niedziela, 10 kwietnia 2016

Upływający czas #57

Nierzeczywistość wirtualna:

1) Na Steamie mam (jak na razie) 171 godzin w Grim Dawn. Przepoczciwa gra, duchowy sukcesor Titan Questa. Radosny hack & slash czerpiący z najlepszych wzorców gatunku.
Akurat w tym podgatunku komputerowych RPGów fabuła nie jest najważniejsza, mimo to dla mnie największym plusem jest właśnie niestandardowy worldbuilding, gdzieś między delikatnym steampunkiem, magicznym post-apo a weird westernem (chociaż można zauważyć, że odejście od stereotypowego quasi-średniowiecza to szerszy trend utrzymujący się od jakiegoś czasu - wspomnijmy chociażby momentami podobne [i wcześniejsze] post-steampunkowe magiczne post-apo Path of Exile, znacznie bardziej "typowo-steampunkowe" Torchlight 2 czy również eklektyczną serię The Incredible Adventures of Van Helsing).
Tak czy owak, gdyby tylko Grim Dawn działał bardziej stabilnie na kompach z XYZ-rdzeniowymi procesorami bez ręcznego grzebania w koligacji przy każdym uruchomieniu, to byłoby idealnie.

Ruchome obrazki:

2) The Lobster (2015, Giorgos Lanthimos)

Wizja świata w którym dopasowanie się do obowiązujących reguł, nawet za cenę pozostania wiernym sobie (jak to patetycznie brzmi) zawsze jest nośna. Ukazanie hipokryzji relacji międzyludzkich, trudu dogadania się z kimkolwiek i prób rozpaczliwego znalezienia czegokolwiek co sprawia że nie jesteśmy sobie obcy również w czasie bycia w związku też jest nośne.
A w gruncie rzeczy była to historia o tym, że w każdej sytuacji i w każdym środowisku jesteśmy poddani najróżniejszym uwarunkowaniom, którym podlega nasze przetrwanie jako takie. Dość pesymistyczne, gdyż ukazuje niemożność wyrwania się spod uwarunkowań (a także, bardziej literalnie, spod władzy rozmaitych instytucji, także tych nieformalnych, także spod władzy dominujących przekonań). Nawet zmiana jednych uwarunkowań na drugie, nawet bunt również oznacza konieczność dostosowania się - tyle, że do tej drugiej strony, która nie zaistniałaby bez pierwszej - i która nadaje sens trwania tej pierwszej.
A technikalia? No spoko, jest całkiem surrealistycznie; wyblakłe krajobrazy i cudownie miotający się we własnym życiu i emocjach Colin Farrell.

3) Na granicy (2016, Wojciech Kasperski)

O wow, polski thriller oparty na starych, sprawdzonych wzorcach, do tego z akcją osadzoną w Bieszczadach. Naprawdę dobry trailer, zachęcił do pójścia do kina. Czyżby w końcu polski film który da się obejrzeć?
Tragedia rodzinna, ojciec pogranicznik zabiera dwóch synów do opustoszałej chaty (no, dobra, więcej niż chaty ale powiedzmy) w Bieszczadach żeby z miastowych nastolatków zrobić "mężczyzn" i podreperować rozsypujące się rodzinne relacje. Na miejscu pojawia się jednak tajemniczy nieznajomy, uzbrojony i niebezpieczny.
Konwencja to samograj - trochę ze slashera o nocy na odludziu, trochę z thrillera o maniaku wchodzącym komuś do domu (home invasion). Dorzucono trochę "polskich realiów" (kurwa, dupa, cipa, chuj, jebać, zajebać, itd., + wódka). Przynajmniej nie silono się na jakiś głębszy/zaangażowany przekaz ani na artyzm, zrobiono kino rozrywkowe spełniające swoją rolę. Obraz o gęstym, przygnębiającym klimacie, gdzie wszyscy mają coś za uszami.
Z aktorów najlepiej wypadł Marcin Dorociński w roli tego złego. Andrzej Chyra jako zgorzkniały ojciec - nic wielkiego, Andrzej Grabowski - menelowaty jak zazwyczaj. Dwójka nastolatków - również nic wielkiego.

Aborcja dla każdego


(Z pewnością wolicie czytać, jak piszę o książkach, czy o czymkolwiek innym niż o własnych poglądach, w gruncie rzeczy nie lubię pisać o własnych poglądach, czasem jednak nie da się nie zajmować stanowiska, zwłaszcza jeśli aż się prosi, by je zająć.)


