wtorek, 28 stycznia 2014

Łukasz Orbitowski "Horror Show"

Ech.
Powinienem w końcu nauczyć się kilku rzeczy.
1) Aby nie chodzić po antykwariatach/bukinistach, gdy kończą się środki na żarcie i rachunek za internet.
2) Aby nie chodzić po antykwariatach/bukinistach, gdy jest sesja i człowiek powinien uczyć się, ew. pisać magisterkę lub ogarniać jakieś konferencje/publikacje.
3) Aby przed kupieniem książki, zwłaszcza używanej, sprawdzić, czy wszystko jest z nią ok, czyli np. czy plamy krwi uniemożliwiają odczytanie treści (nie, to nie ten przypadek, ale kiedyś mi się taka książka przytrafiła), czy nie brakuje stron lub nie ma błędów w druku.

Zwłaszcza 3) potrafi zaboleć, zwłaszcza, gdy ~6 stron nie ma, tzn. są, ale niezadrukowane i  to w tym miejscu w książce, gdy akcja przyspiesza, nadchodzi punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji.
Tak, właśnie taki egzemplarz Horror Show mi się przytrafił. Pewne rzeczy się wyjaśniają (na ile mogą się wyjaśnić) a główny bohater jest w rozjazdach, a tu puste strony co parę kartek. Wyjątkowo przykra sytuacja.
W takich sytuacjach z pomocą przychodzą pirackie .pdfy wiszące w ogromnych ilościach w różnych częściach internetu. Życie jest ciężkie, cóż poradzić.

Jedna z wczesnych książek autora, jak głosi krótka biografia na tylnej okładce, jego pierwsza powieść. Wydana przez ha!art, co nieco mnie zdziwiło, że w ogóle wydawali/ją taką beletrystykę, ale zdziwiło na plus. Człowiek przez całe życie poznaje nowe, ciekawe informacje o świecie.

Horror Show to w sumie niezupełnie horror. Przynajmniej jak dla mnie. Jak na mój gust, to w znacznie większym stopniu jest to weird. I to takie bardzo klasyczne, po linii Poe-Lovecraft-itd., pomieszane z nieco wręcz turpistyczną, dosadną opowieścią - powiedzmy - obyczajową o szarych mieszkańcach Krakowa. I o Krakowie. Szarym Krakowie, mieście klubów ze striptizem, zawiedzionych nadziei, złamanych żywotów, mieście rozpaczy maskowanej hedonizmem, mieście zgnuśniałym.
Głównym bohaterem jest Giełdziarz. Ksywa tak się z nim zlała w jedno, że nie używa swojego imienia. Giełdziarz sprzedaje na giełdzie (rodzaj targu, gdzie - dzisiejsza młodzież, wychowana w dobie piractwa internetowego, które w sumie jest nowym rodzajem piractwa, bo przecież nie płacisz za ściągnięte pliki nikomu, może tego nie wiedzieć  - gdzie kupowało się pirackie kopie gier [pamiętam jeszcze np. Age of Empires II czy Commandosa 1 przetłumaczone na język "polskawy" przez jakiś rosyjskich piratów, czy też pakiety gier z usuniętymi filmami i muzyką, by zajmowały mniej miejsca na płycie CD {dzięki czemu można było ich tam więcej upchnąć}] , płyt z muzyką, itd.; w moich rodzinnych stronach coś takiego pamiętam jeszcze z czasów wczesnego liceum, choć w dużo "uboższej" wersji - "kolega kolegi" miał listę gier, coś się chciało - płaciło mu się koszt czystego CD + ~1-2zł więcej - przynosił - potem zjawisko implodowało; w tamtych czasach {~7-9 lat temu}, mimo tego, że nie było to dawno, dostęp do internetu nie był jeszcze tak powszechny jak teraz) pirackie płyty. [przepraszam za mega-dygresję nie na temat, zdanie wielokrotnie złożone, ale czasem muszę]
Tak czy siak, Giełdziarz jest się w stanie z tego jako-tako utrzymać, nie jest źle, jest nawet całkiem fajnie, ale zawsze mogło być lepiej. Ma dziewczynę, z którą jest szczęśliwy, mimo tego, że widują się raz na jakiś czas. Ma paru kumpli z giełdy, którzy wystarczają mu za znajomych i przyjaciół.
Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem, wchodzi w posiadanie świecznika i układanki. Zdaje sobie sprawę, że najprawdopodobniej są kradzione, ale nie za bardzo się tym przejmuje. Ba, postanawia nawet oddać je właścicielowi, kimkolwiek by nie był.
Tymczasem właścicielem jest tajemniczy staruszek o ksywie Wuj, któremu raz na jakiś czas zdarza się wyrzygać białe robaczki. Przed Wujem ucieka niejaki Brandon, który - rzecz jasna - wpada na Giełdziarza, gdy ten jeszcze nie wie nic a nic o Wuju.
Wuj chce odzyskać swoje rzeczy, a także odnaleźć Brandona, więc płaci chwilowo nie mającemu niczego do stracenia Szpadowi, giełdziarzowemu znajomkowi z giełdy, by ten porozklejał po mieście tysiące plakatów z odpowiednią informacją.
A potem zaczynają ginąć ludzie, a życie Giełdziarza, wszystko w co wierzył i na czym opierał swoją egzystencję, rozsypuje się bardzo efektownie i bardzo weirdowato. Życie Szpada zresztą również.
W pewnym momencie, po okresie krótkiej równowagi, Nieznane przejmuje rzeczywistość Giełdziarza; niczego nie może być pewnym, nie jest możliwe samo stwierdzenie, co jest realne, a co nie, i dlaczego to, co nie jest realne, zdaje się jakby nigdy nic egzystować na płaszczyźnie materialnej. Wiąże się z tym pewne niedopatrzenie - Giełdziarz zastanawia się w pewnej chwili, jak był w stanie wynająć mieszkanie, ale czyżby nie miał dowodu tożsamości? Ten dokument mógłby mu sporo powiedzieć, nawet jeśli nie byłaby to... hmmmh... pewna wiedza. I jak bez dowodu, jeśli go nie miał, udało mu się zapisać do Biblioteki Jagiellońskiej? Chyba, że w świecie przedstawionym mógł. Wiem, czepiam się. Ale kiedyś trzeba się w końcu czegoś przyczepić.
Autor zrobił dobry research, jeśli chodzi o Kraków. Trudno się dziwić - ukończył filozofię na UJu -  pewnie w każdej opisanej knajpie zdarzyło mu się trochę kasy przepuścić. A przestawił te knajpy bezbłędnie. Rzecz jasna, bardzo subiektywnie, ale przytakuję jego opiniom. Wątek z Białym Prądnikiem też mnie ujął za serce.
