marca '14 i lipca '14)

Przy okazji prezentacji Księgi Nowego Słońca Wolfe'a wspominałem, że są książki, do których trzeba dorosnąć, dojrzeć, poszerzyć horyzonty aby cokolwiek z nich wynieść lub chociaż częściowo zrozumieć.
Imago jest dziełem, które przeczytałem (sądząc po recenzjach i próbach recenzji, na jakie natrafiłem w otchłani nierzeczywistości wirtualnej, samo przeczytanie tej pozycji Żwikiewicza to już połowa sukcesu) ale niezbyt zrozumiałem. I muszę się wprost i otwarcie do tego przyznać. W czasie czytania czułem, jak bruzdy na mózgu płoną. Niewiele jest książek, które tak na mnie wpłynęły i aż tak skopały mnie po mózgownicy.
Książka ma co prawda jakąś fabułę - stary i zmęczony życiem kosmonauta ze specjalnych oddziałów szukających kontaktu z Obcymi wraca na planetę, gdzie kiedyś już był, i gdzie doszło do serii niezwykłych zdarzeń. Wraca z nową załogą - hermafrodytą i genetycznie zmodyfikowanym osobnikiem, który nie do końca jest człowiekiem pod względem biologicznym; ten genetycznie zmodyfikowany gość ponadto uważa się za sufiego z Wielkiego Chorezmu. Wśród załogi statku są też pasażerowie na gapę - gnomy wierzące w proroka Tolkiena; jakby tego było mało, pokładowy komputer statku uzyskuje samoświadomość (lub jest na dobrej drodze do tego). Brzmi dziwacznie? To dopiero początek. W sumie każdy na tej planecie znajduje coś innego, od kości dinozaurów po Wielki Chorezm, a i tak treść książki grzęźnie, rozpada się i umiera w morzu najróżniejszych opisów, dygresji, wizji głównego bohatera, przemyśleń autora na najróżniejsze tematy - od ewolucji po teorie religijne. Trzeba autorowi przyznać, że swoje rozmyślenia snuje ze znawstwem, jednak bez ogródek trzeba stwierdzić jasno, że jest to znawstwo przytłaczające dla kogoś, kto takich klimatów nie zna, nie lubi, nie czuje.
Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie streścić dokładnej puenty książki ani zrozumieć w 100% o co tam właściwie chodziło, gdyż czegoś tak trudnego w odbiorze jeszcze nigdy nie miałem okazji przeczytać. Za kilka lat wrócę do tej książki. Albo poczekam, aż przetrawię i wchłonę przeczytaną treść. Albo jedno i drugie.
Odbiór książki utrudnia styl autora. Nawet na tle innych książek jego autorstwa, jakie miałem okazję czytać później (ta była pierwsza) styl tu wykorzystany jest wyjątkowy. Nie potrafię go opisać. Patetyczny, wzniosły - tak, lecz nie tylko. Coś głębiej w nim tkwi. Jak w przypowieściach.
W gruncie rzeczy, jest to opowieść o ewolucji. O poszukiwaniu innego rozumnego życia. Które było bardzo blisko zresztą. Ewolucji jedynej możliwej? Czyżby miało nie być ewolucji partykularnych, tylko jedna możliwa, powtarzająca się zawsze i wszędzie jednakowo? Idąca linearnie od punktu alfa do punktu omega? Na tyle linearnie, że pewne etapy musi nadrobić szybciej?
Trzeba też wspomnieć o autorze - nie za bardzo mu się wiodło, gdy PRL się złożył. Najpierw rozpadła mu się rodzina, a potem przez wiele lat był bezdomnym. Cóż, pisarstwo to brzemię, a nie zawód.
Tak czy owak, Imago i inne jego książki polecam gorąco. Chociaż mogą zaboleć.

czwartek, 27 października 2011

Jacek Komuda "Wilcze gniazdo"

Są książki, po przeczytaniu których w sumie nie wiadomo, co napisać. I ta książka do takich należy. Doprawdy, nie wiadomo co o tym napisać. Utrzymana w konwencji historycznej, ze znikomymi elementami fantastycznymi (oprócz jednego, nieco zmutowanego wilka), w formie opowiadań ułożonych chronologicznie, i zakończenie, na siłę złe i sprawiające wrażenie dopisanego na kolanie. Nie znam innej twórczości tegoż autora, gdyż to mnie jednak nie zachęciło do tego. Nie jest to w sumie zła książka, ale z książek historyczno-przygodowych jednak wolę starego dziada Sienkiewicza.

Gene Wolfe - cykl "Księga Nowego Słońca"

