niedziela, 28 grudnia 2014

James Herbert "Szczury"

Debiut autora i pierwsza część cyklu, którego tylko dwie pierwsze części ukazały się w Polsce (w każdym razie nie słyszałem o późniejszych). Coś pomiędzy horrorem o zmutowanych zwierzętach a a post-apo (ostatni, trzeci, tom i dopełniająca trylogię powieść graficzna rozgrywają się po zagładzie atomowej).
Prosta fabuła, nakreślona z rozmachem. Ot, tajemniczy nowy gatunek szczurów rozwija się bujnie w slumsach powojennego Londynu. Zwierzęta atakują ludzi, roznoszą śmiertelną chorobę, przegryzają się przez przeszkody, są bardzo wytrzymałe, niezwykle inteligentne, na dodatek być może kieruje nimi jakaś inteligencja...
Główny bohater to nauczyciel, wychował się w niezbyt dobrej okolicy nieopodal doków, ale wrócił tam by pomagać takim dzieciakom, jakim on sam niegdyś był. Jest całkiem cyniczny i bardziej przypomina bohaterów jakiś hard boiled niż nauczyciela plastyki.
Krew leje się gęsto, wnętrzności sypią się obficie. Większość bohaterów drugo- i jeszczedalejplanowych pojawia na kartach powieści tylko po to, by efektownie zginąć.
A same szczury, cóż, jakoś tak wyszło, że nikt za nimi nie przepada, a to naprawdę cudne stworzenia. Inteligentne, potrafią przywiązywać się do właścicieli. Tak fajnie sobie dreptają, stają na tylnych łapach, rozglądają się wokoło, poruszają długimi ogonami. Nigdy nie rozumiałem, czemu po tylu wiekach od epidemii dżumy ludzie nadal mają zakodowany podświadomy strach przed nimi. A są piękne. Chętnie bym kilka hodowlanych przygarnął, gdybym miał czas by się nimi zajmować i gdybym miał w pokoju miejsce na klatkę.
Tak czy owak, książka jako taka spełnia dobrze swoją rolę poczciwego czytadła. Trzyma w napięciu, mamy kilka zwrotów akcji, jakieś niedookreślone wątki polityczne w tle, poprawnie odwlekany finał, wreszcie cliffhanger na zakończenie. Tyle i aż tyle/tylko tyle. Gdy się ukazała, momentalnie stała się hitem, ale czasy były inne i popkultura też była inna.

sobota, 27 grudnia 2014

Thomas Ligotti "Teatro Grottesco"