Jednostkowość jest złudzeniem. Wszystko, co uważamy za słuszne bądź niesłuszne zostało nam wpojone lub jest reakcją na to, co zostało nam wpojone. Tak naprawdę żadne z naszych przemyśleń nie jest nasze, bo i "my" jako tacy jesteśmy plątaniną najrozmaitszych uwarunkowań, zarówno zewnętrznych (kulturowych, historycznych, itd., wszystkich wzorców postępowania wraz z pozostaniem w obrębie określonego aparatu pojęciowego) jak i drzemiących w nas od zawsze (wyparte instynkty, nieuświadomione lęki, itp.). Całe życie to pasmo użerania się z tym, co Stirner określił mianem upiorów (zatrzymał się jednak w pół drogi, nie dostrzegając że jego własne poglądy to jak najbardziej również upiór, wyhodowany przez kontakt z wszystkimi upiorami z którymi sam się zetknął). Raz za razem staramy się dostrzec prawdziwy świat zza ścisłej zasłony pojęć i obrazów rzucanych na niego (ew. nie staramy się go dostrzec, tylko przyjmujemy za pewnik określoną narrację) przez niedoskonały aparat poznawczy, przez pryzmat własnych poglądów (przypomnijmy - nie mających wcale źródła w nas samych, w gruncie rzeczy zupełnie bezwartościowych, niezależnie od zajmowanych stron i barykad).

Niezależnie od tego, czy każda nowa osoba niefortunnie sprowadzona na ten padół łez, każdy kolejny plastikowy diament w tombakowej koronie stworzenia będzie przez całe życie borykał się z niepewnością swojego własnego statusu w ramach wszechobecnej, przytłaczającej ciemności bezgwiezdnych otchłani pośród których wisi pośród niczego zabiedzona, absurdalna planetka samozwańczych władców świata, czy też wręcz przeciwnie - czy przyjmie za swoje określony zestaw wartości, a strachem i gniewem będzie reagować na każdy inny zestaw, opierający się na równie kruchych i wątłych przesłankach - obecność tutaj każdej nowej osoby jest niepotrzebne. Pal licho wyimaginowanych bogów, spłowiałe honory i przechodnie ojczyzny, wszystko trwające mniej niż mrugnięcie oka w skali miliardów lat trwania wszechświata, życie to użeranie się z poszukiwaniem sensu tego wszystkiego, co istnieje wokół, i z nadaniem sobie samemu określonego sensu. Nieważne, czy znajdzie się wystarczająco mocny upiór by swoimi kłamstwami zaspokoić potrzebę wiary w cokolwiek, czy też pozostanie jedynie cyniczny hedonizm lub inne sposoby radzenia sobie ze światem i z sobą w świecie, stało się - zaistnieliśmy - i nikt, i nic nie uratuje nas przed nami samymi. Sprowadzanie tutaj kolejnych osób jest niepotrzebne, w długiej perspektywie czasowej nie mamy nikomu niczego do zaoferowania, więc aborcja powinna być dostępna bez ograniczeń, podobnie jak eutanazja, i to bez wchodzenia w szczegóły, w którym miejscu zaczyna się człowiek.

Stopniowe wyzwalanie się z plątaniny uwarunkowań, próba dotarcia do tego, czym było się na początku, czym można byłoby się stać, zawsze wiąże się z eksploracją tkwiącej pod nieskończoną ilością piętrzących się masek ciemnością, bo nie ma tam niczego innego poza ciemnością. Jeśli nie istnieje obiektywna prawda, nawet obiektywny prawdziwy świat - żadna partykularna nie jest warta naszego zainteresowania, nawet jeśli jakąś uznajemy w chwili samozadowolenia za własną. Pisma śnięte takich czy innych religii, wszystko owoce czasów w jakich powstawały i wszystkich ograniczeń umysłów które je spisywały. Wszystkie opisujące wizje świata dostosowane do mentalności ludzkości dawno minionych wieków, wszystkie co do jednej - dziedzictwo dawno zapomnianych upiorów. Dochodzi do tego wpływ najpotężniejszych upiorów - upiorów języka. Język stwarza świat. Język stwarza sposób myślenia. Język zawiera nacechowanie używanych słów. Ale sam język stwarza się w ramach kultury używającej go. Dawno martwe języki tłumaczone na istniejące obecnie odrywa się od całego tła kulturowego, społecznego i skomplikowanej pajęczyny relacji międzyludzkich zamierzchłych, przebrzmiałych czasów. Cały ich "ezoteryczny" sens trafia szlag.
Dlatego też nie tylko śnięte pisma ludzkości, cały bagaż doświadczeń nagromadzony przez wieki, wszystko jest warte tyle, co pył na wietrze. Dobra kultury, moralność, etyka, itd - podpałka pod swój swój własny pogrzebowy stos.