Są książki, do których trzeba dojrzeć, do których trzeba dorosnąć, nad treścią których trzeba się skupić. Wydawałoby się, iż książka leżąca gdzieś pomiędzy s-f i fantasy nie może w stopniu skomplikowania i konieczności skupienia się nad treścią przebić np. Platona Erica Voegelina. A tu jednak, proszę bardzo - bach! - przedstawiam Księgę Nowego Słońca.
Ale od początku.
Moje pierwsze spotkanie z tym cyklem odbyło się dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, gdy chodziłem sobie do gimnazjum. Miejska biblioteka miała dwa pierwsze tomy, i ostatni. Dwa pierwsze przeczytałem wtedy, do ostatniego już nie zaglądałem. Książka ta była wtedy niczym młot, wbijający się w umysł czytelnika i robiąca tam spustoszenie. Nic z niej wtedy nie zrozumiałem.
Jakiś czas temu byłem sobie w Empiku. Zazwyczaj książki kupuję albo w Matrasie, albo u któregoś z okołodworcowych bukinistów, ale do świątyni korporacji też czasem warto zaglądać. Zaglądnąłem tam - i co widzę? Cztery z pięciu tomów Księgi Nowego Słońca, nowiutkie wydania (Książnica). Na dodatek przecenione. Oczywistym jest, że takiej okazji nie mogłem przegapić, i za te cztery książki dałem 25 zł, śmiesznie mało. Niestety, pierwszego tomu akurat tam nie było - i nie było nawet w przepastnych, empikowych magazynach - więc kupiłem na allegro - starsze wydawnictwo, na dodatek lekko zachlapana książka krwią (gdyż wiem jak krew na książce wygląda, cóż, człowiek był młody i pełen zapału), inne nieco tłumaczenie, i w ogóle, ale to mały pikuś.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie wiedziałbym, jak podejść do każdej z książek składających się na cykl z osobna indywidualnie. Sam autor stwierdził w jakimś wywiadzie, iż pisał całość jako jedną książkę, ale całość rozrosła się do tak chorych rozmiarów, że wszyły cztery tomu (w polskim/ch wydaniu/ach Urth Nowego Słońca dołączono do cyklu jako część piątą, chociaż oryginalnie nią nie była. Mogę jednak tylko przyklasnąć tej decyzji wydawcy).
Zaznaczyć też trzeba, że nie jest to dzieło dla wszystkich. I nie mam na myśli tutaj tylko mrocznej atmosfery dekadencji i rozkładu, jaka bije z kart książek składających się na Księgę Nowego Słońca, ale przede wszystkim sposób narracji i opisu świata - autor wykorzystał dosyć ciekawy zabieg, mianowicie napisał swoje arcydzieło w formie pamiętnika głównego bohatera, który to pamiętnik został przez niego przetłumaczony na angielski. Zabieg ten zagmatwał wszystko jeszcze bardziej, gdyż autor, zamiast rzekomych niezrozumiałych przez siebie terminów wprowadził w rzekomym przekładzie terminy np. łacińskie. Jak to jednak z pamiętnikami bywa, jest tam pełno najróżniejszych rzeczy, a dopiero potem jakaś akcja. I tak jest tez tutaj - treść książki wprost ocieka najróżniejszymi dygresjami, przeżyciami, emocjami bohatera, jego rozmyślaniami na najróżniejsze, bardzo często głęboko filozoficzne tematy jak śmierć, życie, istota czasu. Na dodatek narrator opisuje swoje przeżycia, pisząc je w czasach dużo późniejszych, niż w jakich się rozgrywały, czasami daje czytelnikowi do zrozumienia, że wiedział więcej, niż przelewał na papier.
Świat przedstawiony to kolejny majstersztyk. Generalnie rzecz biorąc, rzecz się dzieje na Ziemi, ale w bliżej nie określonej, niewiarygodnie dalekiej przyszłości, gdzie wśród zaawansowanych technologicznie ruin dawnych cywilizacji (w mieście Nassus - stolicy Wspólnoty rządzonej przez Autarchę - na jednego mieszkańca przypada pięć domów), często rozumianych jako magiczne, resztki ludzkości, przybysze z kosmosu (których czas płynie często odwrotnie, niż ludzki) i inne istoty, w świetle gasnącego słońca i zielonego księżyca (przed tysiącami lat zalesionego) toczą swoje życia, toczą wojny, handlują, itd. Narrator opisuje przedmioty, miejsca i sytuacje prezentujące zaawansowaną technologię często w taki sposób, jakby wcale takie nie były [przykład z tomu pierwszego - bohater mija obraz, przedstawiający postać w zbroi, o hełmie bez otworów na oczy i nos, za to ze złotą przesłoną, w której odbija się zniszczony, martwy krajobraz, na dodatek dzierżącą dziwny, sztywny sztandar - nie trzeba mieć wybujałej wyobraźni, żeby zauważyć, że obraz przedstawia kosmonautę na jakiejś dzikiej planecie/Księżycu], autor dodatkowo uczynił większość miejsc, gdzie dzieje się akcja książki nie dość, że nie dającymi się za bardzo ogarnąć przez wyobraźnię czytelnika jako pewna całość (żadna [no, prawie] z lokacji nie została opisana co do rozmiarów, materiałów wykonania czy dokładnego kształtu) to jeszcze uczynił je [też nie wszystkie, ale sza] niewiarygodnie wielkimi (kompleks Cytadeli, w którym mieściło się kilka bractw czy gildii, był tak ogromny, że mało kto oprócz Kustosza znał wszystkie pomieszczenia; można było spędzić tam całe życie, a i tak nie poznać wszystkich pomieszczeń kompleksu, i pełnionych przez nie w zamierzchłej przeszłości funkcji).
Fabuła wydaje się na pierwszy rzut oka całkiem prosta - ot, Severian, młody czeladnik z bractwa Katów, umożliwia popełnienie samobójstwa przez jedną z więźniarek. Nie zostaje jednak zabity, tylko zesłany do odległego miasta, gdzie miałby pełnić funkcję kata. Po drodze jednak wszystko się gmatwa kilkakrotnie, przez co nasz kat zostaje... Autarchą, czyli władcą praktycznie całego świata, a następnie wyrusza w kosmos by sprowadzić Nowe Słońce i odrodzić Ziemię... powraca jednak stamtąd kilka tysiącleci wcześniej zanim w ogóle się urodził, i stał się bóstwem, które czcił w przyszłości, tzn. w czasach, gdy działa się fabuła czterech pierwszych tomów... wątków pobocznych jest co niemiara - każda z napotkanych postaci na drodze głównego bohatera okazuje się być kimś innym, poza tym nic nie dzieje się przypadkowego, każdy - nawet najmniejszy - szczegół fabuły ma swoje uzasadnienie i wyjaśnienie w końcowych częściach cyklu.
Żeby nie było czytelnikowi za łatwo, autor wrzucił w swoje arcydzieło tonę najróżniejszych symboli, przenośni, ba, niektóre rozdziały to wręcz przytoczone zasłyszane przez bohatera opowieści innych postaci, niektóre są wzorowane na dawnych legendach (Minotaur), inne mają wyraźny charakter przypowieści. Nie sposób z czasem zauważyć podobieństw Severiana do Apollina/Chrystusa (nie personalnie - raczej chodzi o hmmm, hierofanię), autor snuje tyle różnych koncepcji filozoficznych, teologicznych, dotyczących nauk ścisłych, że ciężko to wszystko, po jednorazowym przeczytaniu, chociażby w drobnej części ogarnąć. Są ludzie zajmujący się niemalże fachowo doszukiwaniem się drugiego, trzeciego i kolejnych den w Księdze Nowego Słońca.
Całość, jako cykl, jest oszałamiająca, porywająca i sprawiająca, że świat czytelnika po przeczytaniu jest już innym miejscem. Jest to jednak lektura bardzo ciężka, zarówno pod względem stylistycznym, znaczeniowym i interpretacyjnym, i na pewno nie dla każdego.

środa, 12 października 2011

Poul Anderson "Wojna skrzydlatych"

Jest to pierwszy tom cyklu, co do którego nie mam pewności, czy miał okazję zagościć w całości w Polsce kiedykolwiek.
Autor chciał połączyć, jeśli chodzi o ogólnie pojęty klimat, klimakterium i world-building coś w rodzaju Hanzy ze space-operą. Mamy więc głównego bohatera, Nicholasa van Rijna, kupca z XXV wieku, rubasznego, lubiącego dobrotliwie przekląć (lub powołać się na jakiegoś chrześcijańskiego świętego), wplatającego holenderskie słówka do swojej mowy, do tego może i genialnego, ale egoistycznego, nieco wymykającą się konwenansom społecznym władczynię pewnej planety oraz młodego, wiecznie narzekającego pomocnika głównego bohatera pozostawionych na obcej, dziwnej planecie (na skutek zamachu na ich życie), gdzie trwa akurat wojna pomiędzy dwoma plemionami (narodami?) latających, człekokształtnych istot.
Rzecz jasna, ponieważ dla tej nowej Hanzy, Ligi Polezotechnicznej ważny jest zysk, a Nicholas jest szefem tej organizacji, nic już nie będzie takie, jakie było wcześniej, od techniki obu narodów, poprzez istnienie obu narodów aż do upadku ich zwyczajów. Runą stare tradycje, narody się połączą, technologia zostanie wzmocniona i w ogóle.
Książka potem (tzn. jej wydanie angielskie) zmieniła tytuł z niewiadomych przyczyn.
Sympatyczne czytadło, zwłaszcza plus za retro-futuryzm postaci głównego bohatera i jego organizacji. W końcu też ktoś zauważył (co nie zawsze i nie wszędzie się zdarza) że na obcych planetach wszystko może być trujące dla istoty z innego środowiska.