Ligotti jest postacią dosyć enigmatyczną w rodzimym światku horrorowym i zbliżonym. Chyba wszyscy siedzący w środowisku o nim słyszeli, że dobry nihilistyczny herbatnik, za to mało kto go czytał. Pojawiały się pojedyncze jego prace rozsiane po antologiach (999, Wielka Księga Potworów, Po drugiej stronie, może coś tam jeszcze) i czasopismach (kilka razy Nowa Fantastyka, Trans/Wizje, Coś na progu, może coś tam jeszcze), żadna jego kompletna książka jednak się nie ukazała w polskim tłumaczeniu (nie licząc wiszących w internetach fragmentów). Aż do teraz.
Teatro Grottesco wydała Okultura, wydawnictwo specjalizujące się w pozycjach okultystycznych, nauce, religii i psychologii - nazwijmy to - alternatywnych, ezoterycznych, zaangażowanej kontrkulturze, itp. To ich pierwsza beletrystyka od dłuższego czasu. Zainteresowanie Ligottim trochę ich przerosło - pierwszy rzut książki wydanej w nakładzie 500 sztuk (szkoda, że nie numerowane ręcznie, najlepiej krwią autora) wyprzedał się prawie cały w krótkim czasie, aż sklep internetowy wydawnictwa przestał działać (chyba, że przestał działać z jakiejś innej przyczyny, ale tak mi się skojarzyło, że jego Wola Mocy była słabsza niż suma Wól poszczególnych osób zainteresowanych książką). Może i w obrębie pewnej niszy, ale jednak sukces marketingowy Teatro być może pociągnie za sobą wydanie w Polsce innych pozycji Ligottiego, w tym słynnej (także przy okazji serialu True Detective i plagiatu na Ligottim) The Conspiracy Against The Human Race. Osobiście bardzo sobie cenię ofertę Wydawnictwa Okultura (Czerwona Bogini była od nich, Trans/Wizje również), mają ładne okładki, ich plusem jest także to, że nie wydają New Age'owego chłamu ani Davida Icke'a.
Mogliby wydać Science Delusion Sheldrake'a - jeśli ktoś z Wydawnictwa czyta te słowa, to sądzę, że byłby to całkiem niezły pomysł. Ja bym w każdym bądź razie tę książkę kupił.
Wracając do Teatro Grottesco, za tłumaczenie wzięli się ludzie rozumiejący twórczość Amerykanina, utrzymujący z nim kontakty i inspirujący się jego twórczością w różnym zakresie. Nie ma w tym niczego dziwnego, za to bardziej zdziwiłem się widząc nazwisko Joanna John pod Skład i łamanie.
Cóż można powiedzieć o twórczości Ligottiego. W sumie chyba wszystko na jego temat zostało już powiedziane. Musiałbym żywcem przepisywać innymi słowami opinie innych, a nie chce mi się tego robić. Więc tylko trochę uwag ogólnych. Pobrzękują w niej zimno wszystkie jego lęki i fobie, zmieszane z osobistymi doświadczeniami wyniesionymi od czasów młodości w Detroit aż po dzisiejszy dzień. Pełno tam postindustrialnych, wyjałowionych przestrzeni, które wyobrażam sobie jako szare, spowite smogiem pustkowia bez choćby jednego drzewa. Poniekąd rozumiem, jak bardzo inspirujące mogą być rozwalone fabryki i masy poskręcanego żelastwa pnące się w górę wyżej niż okoliczne domy, sam w czasach liceum piłem z kumplami w ruinach fabryki chemicznej, która niegdyś uległa pożarowi. Mimo upływu czasu teren był skażony, gdy siedziało się tam zbyt długo, każdego bolała głowa. Kominy, hale fabryczne, opustoszałe przestrzenie tak obrzydliwie wielkie - zawsze odczuwam je w podobny sposób jak człowiek średniowiecza musiał odczuwać potężne, strzeliste kościoły - jako coś niepojętego, napawającego nieokreślonym lękiem, tyle, że nie  poświęconego żadnej chwale żadnego Boga, lecz Człowieka i jego tytanicznych prób przekształcania świata. A że te próby różnie wychodziły, zazwyczaj wcale, to trudno.
Snujący się po zakamarkach Motor Town Ligotti naszprycowany lekami na depresję i cholera wie, na co jeszcze, musiał taki krajobraz odbierać podobnie, ale widział w nim tylko przejmującą pustkę lub zabsolutyzowane mechanizmy wyzwolone spod zasad logiki i ludzkiej ręki (jak w opowiadaniu Czerwona wieża). Pracował w korpo, co tylko zwiększyło jego odczuwanie bezsensu wszystkiego. Każdy to pracuje lub pracował w korpo zapewne nie raz i nie dwa zastanawiał się nad bezsensem sprzecznych zasad, niedookreślonych regulaminów, wykonywaną sztuką dla sztuki lub pracą nad pierdołowatym, na pierwszy rzut oka nikomu do niczego nie potrzebnym przelewaniem z pustego w próżne. Połączył z korporacjami lekarzy i w sumie całą organizacją społeczną, co momentami przypominało mi paranoiczne, apokaliptyczne wizje z manifestów Patientenfront/Sozialistisches Patientenkollektiv i rodziło pytania o sensowność antypsychiatrii (myślę, że gdyby Ligotti dostał jakieś dobre, działające psychotropy, to jego światopogląd by się zdecydowanie zmienił). Wykreował bohaterów tracących kontakt z i tak wynaturzoną rzeczywistością rodem z dziwacznego snu lub bad tripu lepiej nie wiedzieć, po jakich środkach, rozbitych schizofreników, dekadenckich artystów, postaci niedookreślonych, mających być może więcej niż jedną jaźń, itd. Czasem sięga także po środki horroru cielesnego. A na samym końcu dzięki wywołaniu bóli brzucha ciemność nadciąga nad świat(y tych, którzy wzięli udział w... a, nie ważne).
Jego styl jest charakterystyczny. Czasem akcja jest szczątkowa, fabuła jest pretekstowa do ukazania urywka z czegoś wszechogarniającego i przerażającego. Opanował do perfekcji sztukę pisania zdań wielokrotnie złożonych, głęboki ukłon należy się tłumaczom, że potrafili je oddać po polsku bez cięć i z zachowaniem ich sensu.
Książkę uzupełnia wstęp do polskiego wydania napisany przez samego Ligottiego, w którym pisze o wpływie na jego twórczość m.in. Bruno Schulza oraz wprowadzenie do nihilistycznej filozofii Amerykanina autorstwa Wojciecha Guni i Sławomira Wielhorskiego. Ten esej świetnie się sprawdza w roli swoistego Ligotti for the beginners i wprowadza trochę porządku i punktów odniesienia do jego przemyśleń. W dołączonej na sam koniec bibliografii niepotrzebnie pozostawiono kodowanie na stronę internetową.
Podsumowując, ci, którzy na to czekali, w końcu się doczekali. Wątpię, żeby po książkę sięgnął ktoś przypadkowy. A już na pewno stereotypowy fan kolejnych, wyrzygiwanych przez kolejne wydawnictwa reedycji Kinga czy Mastertona nie za bardzo ma tu czego szukać. Nawet i ktoś lubiący się w klasycznym weird, nieco ramotowatych macek Lovecrafta czy wcześniejszych od niego może poczuć się zagubiony w zetknięciu się z twórczością Ligottiego. Bo niby są tu gdzieniegdzie jakieś macki, a tak na prawdę to ich nie ma, jest tylko koszmar ludzkiej uwarunkowanej egzystencji i kłamstwo świadomości. I niewątpliwe szaleństwo autora. A może to on jeden ma rację, a świat jest szalony. Kto wie, kto wie.