Świat przedstawiony autor odmalował słowami szorstko. Momentami brutalnie. Brudno i naturalistycznie. Dosadnie. Mimo wszystko, taka stylistyka pasuje mi do Krakowa. I do opowiadania o wódce, kacu i kobietach. Bohaterowie, łącznie z Giełdziarzem, są co prawda nieco sztuczni, ale biorąc pod uwagę fakt, że ... hmm, no tak czy owak, poniekąd to do kilkorga z nich pasuje (tyle, że nie wiem, czy autorowi akurat o to chodziło). Plusem jest to, że ciężko stwierdzić, kto tu jest dobry, a kto zły - raczej każdy ma po prostu swoje interesy, porusza się w obrębie swoich uwarunkowań, sympatii i antypatii.
Miałem czasem problem przy dialogach, których jest dużo i które są długie - niekiedy gubiłem się, kto co mówi.

Kolejna dygresja - sama intryga, wokół której kręci się fabuła, i którą Giełdziarz mozolnie odkrywa, skojarzyła mi się z podobnym wątkiem (o potędze wyobraźni i o granicy możliwości stwarzania sobie świata i tego świata przyległości) w takim jednym anime, które kiedyś oglądałem. Nie zarzucam rzecz jasna autorowi, że skądś ściągał, byłoby to niedorzeczne, zaznaczam tylko, że to pozytywne skojarzenie, bo takie kwestie mnie interesują. 

Podsumowując, cieszę się z zakupu, tzn. że wygrzebałem to na półce w takim jednym antykwariacie. Nie jest to przełomowe arcydzieło, ale z pewnością jest to powieść solidna, dobrze napisana i przedstawiająca intrygującą historię (niby oklepaną, a jednak nie), co skutecznie rekompensuje pewne wady "techniczne" czy luki w fabule/niedopowiedzenia w świecie przedstawionym. W roku wydania - 2006 - zapewne Horror Show był wtedy czymś całkiem świeżym w polskim światku horrorowym/ogólnofantastycznym.
A autor trafił na moją niekończącą się listę "Autorów, których twórczość kiedyś można by było poznać lepiej".

I tylko żałuję, że za cholerę nie znalazłem nawiązań do Burgessa. Oprócz ogólnej brutalności świata przedstawionego, tyle, że u Orbitowskiego polegającej na czymś innym, niż u twórcy Mechanicznej Pomarańczy.

piątek, 24 stycznia 2014

William Gibson "Spook County. W kraju agentów."

Ech, nie lubię takich tytułów. Jak na moje - subiektywne rzecz jasna - poczucie estetyki zostawienie oryginalnego tytułu i dopisanie czegoś ni w pięć, ni w dziesięć, nie jest ani przydatne, ani ładne. Ale ok, to tylko moja opinia.
Spook Country to jedna z nowszych książek dziadka, ojca i szwagra cyberpunku, wydana w 2007 roku. Polskie tłumaczenie pojawiło się przynajmniej rok później, może gotowe było już wcześniej, kto wie.
Nadal jest to cyberpunk. Ale inny cyberpunk niż chociażby w Neuromancerze czy filmie Johnny Mnemonic. Cyberpunk znacznie bliższy współczesności/rzeczywistości, przywodzący na myśl myśl Jeana Baudrillarda czy - dalsze skojarzenie - Guya Deborda (kapitał stający się obrazem - w bardzo dosłownej interpretacji). Nie grozi nam (jeszcze?) sztuczna inteligencja przejmująca władzę nad światem czy szaleństwo ze wszczepami, worldbuilding jest - hmm jakby to określić - miękki. W stosunku do Neuromancera.
Znacznie więcej jest tu elementów powieści szpiegowskiej. Jednak takiej bez prawie-nadludzkich herosów. Zamiast nich są szarzy ludzie tonący w wirach wydarzeń, na które nie mieli żadnego wpływu. Nawet jeśli niektórzy z tych szarych ludzi znają Sistiemę i mają wsparcie dawnych bóstw, nadal są zwykłymi ludźmi w niezwykłych sytuacjach. To piękne, jak autor wplótł tożsamości etniczne z całym dobrodziejstwem inwentarza w realia świata na pierwszy rzut oka zupełnie innego, nieprzystającego.
I nie, nie jest to książka o III, IV, którejkolwiek RP, chociaż co niektórym tytuł może kojarzyć się jednoznacznie.
Stare, dobre "Trust no one" można uznać hasłem przewodnim tej książki. Zwłaszcza jedna z bohaterek, dziennikarka i była piosenkarka, w coraz to dziwniejszych miejscach napotykająca coraz to dziwniejszych fanów jej dawnej kapeli, pracująca dla enigmatycznego magnata medialnego (ale czy na pewno?) stanie przed kilkukrotnym wybraniem sobie sprzymierzeńców. W tle są brudne pieniądze zarobione na wojnie w Iraku (mówiłem, to książka bardzo współczesna), środowiska byłych i obecnych agentów najróżniejszych wywiadów, kontrwywiadów, agend; ludzi mafii. W tle jest świat po 11 września 2001, z jego strachem i przebitym balonem ciszy i spokoju.
Rozbitkowie wyorbitowanych obrazów. Narkoman, który pracuje dla agenta niesprecyzowanej organizacji za dragi. Artyści tworzący wirtualne obrazy (pełne 3D, wysoka jakość tekstur) nakładane na rzeczywistość (nie da się ich dzieł zobaczyć bez odpowiedniego sprzętu.
Feeria świateł, bodźców, obrazów, zasypanie czytelnika nawałą znanych bardziej lub mniej marek.
Urywki rzeczywistości widziane z subiektywnych perspektyw. Kto jest kim i czego chce od kogo. W kraju agentów jest dosyć przygnębiająco. Refleksyjna książka.

Brian W. Aldiss "Non stop"

~~~~~~ Recenzja w ramach projektu Eksplorując nieznane. ~~~~~~


Odkąd dawno, dawno temu po raz pierwszy przeczytałem Cieplarnię (krótka wzmianka tutaj, notka sprzed lat, teraz napisałbym ją inaczej), wiedziałem, że oto coś się zmieniło w moim postrzeganiu świata.
Czytałem jeszcze kilka innych dzieł i dziełek Aldissa, jedne były świetne (Kto zastąpi człowieka?), inne trochę gorsze, ale i tak znajdujące się na poziomie twórczości nieosiągalnej dla wielu autorów s-f (Tłumacz i Krążenie krwi...); ze znanych mi książek Aldissa rozczarowało mnie tylko Superpaństwo, spodziewałem się czegoś znacznie cięższego treściowo, stylistycznie, koncepcyjnie. Co nie znaczy, że była to zła książka. Na tle znanej mi twórczości anglika po prostu była po prostu inna.
Non stop jest tak dobre, jak Cieplarnia. Nie ma jej rozmachu (ale nie znam niczego, co miałoby rozmach Cieplarni; no, równie mocno kopała po zwojach mózgowych i po wyobraźni Księga Nowego Słońca Gene'a Wolfe'a, ale z zupełnie innych powodów; to dzieła zupełnie różne, nieporównywalne) ale nie potrzebuje takiego rozmachu. Zaraz wyjaśnię czemu, po przerwie na kwestie techniczne.