Tadeusz Markowski "Tak bardzo chciał być człowiekiem"

Jej, kolejna książka nieco zapomniana dziś. Lubię takie, jak na pewno zdążyliście to już, czytacze tego bloga zauważyć.
Jest to zbiór opowiadań, i to debiut książkowy przyszłego jednego z redaktorów Fantastyki, obecnie tłumacza.
Cóż my tu mamy? Fantastykę socjologiczną, gdzie sceneria s-f jest tylko tłem ukazującym różne i rozmaite rzeczy, uwypuklającym pewne zjawiska, kwestie, itd.
Autor pochyla się nad problemem sterowania (lub chociażby namieszania) w kulturze przez przybyszy z kosmosu. W jednym z opowiadań na Ziemię przybywa ekspedycja, której członkowie noszą imiona starożytnych greckich bóstw - i którzy są ich pierwowzorami, rola bogów tak im się spodobała (no, prawie wszystkim) że postanowili ją wykorzystać. W innym opowiadaniu to Ziemia tworzy gdzieś hen w kosmosie nową cywilizację, co rodzi wiele komplikacji, szczególnie gdy jej rozwój zaczyna wymykać się spod kontroli.
Ale bardziej klasyczne nawiązywanie kontaktu - my i obcy - też się pojawia, a w jednym z opowiadań nieco nawet w otoczce jak z filmu "Equilibrum" (sam fakt - mechaniczny, nie farmakologiczny - pozbycia się uczuć by działać optymalnie). Raz kosmita na ziemi zostaje zdemaskowany, gdy nie wydziela pewnego rodzaju charakterystycznego dla ludzi promieniowania, innym razem to ludzie znajdują coś niezwykłego, co być może jest muzeum...
Solidne, sympatyczne, można przeczytać, na pewno w jakiś antykwariatach jest tego do porzygania.

wtorek, 11 października 2011

Aleksandra Szarłat, Ewa Szymańska "Bogowie naszej planety"

Kolejne dziełko zapomniane nieco przez wydawców i czytelników, a szkoda, bo mimo wad stoi na przyzwoitym poziomie. Ale że co? Już, już.
Około 13 tys. lat temu na Ziemi istniała kwitnąca cywilizacja, niewiarygodnie rozwinięta. Co jakiś czas wysyłała w kosmos małe zespoły na supernowoczesnych statkach kosmicznych, do badań odległych światów. Po 3 tys. lat jeden z tych zespołów wraca do Układu Słonecznego, znajdując bazy kosmiczne na Marsie i Księżycu martwe - podobnie jak cywilizację na Ziemi. Wszystko szlag trafił, ci co przetrwali tajemniczy kataklizm powrócili do barbarzyństwa. Gdy grupka astronautów - dwóch mężczyzn i kobieta - zobaczyła, że tubylcy najpierw ostrzelali ich z łuków a potem najprędzej uznali za bogów, powrócili w kosmos i zahibernowali się na 10 tys. lat. Po upływie tego czasu powrócili na Ziemię, i trafili w mniej-więcej lata 70' XX wieku. Po kilku przygodach jeden z nich zachorował. Trafił do sanatorium, do różnych lekarzy, budząc sensację swoim nagłym pojawieniem się w kanadyjskim lesie, tym, że mówił w nieznanym języku, i że nieco się różnił od innych ludzi. Nazwany Dominikiem przez lekarzy, symulował amnezję. Niestety, umarł niedługo, a pewien doktor przypadkiem znalazł jego notatki - robione dziwacznym pismem. Oddał je znajomemu archeologowi, który odkrył, że są pisane pismem klinowym, sumeryjskim. Gdy wszyscy mający kontakt z notatkami zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach, asystent archeologa zabiera je w tułaczkę i ukrywanie się po świecie...
Brzmi nieźle i całkiem świeżo, nie?
I takie to jest, ale tylko częściowo. Książka zbudowana jest jako pamiętnik w pamiętniku - nieznany człowiek chce się spotkać z pewnym archeologiem, i zapisuje to w swoim pamiętniku, potem tamten archeolog opowiada całą historię, która jest przytoczona. Jest to w sumie jedna wielka retrospekcja, a fabuła tylko zahacza bardzo nieznacznie o dzieje Ziemi sprzed tysięcy lat. Wszystko wygląda bardzo nieźle do pewnego momentu, gdy z nieco kryminalnej historii nic nie zostaje, tylko nieporozumienie i pasmo zbiegów okoliczności. No i zakończenie jako takie - nie ma boga, nie ma nic, jest tylko człowiek, ci co powrócili z gwiazd byli uznani za bogów przez słabych i barbarzyńskich, cofniętych w rozwoju cywilizacyjnym ludów. Taki Däniken w wersji soft.
Ale tak czy siak jeśli ktoś to w jakimś antykwariacie wygrzebie, to polecam, warto poświęcić kilka godzin na przeczytanie, gdyż sam pomysł jest całkiem ciekawy. Szkoda, że nie do końca wykorzystany a całość kończy się dosyć infantylnie.

Mark Sumner "Mag marnotrawny"

Książki pisane na bazie gier praktycznie zawsze nie nadawały się do niczego. Książki pisane w świecie gier zazwyczaj również nie zachwycały niczym szczególnym (oprócz niektórych pozycji z uniwersum Star Wars).
Ponieważ jednak nie miałem jeszcze okazji czytać niczego umieszczonego w świecie karcianki Magic:The Gathering, gdy znalazłem tą książkę w jakimś antykwariacie, po krótkim targowaniu się ze sprzedawcą, kupiłem ją i przeczytałem.
W sumie, gdyby nie magicowe rasy, magicowe artefakty (o których się raczej wspomina, niż których się używa), oraz ogólny magicowy setting, to treść tej książki pasowałaby do dowolnego świata fantasy.
Fabuła jest dosyć prosta i w sumie przewidywalna, chociaż przynajmniej porusza jakieś głębsze zagadnienia, np. rasizm i wzajemną niechęć żyjących wokół siebie ras, jak kruche są marzenia o lepszym świecie, próbuje poruszać kwestie polityczne i ogólnie jak dążenie do władzy zmienia ludzi, itp.
Pewna kraina od wieków jest przykryta magicznym kloszem, który praktycznie uniemożliwia na poruszanie się przez niego wielkich armii - po prostu zbyt jest spowalnia. W krainie tej kisi się kilka ras - ludzie, Garanowie (odłam Elfów) i jaszczurowaci Viashino, oczywiście rasy te mordują się wzajemnie. Jednak jednemu z wodzów ludzi udaje się zjednoczyć elfów i ludzi i zdobyć główne miasto Viashino, przy pomocy maga, ściągniętego z leżącego w górach instytutu magów, nie interesujących się na co dzień jakąś tam polityką. Miasto zostaje wzięte podstępem, zaś główny ludzki wódz kieruje się tak daleko idącym idealizmem, że chce włączyć pokonaną rasę do Rady całej krainy. Co dalej - łatwo przewidzieć - zostaje zamordowany. Za wszystkim stoi ambasador sąsiedniego mocarstwa, i przekupiony narkotycznymi potrawami mag. Gdy niedawni sojusznicy zaczynają się wzajemnie wyrzynać, na pozbawioną magicznego klosza krainę maszeruje wielka armia...
Wszystko rzecz jasna kończy się dobrze, kilka wątków rozwiązuje się aż zbyt prosto.
Czytadło, ale poczciwe i sympatyczne czytadło. No i MTG. Chociaż aż w takie czasy fabuły tej karcianki pamięcią nie sięgam.