czwartek, 25 grudnia 2014

China Miéville x2

Mieville to autor niezwykły, zwłaszcza w przełożeniu na polskie warunki i nasze lokalne uwarunkowania, jak ewoluowała polska fantastyka w ciągu ostatnich stu lat.
Przede wszystkim, gość jest marksistą. Samo to jak na nasze warunki jest już czymś zupełnie kosmicznym. Nasi marksiści (całe promile promili procentów promili populacji) to albo niedobitki partyjno-biurokratycznego betonu tęskniące bezkrytycznie za PRLem, albo jakieś pojedyncze jednostki, rozsiane po uniwersytetach lub - zazwyczaj - gnijące w internetach. Rzecz jasna, większość z nich to świry, sekciarze lub członkowie grupek rekonstrukcji politycznej (moje określenie). China obronił doktorat z prawa międzynarodowego, związany jest bądź był z renomowanym marksistowskim pismem naukowym Historical Materialism. O dziwo pismo jest w miarę renomowane nawet w naszym grajdole, za publikację w nim jest dużo punktów wg. odpowiedniej listy ministerialnej. Pewnie dlatego, że większość polskich pożal się boże humanistów bądź kadry -ech- naukowej od nauk społecznych jest przekonana, że po Platonie (ew. po sarmackiej I RP lub II RP) nie wydarzyło się w filozofii nic godnego uwagi i nie wiedzą, co to właściwie jest za pismo.
Co więcej, Mieville był aktywnym i wysoko postawionym członkiem trockistowskiej międzynarodówki International Socialist Tendency [po śmierci Trockiego i katastrofalnym kierowaniu rozpadającą się IV Międzynarodówką przez kolejnych liderów - casus zupełnie zwariowanego Posadasa w Ameryce Południowej czy wmieszanie się Pabla w historię z Algierią - obrodziło na całym świecie rozmaitymi samozwańczymi IV, V i pośrednimi Międzynarodówkami]. Odszedł z IST gdy brytyjska komórka organizacji - Socialist Workers Party po incydencie z gwałtem jednego ze swoich liderów na młodej członkini zachowała się nie jak przystałoby na organizację trockistowską, wspierającą postępowy feminizm, tylko jak polska narodowa prawica. Szybko odnalazł się politycznie gdzie indziej - aktualnie należy do Left Unity. Tymczasem IST/SWP po tej bulwersującej sprawie z zamieceniem gwałtu pod dywan straciła wielu członków na całym świecie, w tym całe krajowe sekcje (polska sekcja, czyli pocieszno-pokraczna marginalna sekta o nazwie Pracownicza Demokracja raczej została przy macierzy i środkach macierzy). Poniekąd szkoda, że historia IST tak się potoczyła - wprowadzili do marksizmu - a dokładniej jeden z ich liderów i założyciel Tony Cliff wprowadził - teorię kapitalizmu państwowego na opisanie sytuacji mającej miejsce w Związku Radzieckim i krajach satelickich, gdy z aparatu partyjno-biurokratycznego wyłoniła się nowa warstwa dysponentów środkami produkcji. Jest to niezwykle ciekawe rozwinięcie tezy samego Lwa Trockiego o zdegenerowanych/zdeformowanych państwach robotniczych i systemie stalinowskim nieuchronnie prowadzącym do restytucji kapitalizmu (co zaobserwowaliśmy i na naszym podwórku; podobne tezy głosiła też nasza prawica, w tym Jadwiga Staniszkis, za młodu bardzo mocno lewicowa). Przez IST/SWP przeszło poza tym wielu innych, ciekawych myślicieli, jak np. konserwatysta Alasdair MacIntyre, czy kontrowersyjnych muzyków jak Douglas P. czy Tony Wakeford - akurat tych dwóch powszechnie łączonych jest z neofaszyzmem. Jak na troków, IST nie byli aż tak szurnięci jak np. Spartakusowcy. Ale to inna historia.

Tak czy siak, Miéville reprezentuje podejście do świata diametralnie inne od ogółu rodzimych autorów, nie powiem, było to całkiem odświeżające i przyjemne doświadczenie, mimo tego, że stara się nie wtykać własnych przekonań do własnej twórczości, a w każdym razie nie robi tego aż tak nachalnie jak np. niektóre korwinuchy wśród naszych tuz fantastyki.
W twórczości Miéville'a widać rozmaite fascynacje. Jego poglądy mają rzecz jasna wpływ na kreowane przez niego światy, widać też dalekie echa wpływów Lovecrafta i weird. Nie zaliczyłbym jednak brytyjskiego marksisty w poczet pisarzy weird, chociaż część strachów i tęsknot oraz sposobów budowania niepokoju, wprowadzenia Nieznanego do świata przedstawionego obecnych w jego twórczości wyraźnie może się z weird kojarzyć.