Mój egzemplarz omawianej książki znalazłem w jakiejś księgarence typu "-666% na wszystko, oprócz kasjerki". Rzadko zaglądam do takich miejsc, bo zazwyczaj nie ma w nich niczego ciekawego poza romansidłami, pop-kryminałami, poradnikami dla życiowych rozbitków/ludzi lubiących odkrywać rzeczy oczywiste i dyskursem hegemonicznym (ha, ale mi się żarcik udał). Dlatego możecie sobie wyobrazić ogrom mojego zdziwienia, jak w koszyku z końcówkami asortymentu znalazłem Non stop w twardych okładkach za 15zł. Wydane schludnie, ładnie, czasem tusz trochę zbyt blady, formatowanie stron mogłoby być lepsze (rażą ogromne puste przestrzenie na pierwszych stronach każdego kolejnego rozdziału i każdej kolejnej części). Na zakończenie - posłowie Marka Oramusa.
Dawno, dawno temu doszło do jakiejś katastrofy. Ci, którzy stworzyli świat - Giganci - odeszli, pozostawiając swoje dzieło na łasce sił natury oraz tajemniczych Obcych. W świecie żyją ludzie, zorganizowani w mniej lub bardziej prymitywne plemiona. Gnębią ich rozliczne mutacje, zagrożenie ze strony innych plemion, wędrujących grupek mutantów, anomalii spotykanych w różnych częściach świata.
Jak na razie jesteście sobie w stanie to wyobrazić, nie?
To teraz uważajcie - ten świat to zamknięta przestrzeń korytarzy, plątanina przejść, pięter, sal i pokojów, pomieszczeń użytkowych, mieszkalnych i technicznych. Ten świat to ogromny statek kosmiczny żeglujący przez przestrzeń od wielu pokoleń. Religia (nazywana "Nauką") wyznawana przez zdegenerowane plemiona zamieszkująca go opiera się na popłuczynach po psychoanalizie połączonej z systemem kastowym. Kapłani przechowują do własnych celów okruchy dawnej wiedzy o statku, jaką zdobywają w opuszczonych od wieków pomieszczeniach po Gigantach. Większość prastarych artefaktów jednak jest niszczona przez kastę strażników.
Przynajmniej tak to wygląda w plemieniu głównego bohatera. Był myśliwym, pewnego dnia miał pecha, wrogie plemię uprowadziło mu kobietę. Nie mając niczego do stracenia, przyłącza się do wyprawy zorganizowanej przez kapłana-renegata - wyprawy na Dziób, w poszukiwaniu tego, kto kieruje statkiem.
To tylko wstęp fabuły. Sama wprawa zmienia się w poszukiwanie własnej tożsamości i próby przywrócenia pamięci o przeszłości. Oczywiście wszystko się komplikuje, gdy okazuje się, że Giganci wrócili, Obcy żyją wśród ludzi, a statek zamieszkuje jeszcze jedna inteligentna rasa...
Jak wspomniałem wcześniej, Non stop nie potrzebuje takiego rozmachu, jak Cieplarnia. W sumie to nie wiem właściwie, po co te dwie książki ze sobą zestawiam, cóż, chyba już tak mamy, że szukamy punktów odniesienia. Poniekąd jednak takie zestawienie jest sensowne, bo w jednej i drugiej książce autor pokazuje świat po bliżej nie określonym hmmm przerwaniu linearnego ciągu historii (czyli - restart w którymś momencie) i dużą wagę przywiązuje do kwestii ewolucji i mutacji, powstawaniu nowych gatunków i rozwoju człowieka.
Rozmach świata przedstawionego Non stop jest rozmachem klaustrofobicznym. Skarłowaciali ludzie, zdegenerowani przez chów wsobny i mutacje, porastająca statek roślinność, jadalna i mająca wiele zastosowań, ale jednak rezultat czegoś niedobrego, zawirowania związane z cyklem dobowym i pojmowaniem czasu. Ciasne, opuszczone, martwe przestrzenie, metal rozświetlany trupim blaskiem ciągle działających lamp, duszne korytarze zamienione w dżunglę. Stary basen nazwany morzem.
Autor, na ile oczywiście mógł bez zrobienia z Non stop fantastyki psychologicznej, mimo uproszczeń, w przekonywujący sposób pokazał postępującą d/ewolucję mieszkańców statku, ich systemy społeczno-religijne i kruchą geopolitykę.
Z Cieplarni zapamiętałem głównie samą wizję świata, oszałamiającą i zachwycającą, bardzo plastycznie przedstawioną, silnie przemawiającą do wyobraźni czytelnika, namalowaną słowem. W Non stop większą wagę czytelnik przywiąże do fabuły - jest znacznie bardziej dramatyczna, toczy się żywszym tempem, postacie są bardziej wyraziste.
W końcu inaczej wygląda koniec świata głównych bohaterów na Ziemi, a inaczej na statku kosmicznym.

Ach, zapomniałem, muszę dopisać. Wybaczcie. W posłowiu Marek Oramus przedstawia historię Non stop w PRLu (książka była drukowana w Trybunie Robotniczej) zastanawia się też nad różnicami w tłumaczeniu wydania obecnego w stosunku do tamtego oraz wspomina wpływ książki na ówczesny fandom. Ciekawostki, ale interesujące.



niedziela, 12 stycznia 2014

William S. Burroughs "Delikatny mechanizm"

Burroughs to postać kultowa w pewnych kręgach. Jedna z ikon Beat Generation i późniejszej kontrkultury, pisarz, poeta, ćpun, handlarz dragami (przez jakiś czas), biseksualista, mag chaosu.
Od tytułu omawianej książki wzięła się nazwa kapeli The Soft Machine.
W latach '53-'58 uzależniony od narkotyków Burroughs, nie potrafiący sobie poradzić ani z nałogiem, ani z wyrzutami sumienia po tym, jak niechcący zastrzelił swoją partnerkę, napisał na maszynie 1000 stron tekstu, które następnie posegregował i przy użyciu techniki cut-up poprzerabiał przez kolejne lata na kilka książek.
Wśród nich znalazła się też tzw. "Nova Trilogy". "Delikatny mechanizm" jest jej pierwszym tomem. Autor pracował nad nim w latach '61-'68. Ukazały się trzy edycje, każda kolejna bardziej linearna. Polskie tłumaczenie, sądząc po spisie treści i porównaniu go z wersją angielskojęzyczną, opiera się na edycji ostatniej, z '68 roku - chociaż copyrighty odsyłają do drugiej edycji, z '66.