Henry Rider Haggard razy dwa

Dawno temu, mniej-więcej w czasach, gdy ukazała się Wyspa skarbów Stevensona (ktoś jeszcze pamięta, kto to był i co pisał?) do Haggarda przyszedł jego brat i rozmawiali o tej książce. Pokłócili się i założyli o szylinga, że on - Henry Rider Haggard napisze lepszy bestseller niż Stevenson.
Po czym Haggard - człowiek, który sam nie czytał zbyt wiele, a przez dotychczasowe życie rozbijał się po Afryce, prowadził nieco hulaszczy tryb życia (m.in. zaraził żonę syfilisem), nie zdobył zbyt rozbudowanej edukacji, usiadł i napisał bestseller, który wstrząsnął (ówczesnym) światem, a znany i lubiany jest do dziś - Kopalnie króla Salomona. Gdy książka się przyjęła, a przyjęła się nieźle, autor postanowił pójść za ciosem i pisać na poważnie. W ten sposób stworzył jeden z pierwszych, wczesnych podgatunków fantastyki - lost race fiction (aka Lost World) i zapisał się złotymi zgłoskami w historii gatunku.
Miałem okazję przeczytać jak na razie tylko dwie książki Haggarda - obie zresztą znalazłem w jednym antykwariacie, tylko w innym czasie.

Alan i bogowie lodów to kolejna książka z cyklu o przygodach bohatera Kopalń króla Salomona, Allana Quatermaina. O ile część książek z tego cyklu oparta jest na wyobraźni autora i na tym, co on sam zobaczył w Afryce (a zobaczył wtedy m.in. ruiny Wielkiego Zimbabwe), to ta książka de facto ma innego bohatera. Allan bowiem dostaje od swojej dawnej a niespełnionej miłości, po jej śmierci, tajemniczy narkotyk. Próbował go już wcześniej, właśnie z tą swoją znajomą Lady, i wiedział, iż środek ten pozwala dokonać niemożliwego - mentalnie cofnąć się w czasie i żyć oczami dawno wymarłych przodków.
Ostatecznie więc, po rozwianiu wątpliwości, Allan i jego jeden przyjaciel raczą się narkotykiem, i odnajdują się w świecie jeden z epok lodowcowych, jako członkowie dzikiego, barbarzyńskiego plemienia, które oddaje boską cześć uwięzionym w lodzie mamutowi i dawnemu myśliwemu. Jest barbarzyństwo, harem nagich kobiet, walka w skrwawionym śniegu i bohater-wódz-reformator, narażający się nie tylko bogom lodu, ale też własnemu plemieniu, i to niejednokrotnie... praktycznie cała fabuła i akcja książki rozgrywa się w prehistorii, gdy zapas narkotyku się kończy, Allan i jego ziom się budzą.
Ciekawy pomysł, wtedy świeży i w miarę nowy, solidne wykonanie, i w ogóle fajne czytadło.


Eryk Promiennooki to za to coś innego. O ile powyższa książka, oprócz bycia Lost World, nadawałaby się do zakwalifikowania jej do Sword & Sorcery lub jakiegoś Heroic Fantasy, to opowieść o synu islandzkiego rolnika jest napisana w konwencji nordyckiej sagi. Patos do granic powagi, mroczne przepowiednie, przysięgi na obnażone miecze, wizje bogów, do tego motywy rodem z brazylijskich telenoweli podane w konwencji wikińskiej, pogoń za utracona miłością, która musi umrzeć wraz z kochankami, zawirowania towarzyskie, gdzie trup ściele się gęsto - sympatyczna i interesująca lektura, brawa dla autora za styl i że mu się chciało. Do takiej klasyki warto wracać.

piątek, 7 października 2011

Cień z przeszłości cz.3

Nigdy nie wiadomo, na co się natrafi w którymś z krakowskich antykwariatów, nawet i takim, który najpierw skupuje komiksy, a dopiero potem książki. Zazwyczaj chodziłem oglądać stare książki u bukinistów koło dworca, całe szczęście chwilowo znów trafili koło dworca, mam nadzieję, że tam zostaną, ale nic to, wracając do tematu, w jednym z antykwariatów trafiłem na bardzo fajne pozycje wydawnictwa Iskry z lat '80. Kupiłem cztery małe książeczki (wszystkie przeczytałem w jeden dzień, w czasie poruszania się autobusami po mieście, czekając aż będą w stołówce wydawać zestawy obiadowe czy przed snem), które teraz pokrótce przedstawię.

Płomień Assurbanipala Roberta E. Howarda to trzy opowiadania autora słynnego Conana - oraz ktrótka notatka o autorze, po jego śmierci, napisana przez samego Lovecrafta!
Co prezentuje autor w tym małym zbiorku (zbiorku w sumie wydanym w Polsce tylko, bo to jest część większej całości)? Jedno opowiadanie o Solomonie Kane'ie, oraz dwa dotykające Mitów Chtulhu (ha, tego nie wiedzieliście, że nie tylko Lovecraft w tym siedział, prawda?). Solomon Kane to purytanin, Anglosas, jego świat to mniej-więcej czasy Francisca Drake'a + rzecz jasna wielkie i wszechogarniające nieznane. Sam Solomon przypomina bardzo Conana, lub któregokolwiek z innych bohaterów howardowskich - samotnych nadludzi przemierzających świat i deptających Zło wychodzące im na przeciw. Aż się łezka w oku kręci, jak się czyta gdy bohater w rozmowie z szamanem murzyńskiego plemienia przysięga na "Boga mojej rasy". Teraz by to już nie przyszło, takie widoczne w tym opowiadaniu dorzucenie brzemienia białego człowieka. Mimo wszystko Kane nie przypomina tego, co dzisiaj się określa mianem purytanina, jego wiara jest dosyć pogańska w działaniu, no i nie wiem jak u niego z rygoryzmem moralnym. Drugie opowiadanie to historia dwóch ziutków - Afgańczyka i jego europejskiego przyjaciela, którzy rozbijają się po Arabii, gdzie poszukują słynnego, starożytnego miasta o którym wspominał Necronomicon. Całe opowiadanie to w sumie bardzo howardowska sieczka + nastrój grozy i Nieznanego rodem z Lovecrafta. Całkiem znośne połączenie. Trzecie opowiadanie to historia w stylu i formie typowo lovecraftowska - główny bohater ma znajomego, który prosi go o dostarczenie mu starej, mrocznej księgi. Następnie wyrusza w poszukiwaniu ukrytej w dżungli świątyni. Finał typowo lovecraftowski - dwóch bohaterów w posiadłości podróżnika, kulminacja, coś mrocznego, złego, antycznego zabija podróżnika. Ale przyjemnie się to czyta.