Zbiór opowiadań W poszukiwaniu Jake'a i inne opowiadania (swoją drogą, redaktorozżył się tam Robert Cichowlas) zawiera bardzo zróżnicowane treści. Mamy tu mikropowieść post-apokaliptyczną Lustra (o tym, co wyszło z luster, istoty oblekane w ludzkie oblicza lub urywki ludzkich oblicz obok czegoś zupełnie niepojętego), są bardzo polityczne Koniec z głodem (o hakerze psującym opinię domorosłym korporacyjnym filantropom, ukazującym ich obłudę), Dzień dziś wesoły (o zacopyrightowanym Bożym Narodzeniu i buncie przeciwko tyranii korporacji mających patenty na kolędy, rozdawanie prezentów, choinki, całą symbolikę świąt a nawet nazwę "Christmas"; pierwotnie ukazało się w piśmie Socialist Review), poruszający krótki komiks W drodze na front (o drodze na front w sensie metaforycznym, zwycięstwo odniesione na wojnie w międzyczasie sprawia, że tu w drodze na front, nigdy już nie będzie tak, jak przedtem), również całkiem polityczne Fundamenty (o pokucie bez odkupienia i prawdziwej zbrodni wojennej w tle), horrorowy Pokój kulek (duchy i czarna magyja w centrum handlowym), Jack (opowiadanie będące rozszerzeniem do innego utworu autora, spoiler), tytułowe, będące weird pełną gębą, następnie również będące weird Doniesienia o pewnych wypadkach w Londynie oraz Szczegóły, pastiż zahaczający o bizarro - Hasło z encyklopedii medycznej, znów horrorowy Chowaniec, itd. Łącznie utworów autora (Pokój kulek to współautorstwo, razem z Emmą Bircham i Maxem Schaeferem) jest w zbiorze zebranych czternaście. Wszystkie stoją na bardzo wysokim poziomie literackim, świadczą o bujnej wyobraźni autora a te bardziej polityczne obrazują jego prawidłową świadomość klasową. Tak trzymajcie, towarzyszu Miéville.

Ambasadoria zaś jest powieścią s-f z elementami cyberpunka i ogromną ilością odniesień i zapożyczeń filozoficznych. Autor próbował stworzyć najbardziej obcych obcych, jakich można wymyślić, gdy jest się człowiekiem. Granice wyobraźni oraz bycie humanoidem jednak ogranicza pole do popisu. Autor wpadł więc na wspaniały pomysł - obcość jego obcych - Ariekenów - oddał głównie przez język. Będący podwójnymi istotami Ariekeni rozumieją wypowiadane słowa tylko wtedy, jeśli są one wymawiane przez dwie osoby powiązane specyficzną więzią. W innym przypadku nawet słowa ich własnego języka są przez nich odbierane jak szum, nie mają znaczeń. Do rozmów z obcymi ludzie wykorzystują genetycznie modyfikowanych Ambasadorów, mających między sobą niezwykle silne mentalne i emocjonalne więzi. Próba utemperowania kolonii zamieszkałej przez ludzi i Gospodarzy przez międzyplanetarny byt polityczny Bremen kończy się katastrofą gdy nowy Ambasador okazuje się być efektem pewnego eksperymentu. Cała cywilizacja Ariekenów prawie że przestaje istnieć, a oni sami stają się fizycznie uzależnieni od głosu przybyszy z innej planety... W to wszystko wmieszana zostaje główna bohaterka Avice, niegdyś związana z językiem Gospodarzy (wykorzystujących namacalnych, pojedynczych ludzi jako środki stylistyczne). Język Ariekenów jest niezwykły jeszcze pod tym względem, że opiera się tylko na desygnatach empirycznych. Ariekeni nie są w stanie nazwać niczego, co nie istnieje naprawdę, co jest abstrakcyjnym pojęciem. Przez to nie potrafią też kłamać, a w każdym razie nie potrafili do czasu, gdy jeden z nich nauczył się tego, przezwyciężając własny język, co wywołało ogromne komplikacje... A, wspominałem, że Ariekeni i Ambasadorzy mają fraktalne imiona? To właśnie wspominam.
Dodatkową niezwykłością wprowadzoną przez autora jest Nurt, rodzaj prawdziwego, podstawowego wymiaru wszechświata w którym zanurzone jest wszystko inne. Jest to pierwotne, obce miejsce, obsługujący pojazdy poruszające się nurtem nazywani są Zanurzaczami - tytułowa bohaterka jest jedną z nich. Polskie tłumaczenie zabiło zamysł autora, który Nurt nazwał niemieckim określeniem Immer a znajdujący się jako jedna z płaszczyzn/wymiarów/itp. Nurtu wszechświat z ciałami niebieskimi - Manchmal. Zapewne są to odniesienia do jakiegoś filozofa, zapewne filozofa matematyki bądź fizyki - niestety mam zbyt małą wiedzę filozoficzną, by to wiedzieć lub sprawdzić. Jakaś pradawna, niewyobrażalnie potężna cywilizacja rozmieściła w Nurcie coś w rodzaju latarni sygnalizujących niebezpieczne miejsca (gdyż po Nurcie się żegluje).
Ambasadorię docenią przede wszystkim zajawieni na język, filozofię języka, teorię literatury, poststrukturalizm, a także chociażby na odwieczny problem, co było pierwsze - słowo czy rzecz opisywana. Już otwierający książkę cytat z Waltera Benjamina dużo mówi o tym, z czym będziemy mieć do czynienia. Jak dla mnie to jedne z lepszych soft s-f (rozróżnienie na hard i soft za inną lewaczką, Ursulą LeGuin) jakie w życiu czytałem, mimo tego, że jak na mój gust pod koniec książki za dużo i za szybko się dzieje.