Tłumacz określił swoją pracę oraz oryginał Burroughsa mianem spektakularnej porażki. Tak radykalna opinia wynika z niemożności i w sumie bezsensu tłumaczenia czegoś, co powstało przy użyciu eksperymentalnej techniki pisania, co nie ma linearnej narracji, fabuły, akcji ani nawet świata przedstawionego, co jest zapisem majaczeń pod wpływem.
Autor chciał napisać mitologię dla ery kosmicznej. Ery, w której nie ma nic świętego i w której znikają wszystkie tabu. Tytułowy mechanizm to poniekąd narzędzie kontroli - język, uwarunkowania płciowe (gender w sumie), czas, reprodukcja biologiczna społeczeństwa. To maszyny wdzierające się w ludzkie ciało, walczące ze sobą ego, id i superego. Autora zafrapowały informacja jako taka, coś w rodzaju przekazu podprogowego oraz - że tak ujmę baudrillardowsko - pustka skrywająca się pod obrazami (obrazy jako narzędzie kontroli). Istnieje sobie Nova Policja i Nova Kryminaliści, którzy walczą ze sobą przez światy i czasy.
Książka, o ile w ogóle można to tak nazwać, to potężny atak więc na wszelką opresję, na hierarchie, na podporządkowanie, na role społeczne, na uzależnienie jako takie, na wszystko i nic. Treść jest ciężka do zrozumienia, zresztą chyba nawet nie o to chodziło, by była zrozumiana jak zwykła książka. To bardziej estetyczny eksperyment. Co kilka stron jest przedstawiony seks homoseksualny (czasem w sumie kilka razy na jednej stronie), połamane, poplątane obrazy ze świata narkomanów i dołów społecznych, żyjących w beznadziei i marazmie. Imiona, postacie pojawiają się i znikają zupełnie znikąd i zewsząd, główny bohater, jeśli tam rzeczywiście ktoś taki jest, przybiera rozmaite maski, formy, kształty, dzięki dziwacznym rytuałom przenosi się w czasie w innych ciałach, itd.
Najbardziej przypomina "zwykłą" książkę rozdział "Majańska heca", w którym główny bohater niszczy imperium Majów robiąc mały cut-up z taśmami z nagranymi instrukcjami zachowania się wplecionymi w kalendarz. Hierarchia kapłańska upada w chaosie.
Dodatkiem do "Mechanizmu" oprócz krótkiego appendixu jest esej autora "Kuracja, która leczy z uzależnienia". Nieco obsesyjnie autor opisuje tam iście cudowny środek jakim ma być jego zdaniem apomorfina. Jego zdaniem narkotyki zaburzają metabolizm - apomorfina, zakwalifikowana przez opresyjne instytucje, którym postępująca narkomania jest na rękę jako również narkotyk ma być w rzeczywistości idealnym środkiem na zwalczenie uzależnienia od praktycznie każdego (ówczesnego) narkotyku. Hm, muszę o tym doczytać.
Podsumowując - rzecz na pewno nie dla każdego, lecz jeśli ktoś lubi szalone eksperymenty literackie na dodatek z radykalnym (tylko może nieco - ekhm - nietrzeźwym) przesłaniem to na pewno się nie zawiedzie. Jakby na to nie patrzeć - rzecz już kultowa.

Edward Lee "Sukkub. Wydanie kolekcjonerskie"

Jest to pierwsza książka Edwarda Lee jaką przeczytałem. Wcześniej miałem styczność tylko z jego krótkimi formami - "Stołem", "Przejażdżką" z "Bizarro Bazar" oraz "Pierwiastkiem zła" z "Cieni spoza czasu".
"Wydanie kolekcjonerskie" miało zostać wydane w ilości stu egzemplarzy. Z tego bodajże dziesięć (czy tam ileś) z nich (w tym i mój egzemplarz) samo wydawnictwo wystawiło na allegro za śmieszną kwotę 15zł (wliczając w to koszty przesyłki) (ze względu na drobne uszkodzenia - np. lekko zgiętą okładkę). Nie wpisano, jaki numer ma mój egzemplarz. Szkoda.
W skład "wydania kolekcjonerskiego", oprócz samego "Sukkuba" wchodzi: opowiadanie "Matka" (było w jakiejś antologii tego samego wydawnictwa - Repliki - w któryś "Cięciach"/"Szramach"/"Ranach"/"Szparach" czy czymś), wywiad z Edwardem przeprowadzony dla Horror Online oraz wstęp autorstwa Roberta Cichowlasa.
Ktoś lepiej zorientowany ode mnie powiedział mi kiedyś, że po prawdzie to w Polsce nie wydano tych najbardziej hardkorowych z hardkorowych dzieł Edwarda. Nie mam porównania do jego książek uznawanych powszechnie za wyjątkowo bezbożne i popierdolone, jak "The Bighead", ale wygląda na to, że w istocie właśnie tak jest.
Tak szczerze mówiąc, spodziewałem się po wstępie Cichowlasa (i przytoczonej przez niego historii  że nikt nie chciał tego składać, edytować, itd. - a to wrażliwcy się znaleźli) czegoś na kształt odmalowanych słowem efektów i scen rodem z filmów np. niejakiego Lucifera Valentine, a tymczasem przy lekturze spokojnie byłem w stanie zjeść kilka kanapek z salami i popić herbatą.
Cóż, albo już tak jestem znieczulony, że słowo mnie nie obrzydza, mimo tego iż jestem szczęśliwym posiadaczem plastycznej i wrażliwej (w sensie - rozwiniętej; reagującej na wiele bodźców) wyobraźni, albo mimo wszystko to jeszcze nie to, co jest w innych książkach autora.
W wywiadzie zaś Edward stwierdza, iż jego twórczość ma przede wszystkim dostarczać rozrywkę. I w takiej kategorii trzeba postrzegać tę książkę. W "Sukkubie" nie ma drugiego dna, jest za to wyczuwalna radość autora serwującego czytelnikowi feerię seksu (lub może raczej - zachowań seksualnych, bo czasem to bardzo mocno poza seks wykracza) i przemocy, nieraz iście absurdalnej, do tego opisy tortur, znęcania się nad żywymi i pomordowanymi, itd.
Autor nie sili się na wiarygodne oddanie realiów świata przedstawionego. W pewnym momencie lektury przeszkadzało mi to - dopiero w chwilę po przeczytaniu całości i zastanowieniu się uzmysłowiłem sobie, że w sumie to taka konwencja. To nie miało być na serio. To wyrzygany z macicy chorej (ok, powiedzmy że transgresywnej) wyobraźni autora płód zlepiony z elementów porno i gore. Może i to horror, ale ja się przy tym śmiałem, przy tych wszystkich opisach masturbujących się piętnastolatek i wiszących do góry nogami bezgłowych ciał, których krew kapała prosto do podstawionych pod nimi kociołków. Tego się nie da wziąć na serio; czytelnik głównie dlatego pochłania kolejne strony, by przekonać się, jakie jeszcze radosne wynaturzenia autor bez skrępowania przelał na papier. To jest tak głupkowate, że aż śmieszne. I  - mimo wszystko - nie jest to zarzut. Po prostu trzeba coś takiego lubić. De gustibus non est disputandum.