Spokój, wygoda, pogodzenie się z bezsensem, mdły hedonizm albo gorący duch pustelnictwa w imieniu Niczego - o ileż dobrze by było traktować innych rozbitków na niebieskiej planecie w sposób wolny od wszelkich uwarunkowań, jak istoty wyprzęgnięte z wszelkich punktów odniesienia, pozbawione tożsamości.

Oczywiście, to niemożliwe. Agambenowa wspólnota bohaterów kreskówek jest ciekawym konstruktem, ale bez przełożenia na cokolwiek, niby nadchodzi ale wątpliwe, że dojdzie gdziekolwiek. Patchworkowe, fragmentaryczne frankentożsamości współczesnego człowieka to wszystko, co mamy.


Dlatego ludzkość powinna stopniowo wymrzeć, łagodnie i z pogodnym pogodzeniem się z losem, a wcześniej dążyć do wykorzenienia wszystkich źródeł uwarunkowań lub zastąpić je uwarunkowaniami każącymi odnosić się do siebie ze zrozumieniem  i współczuciem - w końcu wszyscy wisimy na tej samej skale unoszącej się w kosmicznej pustce.

Z drugiej strony moje poglądy to także upiór, kolejny w niekończącym się korowodzie upiorów. Przynajmniej instytucja Państwa powinna zachować idealną neutralność w świecie skłębionych pojęć i burz wzbudzanych przez przetaczające się narracje. Uwarunkowania modyfikowane są przez wiele czynników - tożsamości roszczące sobie prawo do nieomylności i narzucające się ogółowi są jak komórki rakowe, ich przerzuty jedynej najprawdziwszej w ich własnym mniemaniu prawdy infekują kolejne elementy przestrzeni publicznej i instytucji nieformalnych. To kwestia bycia szczerym samym ze sobą. Nie można pozwolić kościołowi katolickiemu i jego poplecznikom na splugawienie do końca dyskursu hegemonicznego - tak, jak nie można by było pozwolić czemukolwiek innemu na to samo, gdyby cokolwiek innego i zarazem równie żarłocznego miało tu szansę się rozwinąć.

* * *

A jeśli się to nie uda, całe szczęście, są jeszcze kraje, gdzie jeśli katolicy nie chcą aborcji, to jej nie przeprowadzają, lecz swoje poglądy zachowują dla siebie, zamiast chcąc "zbawić" wielomilionowy kraj wbrew woli sporej części mieszkańców tego kraju. Takim krajem są np. Czechy. Żaden abrahamiczny monoteizm nie trzyma się tam mocno, ogół mieszkańców nie uważa się za przedmurze czegokolwiek ani nie reanimuje swojej historii traktując ją jak teraźniejszość. Czechy mają też ten plus, w przeciwieństwie np. do Islandii, Kanady, Australii, że bez problemu (no, z minimalnym problemem związanym z samym faktem zorganizowania transportu) dałoby się tam przewieźć ładne parę tysięcy książek i innych klamotów. A i język nie jest taki trudny do nauczenia się. No ale pożyjemy, zobaczymy.

sobota, 2 kwietnia 2016

Upływający czas #56

Uprzejmie informuję, że żyję.

Ot, tak na wypadek gdyby ktoś się stęsknił.