Do twórczości autora będę wracał.

Odpryski Special #1

Wszystkim czytelnikom, stałym, chaotycznym, sporadycznym, przypadkowym, życzę zdrowych, rodzinnych, szczęśliwych, pogodnych, etc., świąt Bożego Narodzenia, Jul, Szczodrych Godów, Saturnaliów, etc. oraz zdrowego, rodzinnego, szczęśliwego, udanego, etc Nowego Roku.

Żebyśmy wszyscy mieli dużo czasu (i niekoniecznie na bezrobociu albo łóżku szpitalnym) na czytanie, dużo czasu na namysł nad własnym życiem i własną niszą ekologiczną w ramach Wieloświata, dużo czasu na uporządkowanie własnych spraw i wypracowanie sobie wewnętrznej równowagi, ostatecznego krachu wielkich narracji i masowego przewartościowania wszystkich wartości, wyzbycia się niepotrzebnych złudzeń (na dowolnej płaszczyźnie życia, na której można się łudzić) i żeby Cywilizacja Śmierci, Władca Ciemności Gender, Aborcja, Eutanazja i Dimetylotryptamina zapanowały nad światem.

Święta są ok, bo można wziąć urlop, ale szczerze mówiąc, po każdych świętach wypadałoby wziąć kolejny urlop, z myślą o odpoczynku od świątecznego odpoczynku. Jeśli ktoś faktycznie pomiędzy karpiem, zupą grzybową, kluskami z makiem, praniem rodzinnych brudów a Kevinem samym w domu znajduje chwilę na przemyślenia religijne, to dobrze dla niego. Dla mnie to wszystko to feeria symulakrów, o jakiejkolwiek głębszej treści zrutynizowanej i zdegenerowanej przez wieki kolejnych pseudomorfoz. Tyle, że dla mnie w sumie każda tradycja i zwyczaj to pył na wietrze uwarunkowań lub krąg na wodzie wypartych tabu. Najlepiej być miłymi dla siebie na co dzień i dawać swoim bliskim prezenty bez okazji. I nie szukać bóstw gdzieś w niebieskich odmętach.

Nic to. Niech nam tam no, darzy się. Pozdrawiam serdecznie.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Edward Lee "Ludzie z bagien"