Fabuła jest prosta - ot, mamy starożytny, matriarchalny kult bogini-sukkuba. Jego wyznawczynie przetrwały do współczesności, w USA, w hermetycznej społeczności żyjącej na odludziu. Po latach wraca tam Ann, prawniczka z wielkiego miasta, wraz z nieco zbuntowaną nastoletnią córką i aktualnym partnerem - poetą. Pochodziła z tej dziury, wyrwała się stamtąd gdy poszła na studia, gdyby nie tragiczna wiadomość - o wylewie ojca - nie wróciłaby tam za żadne skarby. Na miejscu okazuje się, że nic nie jest takie, jakim się jej z początku wydaje. Do tego męczą ją koszmarne sny, itd.
W międzyczasie ze szpitala psychiatrycznego ucieka dwóch świrów - były sługa tegoż kultu wraz z maniakalnym gwałcicielem i mordercą (z tym nożem w tyłku to się autorowi udało). Ich drogę do miasteczka wyznawczyń sukkuba znaczy szlak spermy i krwi.
Zlepiona przez autora z nie wiadomo czego "mitologia" wyznawczyń sukkuba oraz język, którym się posługują są za to kuriozalne, no ale nie o ich realizm czy też prawdopodobieństwo chodzi. Jacyś wiccanie czy inni neopoganie matriarchalni lub druidyczni mogliby się naprawdę mocno przyczepić (i w sumie słusznie) do wyobrażeń autora.
Styl autora jest nieco toporny, chociaż czuć, że pisanie sprawia mu frajdę. Tworzy też plastyczne opisy rozmaitych bezeceństw. Tłumaczenie jest solidne - znalazłem jeden szczególik - Nineweh to Niniwa.
Jest więc nieźle - ostro i brutalnie, dosadnie i bez skrępowania - ale spodziewałem się czegoś znacznie mocniejszego.
Opowiadanie "Matka" zaś to jak dla mnie nie jest horror - to raczej jakieś weird po "edwadriańsku", czyli z seksem i przemocą. Fabuła się kręci wokół beczek z odpadami chemicznymi, które pewien sympatyczny gość znalazł na swoim terenie. Tutaj można pokusić się o jakieś interpretacje, ale autor nie miał żadnej z nich na myśli, bo sam to w wywiadzie stwierdził. Beczki wzięły się w sumie znikąd, autor nie dopowiedział, co i jak, przez co zachował nastrój niezwykłości. Gore tu w sumie nie ma. Rzecz jasna zależy to też od przyjętej definicji "gore".

środa, 8 stycznia 2014

Fryderyk Nietzsche "Dytyramby dionizyjskie"

Ostatnimi czasy poczułem potrzebę uduchowienia się nieco. Potrzebę kontaktu ze słowem - ale słowem innym niż w suchej prozie. Postanowiłem więc zaopatrzyć się w jakąś poezję.
Cóż, i chyba to by było na tyle, jeśli chodzi o uduchowianie się, bo padło na Nietzschego (w sumie skusiła mnie cena - mniej niż 5zł, i to za nowy egzemplarz [vis-a-vis Etiuda] - jednak to tylko [lub aż] 48 stron).
To jakby suplement do "Tako rzecze Zaratustra"; zbiór wierszy, poematów, w których autor wadzi się z Bogiem, ludźmi, światem; to lament Ariadny i Cienia Zaratustry. Wadzenie się poniekąd również z własnymi możliwościami; całość ma dosyć "schyłkowy" wydźwięk, ale jeśli pamiętamy, co stało się z Zaratustrą, to nie powinno to dziwić. Jest w tym jednak cień nadziei.
Ot, ku refleksji. Nietzsche równie dobrze potrafi smagać piórem w prozie jak i w poezji, chociaż jednak wolę go jako prozaika.

Mario Soldati "Opowiadania wachmistrza"

Czytelnik, 1971.
Soldati był włoskim głównie reżyserem, ale zdarzyło mu się od czasu do czasu coś napisać.
Bohaterem opowiadań jest tytułowy wachmistrz karabinierów, który opowiada rozmaite historie swojemu przyjacielowi, pisarzowi.
Są to historie o ludzkich namiętnościach, o ludzkiej naiwności i o tym, jak łatwo można samemu sobie wyrządzić krzywdę - lub jak łatwo można zostać ofiarom niesprzyjającego splotu uwarunkowań. Lżejsze i cięższe treściowo, o lżejszym i cięższym przekazie. Rzecz się dzieje na włoskiej prowincji, tuż przed i po II wojnie światowej. Wachmistrz jest wyrozumiałym człowiekiem, obdarzonym nie tyle analitycznym umysłem, co swoistym instynktem, wyczuciem, ma po prostu smykałkę do rozwiązywania zagadek kryminalnych. Chociaż nie wszystkie z opowiadań to kryminały. Są to historie bardziej obyczajowe.
Nieco razi wątek rasistowski (jedno z opowiadań ma wydźwięk - delikatnie mówiąc - dość nieprzychylny cyganom;przynajmniej się kończy przewrotną puentą, nieco łagodzącą wydźwięk, chociaż równie rasistowską) i kilka wątków seksistowskich (stereotypowe i krzywdzące przedstawienie kobiet w kilku opowiadaniach; uznanie, że zdrada się po prostu przytrafia, bo facet jest facetem, itp.), no ale takie to czasy. Z drugiej strony główny bohater jak na wachmistrza z prowincji stara się podchodzić do każdego podejrzanego nieszablonowo i indywidualnie; nie nienawidzi też przestępców, zwłaszcza ofiar okoliczności i "złego towarzystwa" - on im współczuje.
Książkę przeczytałem w pociągu. W sumie - książka jakich wiele, ale kilka pomysłów autora może zapadnąć w pamięć.

piątek, 3 stycznia 2014

Odpryski XXVII

1) Witam wszystkich czytelników w nowym roku, który zapewne będzie takim samym rokiem, jak każdy poprzedni.

2) W grudniu 2013 odnotowałem najwięcej wyświetleń w historii bloga - 915. Dzięki i polecam się na przyszłość.

3) Rok 2013 był dla mnie - jako bloggera i początkującego pisarza - przełomowy. Zacząłem budować sobie markę, że tak to określę. Oby się trend udało utrzymać. I naskrobać jeszcze wiele rzeczy, także na papier.
Chociaż w tym roku priorytetem jest magisterka. W sumie powinienem był napisać od zeszłego roku przynajmniej już z 50 stron, ale jakoś nie wyszło. Cóż.

4) No i to tyle w sumie ode mnie tym razem. Pozdrawiam.