Kolejne trzy zeszyciki Iskier które kupiłem opiszę jako jeden, gdyż de facto dotyczą tego samego, i ktoś kiedyś mógłby je spokojnie wydać w jednym tomiku. Są to same opowiadania pisarza kryjącego się pod pseudonimem Kirył Bułyczow, o którym już w superlatywach pisałem na tym blogu (tutaj gdzieś). Wszystkie te zbiorki opowiadań (Listy z laboratorium, Guslar-Neapol, Nie drażnić czarownika!) to fantastyka w zupełnie innym stylu niż jedyna rzecz tego autora jaką wcześniej czytałem, czyli Przełęcz. Są to opowiadania niezwykle lekkie, miłe i przyjemne w odbiorze, o dosyć pastiszowo-absurdalno-groteskowej momentami tematyce dodatkowo umieszczone w realiach późnego Związku Radzieckiego, co w połączeniu z bijącą z nich dobrotliwością, pierdołowatością i liryzmem charakterystycznym dla rosyjskiej duszy daje wybuchową mieszankę. Nie ma tu złych bohaterów, wszystko jest przyjemne i pozytywne, szarość życia skonfrontowana z niezwykłymi sytuacjami przedstawiona jest niezwykle ciepło, przymilnie.
Autor wpadł na pomysł, wziął do ręki książkę telefoniczną pewnego miasta, i nadał swoim bohaterom - zwyczajnym ludziom żyjącym w bloku, czasami mającymi tylko niezwykłe zainteresowania - imiona ludzi z książki telefonicznej, wziął też na warsztat samo to miasto.
I tak, mamy wśród opowiadań przybycie do miasteczka starosłowiańskiego czarownika, który pozbawia głównego bohatera wolnego czasu, mamy lemury podróżujące w czasie (swoją drogą, identyczny motyw pojawił się u Briana Aldissa w Cieplarni, tylko że u ludzi - ciekawe, czy to ktoś od kogoś ściągnął czy po prostu wielkie umysły myślą podobnie), mamy hipopotama pojawiającego się znikąd pod blokiem i zjadającego krzew bzu, mamy szalone wynalazki nieco postrzelonego profesora, mamy zamieszkujące wulkany istoty proszące przypadkowo napotkanego bohatera o pomoc, itd. Groteska, przybysze z kosmosu i wszelkie dziwności przydarzają się po prostu bohaterom - wśród nich jest młody naukowiec, starszy emeryt, podstarzały pracownik przemysłu budowlanego i jego chorobliwie zazdrosna żona, dziennikarz, profesor i różne inne zwyczajne i szare postacie, kłócące się ze sobą, mające własne problemy, marzenia i dążenia. Bardzo przyjemnie się czyta i jeszcze milej wspomina to, co się przeczytało.
Autor w swojej bogatej twórczości nie boi się nie tylko najróżniejszej tematyki, lecz i form - jedno z opowiadań jest napisane w formie wymiany listów między bohaterami.

Kubuś Puchatek jakiego nie znacie

Oraz jakiego - być może - balibyście się poznać lub nie chcielibyście go znać.
Kubuś Puchatek, świat wykreowany przez Alana Alexandra Milne'a oraz rysownika Ernesta Howarda Sheparda posłużył wielu autorom za uniwersum, w którym umieszczali własne opowiastki, zazwyczaj mające na celu przekazanie czegoś przy wykorzystaniu kubusio-puchatkowej formy lub interpretujące tą wspaniałą klasykę literatury dziecięcej na najróżniejsze i najdziwniejsze sposoby. Takich książek powstało całkiem sporo, oto krótki przegląd tych, które sam miałem okazję czytać.

Najbardziej niewinną z tych książek jest bez wątpienia Ćwicz razem z Kubusiem Puchatkiem autorstwa Ethan Mordden (diabli wiedzą, czy to facet, czy baba, nie chce mi się sprawdzać ani nawet sprawdzać jak się to odmienia). Kimkolwiek autor jest, usiłuje nakłonić czytające tą książkę dzieci do aktywnego spędzania wolnego czasu, uprawiania gimnastyki i sportu. Najpierw w żartobliwy sposób pokazuje ćwiczenia mieszkańców Stumilowego Lasu (sporty w stylu prosiaczkowego "dmuchania dmuchawców"), nakłania ich do zmiany obyczajów, itd. a na końcu organizuje wyścig, który wygrywają ex aequo Kubuś i Prosiaczek, idący spokojnym spacerkiem, gdyż reszta uczestników gdzieś się rozlazła po drodze. Ot, miła i sympatyczna książeczka.

Słownik Kubusia Puchatka (i wszystkich mieszkańców Stumilowego Lasu) zaś rości sobie prawo do bycia encyklopedią pojęć ze świata Kubusia Puchatka. Także tych pojęć, które tam znaczą co innego niż w rzeczywistości. Nie jest to książka edukacyjna. Wśród haseł, opisanych bardzo fachowo i bardzo prześmiewczo ale i bardzo puchatkowo mamy m.in. "Żadna Wymiana Myśli", "Ważna Rzecz w Wypadku Nagłego i Chwilowego Zanurzenia", "Bardzo Wielkie Niebezpieczeństwo". Sympatyczne i pierdołowate, w sam raz aby się rozchmurzyć nieco, raczej tylko dla puchatkowych maniaków.

Ten sam autor napisał też książkę o wdzięcznym tytule Puchatkowa czytanka - przedspanka. Właściwie ta książka ma nieco dłuższy tytuł -  Puchatkowa czytanka-przedspanka w której A. R. Melrose z upodobaniem wielkim i radością zgromadził Ciekawe Anegdotki, Tajemnicze Karteczki, Co Nieco Wspomnień oraz Mnóstwo Wiadomości (i Długich Słów) o ukochanych bohaterach książek A. A. Milne'a i Ernesta H. Sheparda. I w sumie to wystarczy za opis tego dziełka, jest to książka w gruncie rzeczy biograficzna, traktująca o tym, jak doszło do powstania Kubusia Puchatka i Chatki Puchatka. Jeśli ktoś interesuje się życiem Milne'go (bardziej syna autora niż samego autora) oraz prawdziwym życiem słynnych dziecięcych maskotek, to nie może przegapić tej pozycji.

Im dalej w las, tym większy hardkor. Roger Allen (pracujący m.in. w Procter & Gamble) napisał Szkołę menedżerów Kubusia Puchatka, gdzie na przykładach z uniwersum Milne'go uczył marketingu i zarządzania, a John Tyerman Williams doszedł do wniosku, że w Kubusiu Puchatku i Chatce Puchatka jest zgromadzona cała zachodnia filozofia - i napisał książkę pt. Kubuś Puchatek i filozofowie. Nie czytałem tych książek, więc tylko tyle o nich.
Wspomniany pan William musiał dojść pewnego dnia do wniosku, że odnajdywanie w Kubusiu Puchatku myśli m.in. starożytnych kosmologów, kantyzmu, nietzscheanizmu, egzystencjalizmu, itd. to za mało, i popełnił książkę która na pewno jest poważnym kandydatem na pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu Największego Książkowego Mindfucku. Chodzi rzecz jasna o książkę ...

... Kubuś Puchatek i nauki tajemne. Najlepszą rekomendacją tej książki jest to, że trafiła swego czasu na "Indeks ksiąg zakazanych" Frondy. Tak czy siak, książka ta to jedna z najlepszych parodii/pastiszów (ale czy na pewno?) jakie w życiu czytałem. Autor, praktykujący ursynologię, dokonuje niewiarygodnych nadinterpretacji treści Kubusia Puchatka i Chatki Puchatka doszukując się tam niewiarygodnego drugiego dna. Drzewo z pszczelim ulem jako Drzewo Życia? Garczek z miodem jako Święty Graal? Kangurzyca jako Demeter? Królik jako Strażnik Świątyni? Puchatek przeprowadzający obrzędy inicjacyjne Prosiaczka i wybierający go na swojego ucznia? Tarot, astrologia, alchemia, Krzyś jako Król Artur a Puchatek jako Merlin? Proszę bardzo! A i to tak nie wszystkie niezwykłe interpretacje jakie są w tej książce zawarte. Postmodernistyczny misz-masz, zabawa konwencją ocierająca się o igranie z autentycznie groźnym nieznanym - oto to, co misie lubią najbardziej, i to w najlepszym wydaniu.

O ile książka Williamsa była pisana z wyraźnym zmrużeniem oka, to inny autor wziął się za wyjaśnianie swojej religii na bazie Milne'owskiego uniwersum z powagą, nie unikając jednak ciepłego humoru i nie popadając w naukowe otępienie. Chodzi o taoistę Benjamina Hoffa, autora dwóch książek ...