Opłacało się wstać rano w niedzielę i udać się na pchli targ pod Halą Targową.
No dobra, w sumie to sam się obudziłem jeszcze przed piątą rano i pojechałem tam bo nie miałem niczego lepszego do roboty.
Kupiłem dużo książek, w tym Ludzi z bagien, całe szczęście, że za tydzień biorę urlop i spadam w rodzinne strony bo by do pierwszego nie wystarczyło.
Ale do rzeczy.
Jeśli czytaliście Sukkuba, to Ludzie są powtórką z rozrywki. Fabuła jest skonstruowana dokładnie w ten sam sposób.
Mamy bohatera pochodzącego z jakiegoś odludzia, o stopniu i stężeniu odludziowatości przekraczającym wszelkie normy i granice prawdopodobieństwa. Bohater radzi sobie w życiu całkiem nieźle, aż nagle pewnego dnia szlag trafia jego dotychczasową egzystencję, po czym wraca na stare śmieci.
W międzyczasie okazuje się, że rodzinne odludzie zdegenerowało się do formy zahaczającej o autoparodię, zaczynają wypełzać na światło dzienne mroczne tajemnice z przeszłości bohatera i/lub jego bliskich.
Na końcu okazuje się, że główny bohater był Kimś Niezwykle Ważnym dla lokalnej quasi-satanicznej sekty, całe jego życie ulega przewartościowaniu a on/a dochodzi do wniosku, że w sumie to czemu nie, bo oto zasłony opadły i ujrzał/a świat jakim jest naprawdę, z mrocznymi, okrutnymi bóstwami siedzącymi gdzieś za rogiem.
Lee nie silił się na nawiązania historyczne, jak w Sukkubie, i słusznie, bo ten element wyszedł mu tam najsłabiej. Odizolowana społeczność przywodzi na myśl - pierwsze skojarzenie - zwyrodniały ludek z Zewu Cthulhu Lovecrafta, żyjący na niedostępnych bagnach. Motywy Lovecraftowe pojawiają się jeszcze parokrotnie, przewija się nawet nazwa Dunwich, ale rzecz jasna Lee to Lee i zapuścił się w takie rejony wyobraźni, gdzie niezbyt zainteresowany seksualnością człowieka Lovecraft nigdy by nie dotarł, a nawet raczej by nawet nie pomyślał o dotarciu.
Zwyrodniały ludek przewodzony jest przez demonicznego proroka, który zwabia ofiary do złożenia dzięki przynęcie, jaką jest burdel z odmieńcami z bagien. Laski bez kończyn, o niezbyt prawidłowej ilości kończyn lub części składowych tychże kończyn, z kilkoma więcej lub mniej piersiami, waginami, garbate, włochate, opuchnięte, pokrzywione, bez pępków (sic!), bez ust, nosów, uszu lub z nieprawidłową ich ilością, z dwoma językami (tak, zgadnijcie przy okazji czego czytelnik się o tym drugim języku dowiaduje), laska potrafiąca wyjąć sobie nogi ze stawów biodrowych - autor na pewno świetnie się bawił, wymyślając kolejne możliwe i nijak niemożliwe ludzkie ułomności, i zapewne równie świetnie się bawił, opisując striptiz w wykonaniu różnych takich skrzywdzonych przez los istot. Plus dla niego, chciało mu się do tego przywołać kilka urywków z naukowych rozprawek o kazirodztwie i odizolowanych społecznościach, w książkach czytanych przez bohaterów.
Fabuła, mimo tego, że powielająca schemat - co samo w sobie nie jest minusem, bo czemu by zmieniać coś, co się sprawdza - potrafi zaskoczyć. Dużo się dzieje, akcja toczy się wartko, kolejne strony ociekają krwią i spermą, czasem główny bohater znajdzie chwilę czasu by zastanowić się nad własnym poplątanym życiem osobistym, rozdartym między byłą narzeczoną, która uzależniona od kokainy najpierw świadczyła usługi za jedynym barem w okolicy a potem została tam striptizerką i luksusową prostytutką a zwyczajną kobietą, poznaną w nowej-starej pracy.
Autor sporo też wie o redneckach. Ciekawe, jakim językiem posługiwali się tacy bohaterowie w oryginale. W polskim przekładzie ich język zastąpiono mieszaniną  stereotypowej"wsiowej" mowy i jakiś slangowych zwrotów. Efekt wyszedł nie najgorszy.
Jeśli ktoś lubi taką bezpretensjonalną i bezpruderyjną rozrywkę, to będzie bawił się świetnie. Jak ja. Książkę można jeszcze dostać w księgarniach. Miałem rzecz jasna świadomość, że nie czytam niczego, co zmiażdżyłoby mój światopogląd albo nawet poczucie estetyki i dobrego smaku, bo Lee wydany jak do tej pory w Polsce to jednak nie Lee w pełni swoich możliwości twórczych, jako rozrywka sprawdziło się to całkiem dobrze, lepiej niż Sukkub, w którym bzdury wymyślone przez autora na polach historycznym i - powiedzmy - religioznawczym czasem utrudniały mi czerpanie przyjemności z lektury.

niedziela, 14 grudnia 2014

Pokrótce #4

1) Twin Peaks reż. V/A.

Odświeżyłem sobie kultowy serial. Nie miałem wcześniej okazji przerobić drugiego sezonu, więc nadrobiłem zaległości.
O ile pierwszy sezon był majstersztykiem, groteskową, surrealistyczną opowieścią o źle drzemiącym w ludziach oraz o tym, jak jedno wydarzenie staje się katalizatorem przemian dokonujących się w małym mieście leżącym na uboczu, to drugi, cóż, drugiego jak dla mnie mogłoby nie być. Lub mógłby się skończyć w momencie rozwiązania przewodniej tajemnicy z pierwszego.
Pierwszy miał idealne zakończenie i rewelacyjnie poprowadzoną fabułę.Wątki poboczne rozwijały się w miarę logicznie, główni bohaterowie miotali się między różnymi odnogami prowadzonego śledztwa, aż do momentu kulminacyjnego, w którym tak na prawdę nic nie było jasne i wprost wyrażone.
Drugi był pastiszem telenoweli na znacznie większą skalę niż pierwszy. Część wątków doprowadzono do absurdu, inne dorzucono na siłę, część postaci tak zagmatwano, że zupełnie zbladły w porównaniu z samymi sobą z sezonu pierwszego. Niby tak miało być, że bohaterowie ulegają wewnętrznym przemianom, ale historia Nadine, wyjazd Jamesa, pościg odmienionego Bena Horne'a za czynieniem dobra, powrót z "zaświatów" najpierw samej Catherine a potem jej brata - w moim przypadku wywarły reakcję odmienną od zamierzonej - znudzenie i rozczarowanie. Poza tym przez kilka odcinków przysłoniły i tak rozmyty motyw przewodni. Znacznie bardziej rzucały się też w oczy uroki telewizyjnej produkcji, wszystkie jej niedociągnięcia i ograniczenia.
Zakończenie rekompensowało co prawda te niedogodności, ale pomiędzy odcinkiem w którym zagadka się wyjaśniła a ostatnim odcinkiem tylko dzięki samozaparciu nie porzuciłem oglądania serialu.
Ptaszki ćwierkają, że Lynch wraca do Twin Peaks. Pożyjemy, zobaczymy co z tego wyjdzie. Delikatnie trzymam kciuki.