2x Andrzej Pilipiuk

Twórczość Andrzeja Pilipiuka jest mi znana od dawna. Czytałem wszystko, co napisał w cyklu o Jakubie Wędrowyczu (oprócz "Notesu", czymkolwiek on jest, oraz adaptacji komiksowej - prawie puste, monotonne, jednostajne tła odstraszyły mnie), poza tym "Wampira z M-3", "Operację: Dzień Wskrzeszenia", " Rzeźnika drzew", "Czerwoną gorączkę" i wszystkie części "Oka Jelenia".

"Trucizna"

Kolejny zbiór opowiadań o Jakubie Wędrowyczu, alkoholiku, świeckim egzorcyście, człowieku renesansu po kilku klasach podstawówki (jeszcze za cara). Po bardzo średnich poprzednich tomach ("Wieszać każdy może", "Homo bimbrownikus") zastanawiałem się długo, czy tę książkę kupić. W końcu nabyłem ją - i rozczarowałem się pozytywnie. Jest mniej przekombinowana i znacznie mniej cudaczna. Chociaż dla mnie kwintesencją opowieści o Wędrowyczu i tak jest opowiadanie "Hotel pod Łupieżcą" z pierwszego tomu ("Kroniki Jakuba Wędrowycza"). Najbardziej zaś zawiodłem się na "Zagadce Kuby Rozpruwacza" (czwarty tom), bo większość opowiadań z tamtej książki znałem wcześniej z jakiś Clicków Fantasy i itp. czasopism czy skądś tam.
Tak czy owak, mamy tutaj demokratyczne wybory w gminie, podróże w czasie, rzadkie zwierzęta a nawet wizytę Jakuba i Semena na Falkonie. Autor jak zwykle zachowuje zdrowy dystans do siebie i do czytelników, robiąc sobie jaja z samego siebie, z wydawnictwa "Fabryka Słów", ze Szczepana Twardocha; autor nawiązuje też nie raz przewrotnie do własnych poprzednich książek, chociażby ich tytułów wplecionych tu i ówdzie czy nazwisk bohaterów. Przypomina też Bułyczowa (hm, to tutaj, czy w drugiej książce, o której zaraz będzie niżej? A, nie pamiętam. W każdym razie - plus za to). Generalnie, jest to bardzo poczciwe czytadło. Fani Wędrowycza na pewno już dawno czytali. Jeśli ktoś się wahał, bo np. poprzednie tomy mu nie podeszły - teraz jest lepiej. W każdym razie - jak dla mnie.

"Wampir z MO"

Drugi tom opowiadań o Gosi, Marku, Igorze, Hrabim i całej ferajnie warszawskich wampirów żyjących w czasach późnego PRLu. Znów mamy humorystyczne perypetie nieumarłych i ich codzienne problemy, okraszone parodiowaniem motywów z popkultury (dziewczynka wychodząca z telewizora rodem z filmu "Ring" czy klan wampirów-wegetarian Coollenów z USA, którzy wydzielają świecący proszek). Do tego absurdy PRLu - prowokacje władz przeciwko opozycji, babcia-dewotka w rodzinie aparatczyka partyjnego, rozterki młodego Tajnego Współpracownika (bezdennie głupiego), konflikty władz z warszawskimi kiziorami.
Do tego wątek jakby weird. Czyli historia o fabryce, która zaczęła żyć własnym życiem. Coś złego stało się z przestrzenią dawno nie używanych hal fabrycznych. Przy okazji autor przypomniał, że żył sobie ktoś taki, jak Stefan Grabiński - miło z jego strony.


Tylko jedna rzecz mi się u Pilipiuka jako takiego nie podoba - jego poglądy. Przejaskrawiony PRL z "Wampira" czasem mnie męczył, scena pogrzebu komunisty z "Trucizny" również. No ale cóż, każdy ma swoje dziwactwa, mniej lub bardziej szkodliwe.

Erich Maria Remarque "Na zachodzie bez zmian"

Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974. Ta sama seria co książka Poego omówiona notkę wcześniej, skóropodobnym czymś oprawiona okładka, złocone litery w niej.
W posłowiu Wilhelma Szewczyka zestawiono Remarque'a z Ernstem Jüngerem. Faktycznie, "Na zachodzie bez zmian" bywała często i gęsto porównywana do "W stalowych burzach" (aka "Książę piechoty"). Autor posłowia słusznie zauważył, że o ile Erich był burżuazyjnym, postępowym liberałem, to ówczesny Jünger trzymał z ciemną stroną mocy. Szewczyk nie zauważył jednak, że niedługo potem Ernst przeszedł w rejony szarości.
W gruncie rzeczy obie książki, i Ericha, i Ernsta opowiadają o tym samym, nawet w takim sam sposób. I tu, i tam mamy zderzenie się młodego człowieka, wywodzącego się z mieszczaństwa z rozpętanym żywiołem, który pozostaje nie zrozumiały dla niego. Erich trzyma się kurczowo resztek człowieczeństwa i mentalności-moralności liberalnej, chociaż zdaje sobie sprawę, że szlag ją trafił w byle okopie na froncie zachodnim. Podobnie jak dla Ernsta, jest to doświadczenie pokoleniowe, warunkujące późniejsze życie młodych ludzi, z których w huraganowych nawałnicach pocisków, granatów i bomb oraz gazu uczyniono przedwcześnie starców. Erich również opisuje plastycznie życie w okopach, wszechobecną śmierć, problemy z zaopatrzeniem, upadek tabu dotyczących chociażby defekacji i seksu, nieadekwatność tego, o czym opowiadali nauczyciele do rzeczywistości, z jaką przyszło się młodym rekrutom zetknąć. Odmalowaniu piekła wojny pozycyjnej, pełnej naturalistycznych opisów śmierci i przemocy towarzyszy refleksja nad człowieczeństwem. Wartości liberalne, humanistyczne giną pod gradem kul. Główny bohater po własnoręcznym zabiciu żołnierza przeciwnika, z którym trafił do jednego leja po ostrzale artyleryjskim, próbuje go opatrzyć. Tłumaczy to sobie tym, że w razie gdyby przyszło mu zostać wziętym do niewoli, może i uznano by to za okoliczność łagodzącą. Później jednak przeraża go fakt, że odebrał mu życie. Namacalne życie, poznał imię tego człowieka, znalazł przy nim zdjęcie jego rodziny. Niewiele potrzeba było, by "przeszło mu" - gdy został odnaleziony przez towarzyszy broni, którzy wyjaśnili mu, że wojna już taka jest, że się zabija. W przeciwieństwie do Ernsta Erich nie służył od początku wojny, był saperem, od 1916 roku. Swoją książkę, opowiadającą o grupce przyjaciół z ławy szkolnej, którzy trafili na front, po czym stopniowo poginęli, zazwyczaj w bezsensowny sposób pisał nie tylko na bazie własnych doświadczeń, lecz też na bazie listów z frontu i innych doniesień. Niektórzy zarzucali mu przez to, że koloryzuje i pisze pod tezę.