... Tao Kubusia Puchatka oraz Te Prosiaczka, gdzie autor, bawiąc się konwencją, prowadząc równocześnie 2 - 3 narracje (rozmowy z mieszkańcami Stumilowego Lasu, opowieści taoistyczne i uwagi różne), stara się przybliżyć swoim czytelnikom czym jest taoizm, i dlaczego - w jego przekonaniu - taoizm jest fajny. Mamy więc wyjaśnienie podstaw taoizmu na przykładach Puchatka (i później Prosiaczka) - brania życia jakim jest, życia w zgodzie z drogą i poznanie samego siebie, swojego miejsca w świecie. Puchatek ma być Nieociosanym Klocem, jakąśtam figurą taoistyczną. Skrytykowany zostaje Najęty Bryś, jako amerykański self-made man, wszędzie się spieszący, nie żyjący w zgodzie z naturą, a w raz z nim dostało się purytanom, kowbojom, biznesmenom i amerykańskiemu stylowi życia (jej, wspaniale), skrytykowany zostaje też Kłapouchy jako czarnowidz, pesymista, jako przeciwieństwo co prawda Najętego Brysia, ale też jako drugi po nim najczęściej występujący element w krajobrazie tego, co zostało z zachodnich społeczeństw.
W Te Prosiaczka autor wprowadza elementy mitologii taoistycznej (robi się już mniej wesoło, gdy są wzmianki o jakiś duchach czy demonach), obietnicę Złotego Wieku tu i teraz na ziemi, jak obecną cywilizację szlag trafi, pamięć o dawnym Złotym Wieku (ech, skąd ja to wszystko znam, nie ma chyba religii/mitologii która by nie używała tych pojęć), oraz ogólnie pochyla się nad zmieniającym się charakterem postaci Prosiaczka na przestrzeni książek Milne'go. Na pewno zarówno te dwie książki jak i wspomniane wyżej dziełka Williamsa nie są już książkami dla dzieci.

Za to książką dla dzieci jest wydana w 2009 roku Powrót do Stumilowego Lasu autorstwa Davida Benedictusa - oficjalna kontynuacja Kubusia Puchatka i Chatki Puchatka. Ale nie czytałem to nie wiem co to. Niektóre pomysły z niej (jak wprowadzenie nowej postaci - wydry Lotty) niezbyt mi się wydają sensownymi, ale jeśli kiedyś to przeczytam, to się wrażeniami podzielę na pewno.

środa, 5 października 2011

"X-cutioner's Song" cz.2

Mimo tego, że sam nie miałem praktycznie nigdy jakiś oszałamiających ilości komiksów, nigdy nie byłem na bieżąco i po prostu średnio się tym interesowałem i średnio się na tym znam, jednak ostatnimi czasy ściągnąłem z 20 giga komiksów (głównie Marvel, głównie X-Meni - na przełaj przez serie, eventy, warianty i wariacje), poczytałem nieco (z 30-40%) i wiem już cokolwiek, przez co - w tym opisywanym wypadku dzięki mojej Dziewczynie - zacząłem nadrabiać zaległości komiksowe w wersjach papierowych.
X-Cutioner's Song to jeden z bardziej klasycznych, bardziej normalnych crossoverów (X-Men, X-Force i X-Factor). W świecie Marvela nie ma w sumie normalnych crossoverów, to, co poszczególni ludkowie robili z bohaterami, wysyłając ich do piekła, do innych wymiarów, konfrontując z pozaziemskimi cywilizacjami, w kosmos, cholera wie gdzie i po co, zawsze było dla mnie dosyć pretensjonalne i dziwaczne (w tym nawet tak klasyczne i oldschoolowe eventy jak Phoenix Saga), ale że komiks nie był moim głównym żywiołem, to proszę mi wybaczyć że klimatu czasami nie ogarniam.
Tak czy siak, fabuła Pieśni Egzekutora, wydanych w Polsce w ramach jakiegoś czegoś Mega Marvel przez TM-SEMIC nie jest jeszcze aż tak pochrzaniona jak np. Necrosha X. Ot, Cable przeprowadza zamach na profesorka, zarażając go nie dającym się usunąć wirusem techno-organicznym. X-Men i X-Factor jednoczą się aby pomścić swojego mentora i znaleźć lekarstwo. X-Force zostaje obarczone współwiną za to, co się stało. Jak się okazuje, w całą historię wplątane zostały jeszcze takie postacie jak Mister Sinister czy Apocalypse (który... tymczasowo prosi X-Men o pomoc), Cable okazuje się niewinny, a głównym przeciwnikiem okazuje się być tajemniczy Stryfe (i jego Mutant Liberation Front), nie wiedzieć czemu posiadający identyczną twarz jak Cable... jest też drobny smaczek, gdy Archangel niechcący zabija Kamikaze (dekapituje go skrzydłem).
Plusem polskiego wydania jest pozbieranie tego crossovera z kilku komiksów i wydanie go pod jedną nazwą (ale i tak w paru częściach). Tłumaczenie jest całkiem znośne - nie przetłumaczono tylko kilku wyrazów, które nie zostały napisane, tylko narysowane, co sprawia trochę dziwne wrażenie, ale cóż, zapewne przerysowanie tych paru słów naruszałoby już kompetencję tłumaczy i łamało copyright lub cokolwiek. Sam komiks pod względem technicznym wygląda jak typowy komiks z lat '90 XX wieku (i to ich pierwszej połowy), narysowany jest sprawie i poprawnie, walki są ekspresyjne i malownicze (do tego stopnia, że gubiłem się kto się z kim nawala :P).

Philippe Djian "Nieczystosci"