2) Where the Dead Go to Die, reż. Jimmy ScreamerClauz, 2012

Niezwykle zwyrodniały, surrealistyczny, przejmujący, niepokojący, psychodeliczny, wszechogarniająco dziwaczny film animowany. Nieco przerost treści nad formą - animacja 3D wygląda jak pierwsze gry komputerowe zrealizowane w tej technologii, przetworzonych głosów niektórych postaci praktycznie nie da się zrozumieć - aczkolwiek ma to swój plus bo zestawiając z poruszanymi w obrazie kwestiami tworzy się przepaść warunkująca wynaturzony, groteskowy i duszny klimat całości.
Kilka pozornie niezwiązanych ze sobą historii skrzywdzonych rozmaicie dzieci łączy postać demonicznego, gadającego psa podrzucającego im świetne inaczej pomysły na rozwiązanie palących problemów. Do tego mamy odniesienia do symboliki religijnej, wyprawę w głąb umysłu co najmniej schizofrenicznego, naiwność dziecięcą skonfrontowaną z wyrachowanym okrucieństwem, mnóstwo przemocy i sporo odrażających czynności seksualnych (które raczej nie przeszłyby w filmie aktorskim dystrybuowanym w mainstreamie).
Bardzo dobra rzecz dla kogoś lubującego się w takich klimatach, ale opinie wiszące w internetach, że jest to krzyżówka "Gummo" i "Silent Hill" są przesadzone.
Dopóki nie dotarłem do wypowiedzi reżysera, byłem święcie przekonany, że zawarł w swojej animacji mnóstwo wszelakiej symboliki.
A okazało się, że po prostu się zjarał.
Pamiętajcie drogie dzieci, sięgajcie tylko po czysty towar z pewnych źródeł. Chyba, że macie talent i zjazdy jak pan ScreamerClauz.

3) Pink Floyd Endless River, 2014.

Niejako pośmiertny album legendarnej grupy pozbierany z różnych odprysków. Solidny poziom późnych Gilmourowskich Floydów, ale nic odkrywczego, wręcz przeciwnie. Tylko jeden kawałek nie instrumentalny. O ile do Floydów zawsze będę mieć sentyment (Wish You Were Here było chyba pierwszą płytą z muzyką [i zarazem pierwszy oryginalny album] jaką słyszałem) to do tego albumu niekoniecznie.

4) Pora zwyrola, 21.11.14

Wrócili do Krakowa, przycupnęli w kinie Mikro. Pierwszy seans po dłuższej nieobecności - padło na nunsploitation - filmy Satanico Pandemonium i Alucarda. To pierwsze to typowe nunsploitation, zestarzało się niemiłosiernie, fabuła dziurawa - dosłownie i w przenośni, efekty żadne, Lucyfer wzbudzający komizm niż strach; to, co szokowało wtedy (w 1975 roku) (np. całujące się półnagie zakonnice) dziś nie robi żadnego wrażenia na nikim oprócz wychowywanych w zamkniętej piwnicy bez okien ultra-katolików, takich, co czują się zbrukani na widok kobiety w spodniach.
Kamień milowy w swoim gatunku i kinie eksploatacji, ale mocno zakurzony.
To drugie to mroczna, surrealistyczna baśń, wyjątkowo nierówna pod względem formy i treści. Uroczo odrealniona. W połowie filmu zmienia się wydźwięk, co rozkłada całą fabułę i sens (do połowy - Kościół zły - po połowie - ok, diabeł istnieje i jest zły, "frakcja liberalna" w Kościele ok). Bardziej fantasy z elementami nunsploitation. Specyficzne habity ze specyficznym rozkładem krwawych(?) plam na nich, skojarzenia dość oczywiste, wnioski z takiego przedstawienia zakonnic całkiem feministyczne.
Minusem całej imprezy - ludzie na widowni żrący czipsy i szeleszczący niemiłosiernie oraz - paradoksalnie - amatorski dubbing na żywo. Niepotrzebnie czytający kwestie robili sobie dodatkowe jaja z tego, co akurat rozgrywało się na ekranie.
Ale tak czy siak stałe miejsce na popkulturalnej scenie Stołecznego Królewskiego.