Ernst przeczuwał nadejście nowego świata, nowej formy bytu. Od Żołnierza Frontowego, figury samotnej jednostki walczącej na froncie w wojnie, w której nie zostało nic z pojedynku, a w której nastały warunki jak w maszynce do mielenia mięsa, wiodła droga do Robotnika, który nie był już pasywnym przedmiotem absolutnej dominacji technologii nad sobą, i dalej. Jego poparcie dla nazizmu było krótkotrwałe i wzięło się nieco z przypadku. Książkę Ericha za to palono na stosach w III Rzeszy. Oprócz jednak kilku fragmentów (gdy autor wyciąga wnioski) nie różni się znacznie od książki Ernsta - jak już wspominałem, jedna i druga przedstawia ogrom i rozmach wojny jakiej świat jeszcze nie widział, jeden i drugi autor próbował zracjonalizować to, co się wydarzyło, nadać mu głębszy sens. Co ciekawe, fragmenty "Na zachodzie bez zmian" wysłano pewnego razu, w ramach żartu, do jednego z pism nazistowskich, gdzie zostały uznane za arcydzieło. Obaj autorzy opisali wojnę taką, jaką była. Bez owijania w bawełnę. Zauważyli bowiem to samo - cokolwiek mówiono im wcześniej, jakkolwiek wcześniej świat był zorganizowany, właśnie legł w gruzach, krwi i gównie.
Erich skupia się na uwypukleniu bezsensowności wojny. Nie robi tego jakoś bardzo nachalnie, ale nie widzi sensu w tym, co się dzieje, uważa to za niepotrzebne i szkodliwe, wychodząc z założenia ostatecznie, że nie ma sensu strzelać do takiego samego gościa jak ja, tylko mającego inną czapkę i inaczej mówiącego. I nie ukrywa tego, że nie widzi w tym sensu. Ja też w tym sensu nie widzę, gdyby ktoś się mnie pytał.
Ale przy tym paradoksalnie, mimo tego, że wczesny Jünger ze swoim żołnierskim nacjonalizmem jest co najmniej mętny, szczególnie przy uwzględnieniu kontekstu historycznego (należy pamiętać, że rewolucja konserwatywna nie dość, że była mimo wszystko na swój sposób konserwatywna, to jeszcze przyczyniła się do wytworzenia powszechnego dyskursu przychylnemu późniejszemu nazizmowi), właśnie on ze swoimi figurami i pasjonującą walką człowieka z technologią o swoją tożsamość przemawia do mnie silniej niż walczący o burżuazyjno-liberalny święty spokój Remarque, któremu o ile świat się zawalił, to nie postawił na gruzach niczego nowego, co nie wykracza poza przerażenie nowym światem, którego się nie rozumie. Przynajmniej w późniejszych swoich latach zaczął krytykować i zwalczać faszyzm.
Z drugiej strony Ernst też miał moment zwątpienia, czyli przytrafił mu się "Sturm".
Skomplikowane jest to wszystko.

Edgar Allan Poe "Opowieści niesamowite"

Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976. Okładka obłożona taką pseudo-jakby-skórą, na złoto wytłoczone litery.
Przekłady Bolesława Leśmiana i Stanisława Wyrzykowskiego.
Poego nie trzeba przedstawiać. Jeden z praszczurów zarówno horroru, jak i kryminału, weird, itd.
Klasyk, którego wstyd nie znać, co więcej, który się nie zestarzał aż tak, jak niektórzy inni klasycy. Czasem trąci to wszystko myszką, ale generalnie jest nadal urokliwe.
Przekład Leśmiana przypadł mi do gustu bardziej niż drugiego z szanownych tłumaczy. Leśmian, młodopolski poeta, gość z epoki nieźle oddał klimat czasów.
A co naskrobał sam Poe? Rzeczy dziwne, niepokojące, przejmujące. Źródła tego Nieznanego mogą być różne - zarówno widać echa nadnaturalnych obsesji bardzo popularnych w czasach autora (pozorny zgon czy też lęk przed pogrzebaniem żywcem, hipnoza, mesmeryzm, statki-widmo, teoria pustej ziemi wydrążonej wewnątrz), innych obsesji, wiecznych jak człowiek i jego twórczość (klątwy, uroki, bezradność w sytuacji skrajnej, chęć zemsty) jak, nieco dla kontrastu, wiary w możliwości rozumowego przejrzenia rzeczywistości przez jednostki obdarzone zmysłem analitycznym. Szczerze mówiąc, jedno z tych opowiadań quasi-kryminalnych mnie szczerze znudziło i nie doczytałem go do końca (Tajemnica Marii Roget), to jedyny taki przypadek w całym tym zbiorze, resztę czytało mi się miło i przyjemnie a nawet z zapałem (Czarny kot, Berenice, Beczka Amontillada). Oprócz tego kilka historii opowiada o dżumie, jedno o poszukiwaniu skarbu, jedno wreszcie dosyć abstrakcyjne, fikuśna bajka o czasie.
Autor buduje nastrój grozy/niepokoju stopniowo, krok za krokiem. Zwykle najbardziej przejmującym/przerażającym dowala czytelnikowi na koniec, jest od tej reguły kilka wyjątków. W sumie widać, od kogo wziął właśnie taką konstrukcję opowiadań Lovecraft. Zapożyczył od Poego również sposób narracji bardzo charakterystyczny, wiecie, jak typ opowiada, że jest szanownym dżentelmenem i racjonalistą, ale nagle coś się przytrafia dziwnego, i potem historia się rozwija.
Bywają chwile, kiedy nawet dla trzeźwych oczu rozumu świat naszego nieszczęsnego człowieczeństwa staje się podobny do piekła; atoli wyobraźnia ludzka nie może, jak Carathis, badać bezkarnie wszystkich jego czeluści. Niestety! straszliwszy korowód lęków pogrzebowych nie jest tylko urojeniem. Niby owe demony, które towarzyszyły Afrasiabowi w jego podróży przez Oxus, muszą one spoczywać we śnie albo nas pochłoną - trzeba je uśpić, jeśli nie chcemy zginąć. Ot, właśnie. Słowo na zakończenie.

J.G.Ballard "Witaj, Ameryko"

Wydawnictwo "Książnica", seria kieszonkowa. Znów łup z Taniej Książki.
Pełnowartościowa historia o symulakrach. Ale może po kolei.