Westerny które warto zobaczyć #3

Hannie Caulder, Burt Kennedy 1971

Western to taka estetyka, z którą w gruncie rzeczy można było zrobić cokolwiek. I robiono z nią cokolwiek, mieszając z innymi, poddając ją ciągłym reinterpretacjom i przeprowadzając operacje na jej bijącym sercu. Aż dziw bierze, że tak rzadko stanowiła podkładkę dla jednego z ciekawszych wyziewów kina eksploatacji - rape and revenge. Pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy western amerykański zawsze przypisywał kobietom tradycyjne role, a eurowesterny, nawet kręcone przez reżyserów o lewicowych (czy wręcz komunizujących) zapatrywaniach, bywały równie konserwatywne (ba, mizoginistyczne) pod tym względem (bo i inna to była lewica niż ta współczesna).
Fabułę można streścić jednym zdaniem. Bohaterka tytułowa traci męża, dom i godność, następnie otrząsa się z traumy i z pomocą poznanego przypadkiem łowcy nagród (udaje się jej przekonać go, by ją szkolił z posługiwania się bronią) mści się na bandytach. Tylko tyle i aż tyle. Fabuła-samograj, ale jak prezentuje się całość?
Nakręcony w Hiszpanii film zawiera ogromną ilość przeoczeń. Nie trudno nie zauważyć np. stojących w tle kilku scen słupów wysokiego napięcia, średniowiecznego zamku, anteny radiowej; w scenach nad brzegiem morza na horyzoncie płynie jak najbardziej współczesny statek. Trzeba wspomnieć o plastikowych kaktusach, całe szczęście występują jedynie w kilku scenach. Bohaterowie jadący konno w jednej scenie jadą po piaszczystym podłożu pod górę - w następnym ujęciu widzimy ich na ubitej równinie, bez śladu zbocza w zasięgu wzroku.
Niezbyt fortunnie wyszło ukazanie ofiary gwałtu i świeżo upieczonej wdowy jako seksbomby, przez część filmu śmigającej w samym ponczo (grała ją Raquel Welch). Postaci poboczne (wśród nich postać grana przez Christophera Lee) są dość nijakie, główni źli nie wyróżniają się niczym spośród wszystkich złych w rape & revenge - tutaj dodatkowo parają się napadami na banki. Sceny otwierające film przywodzą skojarzenia z The Wild Bunch (Peckinpah '69), w jednym i drugim filmie jednego z bandytów grał Ernest Borgnine. Krew jest zbyt jaskrawa. Ale jest jej dużo. Sama scena gwałtu - no jest. Jak komuś marzy się porno-western, to nie ten adres. Niech ten ktoś obczai np. Dirty Western ('75) - vintage porn z (bardziej śmiesznymi niż strasznymi) gwałtami, rzecz się dzieje na dzikim zachodzie i zawiera wyjątkowe - nawet jak na porno - bzdury w szczątkowej fabule. Tak, oglądałem ten film. Tak, z myślą o fabule. Nie, nie byłem wtedy trzeźwy.
Wracając do Hannie - jak dla mnie rzecz nierówna, co najwyżej średnia. Nie podzielam rozczulania się np. Tarantino nad postacią dobrego łowcy nagród. Ale film i tak polecam - bo to obraz należący do rzadko spotykanego miksu.


Deadlock, Roland Klick 1970

Ani to western, ani post-apo, niemiecki film nakręcony w Izraelu, do tego z krautrockowym soundtrackiem. Niezwykle silnie inspirowany klasyką Leone (Dobry, zły i brzydki, itd.), Zabriskie Point (Antonioni '70, soundtrack m.in. Pink Floyd), do tego przywodzący na myśl późniejsze klasyki post-apo.
Pośrodku pustyni/wastelandu leży zupełnie rozpirzona osada, osiedle baraków wzniesionych z betonu i pustaków. Mieszka tam taki jeden gość, były stróż prawa, ledwo łączący koniec z końcem. Mieszkają tam dwie kobiety: podstarzała artystka kabaretowa, która pozostanie w osiedlu przypłaciła postępującymi zaburzeniami psychicznymi oraz już dorosła ale bardzo młoda córka pierwszej. Dziewczyna błąka się wśród ruin, nie mówi, zachowuje się raczej jak częściowo oswojone zwierze, niż jak człowiek.
Mr Dump, bo tak nazywa się nasz rozbitek wegetujący wśród niszczejących pustostanów znajduje pewnego dnia w czasie jazdy przez pustynię zdezelowaną ciężarówką nieprzytomnego młodego bandziora Kida - a wraz z nim znajduje walizkę z pieniędzmi. Jest zbyt dobrym człowiekiem - zabiera typa do siebie. Tymczasem w ślad za Kidem podąża starszy bandzior, socjopatyczny... Sunshine. A dalej jest feeria okrucieństwa pełna najazdów kamery na styrane, spocone twarze, wypraw znikąd donikąd po pustkowiu i trochę cycków wśród opustoszałych ruin. Typowa dla spag westernów chciwość antybohaterów i wzajemne robienie się w chuja nijak nie może się skończyć dobrze.
Brzmi dziwacznie? Jest bardzo dziwaczne. Wycieczka po surrealistycznym nigdziebądź i splecione tragiczne losy bohaterów - może mało odkrywcze, ale podane w takim sosie, że smakuje zupełnie inaczej niż typowe spaghetti (czy tam w tym przypadku - kiełbasa).