5) Garth Ennis, Peter Snejbjerg Dear Billy, Dynamite Entertainment, 2009

Komiks, trade paperback. Fabuła Ennisa, kreska Snejbjerga. Mało dokładne tła, mało szczegółowe postaci. Tyle, że w przypadku tego komiksu nie rysunek jest najważniejszy.
Drugi tom metaserii Battlefields opowiada o losach brytyjskiej pielęgniarki cudem uratowanej po masowym gwałcie i mordzie żołnierzy japońskich na grupie kobiet w czasie inwazji na Singapur w 1942 roku.
Rany na ciele zabliźniły się, ale rany na duszy - nie. Obserwujemy jak bohaterka próbuje ułożyć sobie życie i poradzić sobie z traumą. Większa część akcji rozgrywa się w szpitalu wojskowym, gdzie pracuje a gdzie trafiają też ranni Japończycy - dezerterzy. Nasza bohaterka, Carrie Sutton, nie potrafi zapomnieć i wybaczyć. Zabija ich jednego za drugim, aż jej przełożeni zaczynają coś podejrzewać. W międzyczasie Ennis wprowadza Billy'ego, oficera lotnictwa, udekorowanego asa o również poranionej psychice, ale nie napędzanego nienawiścią w takim stopniu, jak Carrie. Fascynacja zmienia się w miłość, związek wystawiony jest na próbę, bla, bla, bla, tymczasem wojna zaczyna chylić się ku końcowi i dotychczasowi śmiertelni wrogowie stają pomału ni to rynkiem zbytu, ni to przyszłymi potencjalnymi partnerami handlowymi. Carrie nie może się z tym pogodzić...
Może i jest to historia obyczajowa, do tego zrealizowana w formie retrospekcji-listu do Billy'ego, ale zakończenie jest jak cios obuchem po łbie. Bardzo mocna rzecz stawiająca trudne pytania i nie udzielająca jednoznacznych odpowiedzi.

6) Francis Billotte Mord w Meksyku, Ethos,

Sensacyjno-kryminalna opowieść około-popularnonaukowa opowiadająca o stalinowskich mordach. O Trockim jest tylko jeden rozdział. Badziew charakterystyczny dla wczesnych lat '90 XXw., okładka upstrzona podtytułem Z archiwum N.K.W.D. i nazwą serii - Seria Szarego Wilka. Autor to najprawdopodobniej Polak ukrywający się pod francuskim pseudonimem. W tej serii ukazało się jeszcze parę jego książek, w tym o Kubie Rozpruwaczu.
Czytadło jakich wiele. Do poruszanej w książce tematyki można było - nawet w takiej samej konwencji - podejść ze znacznie lepszym rezultatem.

7) Tomasz Mann Tristan

Klasyk literatury niemieckiej XX wieku i jego - w miarę - standardowe tematy - przeobrażenia w świecie mieszczaństwa II Rzeszy/Republiki Weimarskiej, uczucie schyłkowości i nadciągającego rozpadu, bliżej nieokreślonego niebezpieczeństwa. Zmiany w relacjach międzyludzkich, zepchnięcie gdzieś ludzi wrażliwych, artystów, bunt młodego pokolenia a stateczni rodzice.
Na książkę składają się dwie niezwiązane ze sobą nowelki. Czytałem lepsze i znacznie lepsze rzeczy tego autora. Pozycja raczej dla fanów autora lub kronikarzy nastrojów epoki.

8) S.T. Joshi H.P. Lovecraft. Biografia

Może i głupio napisać raptem parę słów o książce-molochu mającej prawie 1200 stron, ale nie czuję się kompetentny do wydawania bardziej rozbudowanych osądów.
Autor dokonał niemożliwego - krok za krokiem rozmontował i prześwietlił życie Samotnika z Providence, pochylił się nad jego znajomymi, nielicznymi przyjaciółmi, trudnymi relacjami rodzinnymi. Ilość informacji zgromadzonych w tej książce jest wręcz przytaczająca. Autor rozgranicza swoje opinie o swoim bohaterze od informacji o nim, które prezentuje jak na poważnego naukowca przystało.
Nie wiem, co o tym myśleć. Oszałamia dociekliwość i dokładność autora. Jest to najbardziej kompletne kompendium wiedzy o Lovecrafcie z jakim zetknąłem się kiedykolwiek. Fani już dawno pewnie mają, więc nie muszę polecać. Niedzielni czytelnicy Lovecrafta zapewne odbiją się od treści.

9) Kronos 3/2014

Dużo o Friedrichu Georgu Jüngerze i dużo jego tekstów. Był jednak bardziej uporządkowanym i zarazem bardziej przewidywalnym autorem od brata. Zarazem bardziej konserwatywnym, miał swój udział w powolnych przemianach Ernsta.
Poza tym, jak to w Kronosie. Rzeczy interesujące i mniej interesujące. Recenzja Reactionary Modernism Herfa. Artykuł o Zinowjewie, dysydencie radzieckim i antystaliniście, który po upadku ZSRR przeszedł na stalinizm (w tym szaleństwie była metoda, aczkolwiek dźwięcząca rozpaczą po utracie punktów odniesienia).
Dobry numer.

10) Noise Magazine 2/2014

Dużo radości.