Pod koniec XX wieku nastąpiła seria katastrof ekologicznych (częściowo wywołanych przez człowieka - któremu chciało się np. postawić Tamę Beringa), która zbiegła się z kryzysem energetycznym na gigantyczną skalę. W wyniku tych wydarzeń, które spowodowały pustynnienie większej części Stanów Zjednoczonych oraz stworzyły uroczą dżunglę w stanach centralnych i południowych (np. w Nevadzie) oraz wymusiły powrót do silników parowych (także w motoryzacji) ostatecznie miliony mieszkańców Stanów wyemigrowało do Europy. Kontynent opustoszał, niezdatny (przynajmniej tak się wydawało) do zamieszkania. Tymczasem Europa cofnęła się do w rozwoju do XIX wieku, powstało tam coś w rodzaju quasi-stalinizmu ze stolicą w Moskwie, racjonalizuje się żywność, ubrania, itd. Kolonie amerykańskie powoli integrują się z europejczykami, potomkowie dawnych emigrantów powracają do nazwisk przodków, itd. Rząd Stanów Zjednoczonych istnieje przez jakiś czas w Europie, po czym rozwiązuje się, gdy prezydent Brown zamyka się w klasztorze zen w Japonii (niedługo potem Japonia zostaje zamieniona przez zmienione prący morskie w lodowe pustkowie).
Mijają lata. Zza oceanu do Europy dochodzi zwiększony poziom promieniowania. Czy to dawne elektrownie atomowe rozpadają się ze starości lub starożytne rakiety balistyczne rdzewieją w silosach? A może coś jednak tam się dzieje? Ktoś tam żyje? I pyrga sobie niefrasobliwie bronią nuklearną na lewo i prawo?
Dlatego też w końcu do Stanów wypływa z Europy wyprawa, która ma sprawdzić co i jak. W skład wchodzą naukowcy i marynarze, którzy mają korzenie amerykańskie. Pojawia się konflikt kompetencji miedzy kapitanem statku SS "Apollo", Steinerem i komisarzem Grigorijem Orłowskim [przodkowie Orłowskiego wyjechali do USA z Ukrainy, zanim ostatecznie przyszło im wrócić do kraju przodków; w USA nosili nazwisko... Orwell], rozwiązany wkrótce na korzyść... pasażera na gapę, niejakiego Wayne'a, fascynata Ameryki, goniącego za marzeniem o odrodzeniu kontynentu i odbudowaniu potęgi sprzed lat. Oraz szukającego człowieka, który mógł być jego ojcem, a który zaginął na kontynencie w czasie poprzedniej, nieudanej wyprawy. Nie on jeden jednak niósł w sobie marzenia o kraju wolności, przestrzeni i ogromnych możliwości. Podobne nastroje szybko opanowały także resztę uczestników ekspedycji. Każde z nich szukało własnego El Dorado. Nadziei na lepsze jutro.
Nowy Jork zastali zakopany w piaskach pustyni drapieżnie pochłaniającej dawne miasto. Nikt ich tam nie powitał hamburgerami i komiksami, jak oczekiwali. Przyszło im potem wieść długą drogę przez kontynent, aż w puszczach Nevady natrafili na świecące wszystkimi neonami Las Vegas, kontrolowane przez milicje latynoskich nastolatków (lecz nie tylko) pod dowództwem samozwańczego prezydenta... Charlesa Mansona, który za pomocą posiadanej broni nuklearnej walczy z "zarazą", niszcząc opustoszałe miasta na kontynencie. Wayne zaś odnalazł, czego szukał, ale znalazł też znacznie więcej - a część zgubił (wiem jak to zdanie brzmi, ale nie poradzę, bez nadmiernych spoilerów się inaczej nie da).
Manson (tutaj bez znaku charakterystycznego pomiędzy brwiami) i jego ludzie nie są jedynymi mieszkańcami zniszczonego kontynentu. W pustyni i w puszczy żyją plemiona nomadów, nazwanych przez autora Indianami oraz prawdziwymi amerykanami - Geje w San Francisco, Rozwódki w Reno i Biurokraci w Waszyngtonie. Niedobitki Urzędników (przyłączyli się do wyprawy), noszących stare garnitury jako oznakę przynależności plemiennej i nadających funkcję kultową np. niedziałającym do lat kalkulatorom noszą imiona dawnych produktów i korporacji, np. - 7-UP, Big Mac, Exxon. Wszystkie kobiety noszą imię Xerox, bo robią dobre kopie.
Dlaczego na początku napisałem, że to opowieść ze świata symulakrów ?  (jak miło czasem myśleć Baudrillardem)
Bo dotyczy potęgi wyobrażeń i sztucznych, odtworzonych obrazów. Bohaterowie natrafiają na gigantyczne hologramy na niebie, mające albo odstraszyć wrogów prezydenta Mansona, albo przyciągnąć potencjalnych sojuszników - Wayne pognał w stronę Vegas po tym, jak zobaczył widziadła - aktorów grających w słynnych westernach. Nad bombardowanymi miastami wyświetlano Myszkę Miki lub Enterprise (ten ze "Star Treka"). Członkowie ekspedycji zbierają dobra niedostępne w Europie, które w opuszczonych w pospiechu miastach zachodniego wybrzeża jeszcze zalegają. Dla doktor Anny Summers szminka i kosmetyki stają się relikwiami niby z raju utraconego, podobnie dla innego naukowca, McNaira, zbierającego broń i stylizującego się na gangstera z lat '20 - '30 XX wieku. Gdy ekipa wyrusza przez pustynie, nacieranie całych połaci ciała starymi kosmetykami (by uniknąć oparzeń słonecznych) znacznie przekracza funkcję ochronną, a wchodzi w funkcję kultową, szalony kult cargo, kult pamięci i wyobraźni, kult dawnej Ameryki, tęsknota za utraconą (pop)kulturą, za miastami neonów, za wyobrażoną krainą nieograniczonych możliwości. Tęsknota za własnymi marzeniami marzących o lepszym, cudowniejszym, dzikim i niezwykłym świecie.
Potem pojawiają się zaś roboty. Idealne, człekokształtne kopie artystów, aktorów, muzyków - oraz prezydentów USA. Aktorzy wypowiadają kwestie, z których są najbardziej znani, piosenkarze śpiewają stare przeboje. Prezydenci przypominają słynne przemówienia, bon moty, itp. Jakże przejmująca jest jedna z ostatnich scen, w której te symulakry dawnych prezydentów, uzbrojone dodajmy, idą po Mansona. Obleczone w mechaniczne ciała wyobrażenia o dawnej przeszłości, pięknej i tragicznej, strasznej i dumnej idą po szaleńca-uzurpatora. Ależ to wymowne!
Równie wymowne jest samo zakończenie (uh, miało nie być spoilerów, trudno) - główni bohaterowie odlatują w stronę słońca w szklanych maszynach napędzanych promieniami słonecznymi.
Nadszedł czas na nowe sny, godne prawdziwego dnia jutrzejszego, marzenia o pierwszym z prezydentów Słonecznych Ptaków. Zostawili symulakry za sobą i wyruszyli na spotkanie Nowego.
Typowym fanom post-apo książka może się nie spodobać, bo mało w niej typowego post-apo, ale ci, którzy lubią ambitne lektury nie zawiodą się na niej. Polecam gorąco. Książka miała kilka różnych wydań, nie powinno być trudności z dotarciem do któregokolwiek z nich.