Johnny Hamlet, Enzo G. Castellari 1968

Tak, to jest właśnie to, o czym myślicie. Adaptacja Hamleta w konwencji spag westernu.
Znowuż film bardzo nierówny, gdzie niepotrzebnie miesza się slapstickowy humor i patetyczna historia. Castellari pierwotnie nie miał być reżyserem tego filmu - nie da się ukryć, że wyzwanie trochę go przerosło. Cóż, przynajmniej zebrał doświadczenie, które zaowocowało o kilka lat późniejszym (i genialnym) Keomą.
Johnny Hamlet jest weteranem wojny secesyjnej. Wylizuje się z odniesionych ran (bardziej na duchu niż ciele) podróżując z trupą wędrownych aktorów. Pewnej nocy ma sen, w którym jego ojciec oznajmia mu, że został zamordowany. Johnny wraca więc w rodzinne strony, gdzie okazuje się, że jego ojciec faktycznie nie żyje, matka wyszła za wuja, itd. Faktycznie jak w Hamlecie. Dobra, tak gdzieś od 3/4 filmu wpływ Szekspira wyraźnie maleje, bo konwencja rządzi się jednak własnymi prawami, konwencja wnosi do oryginalnej fabuły np. meksykańskich bandytów czy scenę ukrzyżowania. Ale nie tylko. Znikąd pojawia się przyjaciel Hamleta, który ratuje mu dupę w sytuacjach skrajnych, ojciec Laury (Ofelii) jest (skorumpowanym) szeryfem oskarżającym Johnnego o morderstwo córki (ale spoko, woda też jest), itd., etc., itp.
Jak już wspomniałem, powaga miesza się z beką. Czasem nawet w tych samych scenach. A sceny są bardzo soczyste - dosłownie. Barwy są niezwykle intensywne. Pełne. Większość eurowesternów była dość stonowana, szara, wyblakła, bez intensywnej zieleni, żółci, czerwieni, niebieskiego - a tu mamy wszystkie kolory tęczy, są i biją po oczach. Kostiumy aktorów faktycznie bardziej przypominają kostiumy aktorów niż rzeczywiste - w sensie: prawdopodobne - ubrania - utrzymuje się wrażenie sztuczności oglądanych przebrań/rekwizytów. Spaghetti westerny często były przejaskrawione pod tym względem - wszystko było brudne, zdezelowane, bohaterowi spoceni i zmęczeni - dla porównania np. niemieckie filmy z serii Winnetou były momentami wręcz absurdalnie, zupełnie nierealistycznie czyste, bohaterowie wyglądali jakby swoje ubrania dopiero co zabrali ze sklepu. W omawianym przypadku, nieco niecodziennie jak na konwencję, jest czyściej i schludniej.
Gra aktorska momentami wydaje się być sztucznie i niepotrzebnie przerysowana, w przypadku wplecionych momentów komediowych bywa toporna. Lokacje? Są prawdziwe perełki, jak oświetlony setkami świec cmentarz w ogromnej jaskini.
Może i nie równy, ale jest to jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych eurowesternów jaki powstał. Chociażby ze względu na to warto go zobaczyć.

Mannaja: A Man Called Blade, Sergio Martino, 1977

Właściwie to cholera wie, jaki ten film właściwie nosi tytuł, czy po prostu Mannaja, czy A Man Called Blade. Czy jeszcze jakoś inaczej (w PL - Topór i rewolwer). Przynajmniej nie ma "Django" w tytule.
Absolutnie schyłkowy spag western, nakręcony w strefie klimatu umiarkowanego przypominającej momentami nieużytki za miastem gdzie piłem w czasach liceum. Wyróżnia się panującymi warunkami atmosferycznymi (dużo mgły) oraz postacią głównego bohatera, walczącego za pomocą toporka. Ponadto tytułowy bohater ma (najprawdopodobniej) najbielsze zęby na Zachodzie.
Film solidnie zrobiony, ale poza tym nie wyróżniający się pod żadnym względem. Fabuła to zupełna sztampa: wyzysk robotników jak i ludności lokalnej jako takiej przez quasi-proto-faszystowskiego tyrana rządzącego miasteczkiem, samotny łowca nagród wplątany w głębszą aferę, jest wątek miłosny i wątek zdrady, nawet parę różnych, do tego w pewnym momencie wzrok głównego bohatera zostaje znacząco uszkodzony. Dużo pomysłów, dużo koncepcji wrzuconych do jednego worka. Mieszanka sprawna, ale momentami bez wyrazu i średnio strawna.
Warto zobaczyć, żeby przekonać się jak gatunek się wyczerpywał.