Rzadko kiedy trafia się książka o tak trafnym i adekwatnym do treści tytule.
Ale po kolei.
O ile gustuje zazwyczaj w s-f i fantasy najróżniejszych kształtów i smaków, to od czasu do czasu czytam też (oprócz książek filozoficzno-ideologiczno-plepleple) zwykłe, współczesne, literaturzaste książki o wszystkim i o niczym.
Tym razem padło na Nieczystości autorstwa zupełnie mi nie znanego autora Philippe Djiana. Nie mam pojęcia, co autor chciał przekazać, i czy coś w ogóle chciał przekazać, nie mam pojęcia, jakie autor ma poglądy i podejście do świata, ale jak dla mnie napisał książkę, która nie pozwala o sobie zapomnieć, książkę wieloznaczną i poruszającą sporo ciekawych kwestii.
Gdybym najprościej miałbym opisać tą książkę, to wystarczyłoby abym napisał że jest to książka o nieczystościach. O ludzkich nieczystościach, o degeneracji i upadku współczesnej europejskiej nowobogackiej burżuazji. Czytelnicy mojego blogasqa zapewne poczuliby się nie usatysfakcjonowani takimi wyjaśnieniami, więc oto i wincyj tekstu.
Głównym bohaterem jest 14-letni chłopak, obracający się w środowisku swoich rówieśników, oraz swoich rodziców, którzy są sławni i bogaci - a właściwie, którzy chcą tacy być nadal, chociaż ich sława mocno już przebrzmiała. Jest to rodzina wybitnie patologiczna - nie w menelskim sensie, raczej zupełnego uwiądu relacji rodzinnych w świecie wielkich pieniędzy, morza narkotyków, alkoholu, zupełna dekadencja i rozkład normalnych relacji międzyludzkich. Główny bohater to małomówny początkujący socjopata, obracający się wśród ludzkiej moralnej i mentalnej zgnilizny, na dodatek mający traumatyczne przeżycia...
... związane z tajemniczą śmiercią siostry. Niektórzy bohaterowie książki uważają, że główny bohater sam zabił swoją siostrę, nie jest to jednak wyjaśnione i pozostaje zagadką. Ta śmierć, która wydarzyła się tuż przed czasem akcji książki, jest przysłowiową kroplą przepełniającą czarę goryczy, od której wszystko się wszystkim rozpada. Ojciec Evy'ego (tak ma na imię główny bohater) to pisarz, któremu od jakiegoś czasu brakuje weny, i który miał za sobą odwyk narkotykowy. Jego matka to aktorka, której kariera przygasła już jakiś czas temu, i która usiłuje powrócić na ekrany. Miejsce akcji to elitarne, ekskluzywne osiedle pełne podobnych życiowych degeneratów i nowobogackiej dziczy, miejsce, gdzie seks, alkohol i narkotyki są tak powszechne jak oddychanie, a może nawet i bardziej.
Ktoś po przeczytaniu tej książki spokojnie mógłby zarzucić jej, że jest to ohydny, bezbożny i zdegenerowany pornol (pozdrawiam serdecznie mojego dobrego znajomego Kacpra z Poznania), ale ten ktoś nie miałby racji. Owszem, przygodne kontakty seksualne lub aluzje do nich są praktycznie co 2-3-4 strony, ale pornografia ma na celu wzbudzenie podniecenia czytelnika, natomiast tutaj jest efekt zupełnie przeciwny. Przygodny, zdehumanizowany, mechaniczny i pozbawiony dyskretnego erotycznego ciepła, za to emanujący rzuconą w twarz czytelnika bezpośredniością bez żadnych aluzji czy poetyki (określenia w rodzaju "wylizał jej krocze", itd.) seks przedstawiony w tej książce (także kazirodczy i z nieletnimi) przywodzi na myśl raczej pełne przepychu - ale i duchowej pustki, wiecznej pogoni za utraconą niewinnością i sensem życia orgie późnego Cesarstwa (Zachodnio)Rzymskiego, pełne wyuzdania i bestialstwa, ale pozbawione większego sensu i głębi, klimaty Przystanku Woodstock (chociaż tam raczej jest wariant menelski) lub mieszczaństwa okresu fin de siecle'u.
Dodatkowo bardzo nieprzyjemna i nieco trudna w odbiorze atmosfera książki jest potęgowana przez nieco chaotyczny styl autora.
No dobra - mamy więc morze zepsucia, dewiacji i nowobogackich symularków szczęścia. Ale co poza tym? Ha, teraz najciekawsze, jedyny pozytywny aspekt książki, która kończy się smutno i źle - Evy, mimo tego, że chla, ćpa i rucha się jak każdy inny bohater książki, to szuka prawdziwej, głębokiej miłości, miłości duchowej, niemalże platonicznej. Nie trafił najlepiej, gdyż obiekt jego westchnień to biseksualistka żyjąca do niedawna w "trójkąciku" z siostrą bohatera i jednym typem (który też w międzyczasie popełnia samobójstwo) a na dodatek płaci własnym ciałem za ogromne ilości wchłanianych narkotyków u miejscowego post-hippiesa po czym... ucieka z ojcem głównego bohatera. Rzecz jasna nie wpływa to zbyt dobrze na głównego bohatera, który żeby nie ulec pokusom różnym, w czasie jednego ze spotkań z wyżej wspomnianą nieszczęśnicą włożył sobie w majtki rozbitą butelkę... co prawie się skończyło kastracją.
Evy nie jest jednak inny od jego środowiska. W końcu wychowywał się w zupełnie zdegenerowanym środowisku (słyszy, jak jego matka opisuje w rozmowie telefonicznej stosunek seksualny jaki musiała odbyć z jakimś napędzanym viagrą starym prykiem, aby dostać po XYZ latach kolejną rolę w filmie; innym razem sam pada ofiarą .. no w sumie to gwałtu - ze strony dorosłej kobiety, pijanej i niepocieszonej tym, że została zdradzona przez męża...) więc jest taki sam, jak inni - traktuje innych instrumentalnie, pije, ćpa, uprawia przypadkowy seks, ale w głębi ducha chce czegoś innego - czystego, wzniosłego, czegoś co ma sens i co może sens w życiu zapewnić. Bierze udział we włamaniach i próbie podpalenia, robiąc to ni to z nudów, ni to z dosyć wynaturzonego poczucia sprawiedliwości (btw, policjant prowadzący sprawę masturbuje się do zdjęcia jego matki), próbuje także dać nauczkę pewnej nielubianej koleżance, i przypadkowo przyczynia się do kalectwa przyjaciela (nic a nic sobie z tego nie robią ani on, ani kaleka, ani zamierzona ofiara). Można się więc zastanawiać, czy nie byłby w stanie rzeczywiście zabić swojej siostry - nie została ta sprawa wyjaśniona nijak.
Ktoś mógłby się zapytać, po co pisać książkę o czymś takim? Cóż, nie jesteśmy już zbyt daleko od standardów moralnych tam opisanych (klik), a patrząc na dzieci polityków czy celebrytów można się tylko domyślać, co się dzieje w takich sferach społecznych. Ryba psuje się od głowy - czyżby Sorel (przed nim Proudhon a mniej-więcej w jego czasie Brzozowski) w tym momencie miał rację co do mentalności proletariackiej? Książka dobrze obrazuje cywilizacyjną, kulturową i społeczną atrofię tego, co pozostało po cywilizacji europejskiej.

sobota, 1 października 2011

Janusz A. Zajdel "Wyższe racje"

"Wyższe racje" to zbiór opowiadań Zajdla wydany już po jego przedwczesnej śmierci, opowiadania zostały zebrane przez Marka Oramusa. W tomiku znalazły się opowiadania publikowane na łamach prasy, dwa nie były publikowane przed śmiercią autora.
Większość z nich  (umieszczono w tomiku opowiadania krótkie i bardzo krótkie) to rozmaite aluzje do reżimu komunistycznego w PRL, lub dosyć mroczne i przygnębiające wizje przyszłości. Ew. postawione zostały rozmaite pytania o kondycję jednostki ludzkiej, możliwość zmiany jej natury, różne i rozmaite problemy natury etycznej i moralnej - zazwyczaj ukazane na przykładzie załogi lecącego w cholerę w kosmos statku kosmicznego lub odizolowanej, bliżej nie znanej planety gdzieś hen w przestrzeni. Bohaterowie autora to zazwyczaj zwykli ludzie w niezwykłych sytuacjach, muszą podejmować różne wątpliwe etycznie wybory lub znajdują się w sytuacji bez wyjścia, ew. nagle przychodzi do nich Nieznane i wywraca ich świat do góry nogami. Mamy techników, młodych stażem i wiekiem naukowców, pisarzy. Są istoty ludzkie i nieludzkie, ale mające całkiem ludzkie problemy. Mamy światy pożarte przez biurokracje, militaryzm i opresyjne państwo. Mamy bohaterów pozytywnych, negatywnych i miniatury, gdzie w zasadzie nie ma głównych bohaterów, lub do takiej rangi awansuje przedmiot. W sumie ciężko mi napisać coś więcej, raczej w milczeniu wolałbym się pochylić nad wielkością autora i przenikliwością jego umysłu, ale ponieważ wyglądałoby to tu nieco pustawo i bez sensu tak, więc co nieco jeszcze naskrobię.
Autor wpadł na pomysł w jednym opowiadaniu na zarazę z kosmosu, jakieś dzikie cholerstwo, które atakowało ludzi i zmieniało ich w gigantyczne amebowate ustrojstwo, łączyło ich ze sobą w jeden organizm. Ustrojstwo to wypowiadało nieznane, obce słowa - którymi okazały się być "Liberte, egalite, justice!". Dawno już nic nie przemówiło do mnie tak mocno, nie było tak sugestywne jak to opowiadanie, czegoś takiego się nie spodziewałem.
Tak czy siak, jeśli ktoś gdzieś to znajdzie, a znaleźć można prawie na pewno, to polecam gorąco, podobnie jak cokolwiek tego autora.

Ursula K. Le Guin "Wszystkie strony świata"

Ursula Kroeber Le Guin zawsze była jedną z moich ulubionych autorek fantasy (i science/space fantasy btw). Autorka jest feminizująca i pro-ekologiczna, poruszająca wiele ciekawych problemów (nawet tak wyświechtanych jak konflikty na linii nauka - religia, czy spojrzenie na zaawansowaną technologią z punktu widzenia stosunkowo prymitywnej kultury, przez co technologia staje się magią) związanych z naukami społecznymi i antropologią kulturową, wreszcie zafascynowana anarchizmem (kilka utworów dzieje się w czasie i po anarchistycznej rewolucji na pewnej planecie gdzieś hen, daleko w kosmosie) - a mimo wszystko nie nazwałbym jej stukniętą lewaczką -  więc logiczne, że spojrzę na jej twórczość przynajmniej z życzliwym zainteresowaniem.
Do tej pory znana mi była tylko z cyklu Ziemiomorze i jednej części cyklu Hain (Wydziedziczeni), wystarczyło to jednak, bym uznał ją za jedną ze swoich ulubionych autorek. Zbiór opowiadań, do jakiego dotarłem, to rodzaj rajdu na przełaj przez twórczość autorki, każde z opowiadań jest opatrzone krótkim jej komentarzem, zachowano także (z grubsza) chronologiczny porządek całości. Jest to polskie wydanie z 1980 roku (Iskry, seria Fantastyka - Przygoda), gdzie pominięto jedno z opowiadań (być może ze względu na jego anarchistyczne przesłanie? co by było dziwne o tyle, że inne anarchistyczne opowiadanie pozostawiono)
Mamy tutaj więc, oprócz pojedynczych opowiadań dziejących się w ramach któregoś z cykli autorki (Ziemiomorze, Hain), opowiadania różne i różniste, zarówno praktycznie pozbawione elementów fantastyki, jak i poruszające ciekawe zagadnienia (klon - jako grupa ludzi powiązana więzami uczuciowymi nieznanymi dla innych, gdy z klona ginie większość jednostek, a pozostaje tylko jeden człowiek - co musi przechodzić, jak musi się na nowo i od początku socjalizować, przystosowywać do życia z ludźmi; empata odbijający negatywne emocje i co z tego wnika, i jaki ma związek z wybuchem zbiorowej psychozy; podróż gwiezdna jako droga do krainy magii [podobny motyw nieco jak Andre Norton w "Na łów nie pójdziemy"]; wreszcie dosyć standardowe rozkminy o szukaniu własnej tożsamości, złej religii i dobrej nauce - lub, o dziwo, vice versa - w różnych wariantach post-apo lub para-średniowiecznych, o społecznych utopiach i zmęczonych życiem starych rewolucjonistkach, o rasie ludzkiej, gdzie co jakiś czas wszystkim zmienia się płeć, a pod koniec mały mindfuck - opowieść o katastrofach w ruchu drogowym i o życiu - z punktu widzenia drzewa.
Nawet, jeśli niektóre z opowiadań mogą wydawać się nieco pretensjonalne, to całość jako taka jest warta przeczytania nawet dla jakiś szurniętych prawaków.

Bob Shaw "Milion nowych dni"

Książek, które dotykają problemów nieśmiertelności, jest legion. Wśród nich na wyróżnienie i zainteresowanie zasługuje książka (w miarę) współczesnego autora Boba Shawa, "Milion nowych dni", gdzie proces stania się nieśmiertelnym jest czysto techniczny i mający wielkie znaczenie społeczne.
Proces stania się nieśmiertelnym, zwany utrwaleniem, jest dostępny dla każdego (substancja w strzykawce/czymśtam) , ba, jest powszechnie społecznie akceptowanym wyznacznikiem dobrego gustu. Jednak nieśmiertelność ma swoją cenę - mężczyźni stają się niepłodni, poza tym w zależności od wieku utrwalenia, przez całą resztę życia pozostaje się na poziomie intelektualnego rozwoju oraz rozwoju fizycznego w momencie zabiegu (dlatego przypadki, gdy rodzice utrwalają niemowlaki, są wyjątkowo makabryczne). Zabieg nie leczy też chorób - może uratować kogoś nieuleczalnie chorego, ale do końca życia ten ktoś musi przyjmować leki i jego stan zdrowia się już nijak nie poprawi.
Reperkusje społeczne są równie ważne - społeczeństwo zatraciło cechy męskie, cechy zdobywców i odkrywców, pogrążyło się w marazmie, dekadencji i chęci przetrwania, gdyż nieśmiertelni mogą umrzeć w wypadku lub mogą być normalnie zabici, więc cisza, spokój i bezpieczeństwo stały się najcenniejszymi wartościami w społeczeństwie.
Autor pokusił się też o ukazanie nieco szerszego obrazu społeczeństwa, świata, nauki - od małych gadżetów (fosforyzujące strzałki w hotelu wskazujące drogę do pokoju, a uruchamiane kluczem), przez poziom i priorytety edukacji (na końcu książki okazuje się, że główny bohater nie umie pisać ręcznie - i nie jest to oznaka analfabetyzmu - po prostu w tym świecie przyszłości takie umiejętności przestały być przydatne) aż po poziom etyki, moralności, kultury (w książce, w scenie imprezy, przedstawiona jest pewna utrwalona pani, która lubi trzynastolatków - tak, pojawia się drobny wątek pedofilski - ale nie ma rzecz jasna żadnych opisów niewiadomoczego).
Fabuła, mimo tego, że książka jako taka zadaje wiele pytań o różne aspekty ludzkiego życia i społeczeństwa, przypomina bardzo fabułę powieści sensacyjno-kryminalnej, mimo tego, że jest dosyć przewidywalna, to przykuwa uwagę czytelnika.
Główny bohater, nieco staromodny (jako jeden z niewielu, wraz ze swoją żoną, żyje w małżeństwie monogamicznym, gdy tymczasem na topie są różne układy poligamiczne - swoją drogą to małżeństwo nie układa mu się jakoś idealnie) pracownik pewnej firmy, dostaje pewnego dnia od swoich pracodawców propozycję nowego środka zapewniającego nieśmiertelność - dzięki któremu utrwalony mężczyzna zachowa płodność i potencję, nie stanie się rozlazłą, metroseksualną ciotą. Po wielu perypetiach, problemach z żoną, która zachodzi w ciążę (lecz nie z nim), ktoś chce głównego bohatera zabić, i nie przebiera w środkach, porwana zostaje także jego żona... Zakończenie, jak już wspominałem, jest dosyć przewidywalne, ale całość czyta się bardzo przyjemnie.