sobota, 30 sierpnia 2014

Bret Easton Ellis "American Psycho"

Mój pierwszy Ellis. Mimo tego, właśnie dzięki tej książce, autor wylądował w czołówce moich ulubionych autorów.
American Psycho jest książką wyjątkową. Przede wszystkim - nie ma tam w sumie fabuły. Akcja się toczy mozolnie, bez początku i bez końca, tak jak bez początku i bez końca toczy się pozbawiony znaczenia i sensu żywot bohaterów, w tym tytułowego amerykańskiego świra. Po drugie, pierwszoosobowemu narratorowi nie można nijak ufać - czytelnik nie może być pewien, czy jego szaleńcze czyny (gore pełną gębą, idą w ruch wiertarki, akumulatory, itd.) rozgrywały się naprawdę, czy to tylko projekcje jego wyjątkowo zwichrowanej i wynaturzonej wyobraźni.
Dwudziestosiedmiolatek Patrick Bateman ma forsy jak lodu. Zajmuje wysokie stanowisko w firmie w sektorze finansowym. Swój majątek zawdzięcza częściowo własnej pozycji i stanowisku, częściowo pozycji i majątkowi rodziców. Życie jego i jego przyjaciół z pracy jest absolutnie puste i pozbawione sensu. O ile sam główny bohater posiada elementarną wiedzę o otaczającym go świecie, przeważająca część jego znajomych i przyjaciół to jednostki o wypranych przez pieniądze mózgach. Puste laski i nie wyściubiający nosa poza spinki do mankietów, maszyny treningowe i nowe markowe garnitury mężczyźni. Alkohol leje się strumieniami, seks czasem przynosi rozczarowanie, jest afirmacją ucieczki, nie przywiązania, narkotyki można dostać w każdym ekskluzywnym klubie. Za obiady Patrick i jego znajomi płacą złotymi kartami kredytowymi. Pieniądze spływają z nich tysiącami, a oni nie zwracają na to w sumie uwagi.
Dysonans poznawczy między tym co Patrick mówi o sobie i co opisuje a tym, co o nim mówią inni bohaterowie manifestuje się na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim z rozmów jego z jego przyjaciółmi wyłania się obraz dosyć mizoginistycznego (notoryczne nazywanie kobiet mianem laskojadów, postrzeganie ich praktycznie tylko w kategorii przedmiotu seksualnego), "nieuświadomionego" nihilisty pogardzającego wszystkim, co nie spełnia jego wymogów co do ilości pieniędzy wydanych na ubiór i sylwetkę. Z drugiej strony potrafi zaskoczyć ich całkiem lewicowo-liberalnymi przemyśleniami o świecie (chodź to niezła szydera, w skonfrontowaniu z tym, co pisze o swoim... hobby; nie jest rasistą, za to pozwala sobie na drobne przytyki homofobiczne). Jedna z bohaterek pobocznych w pewnym momencie oświadcza mu, że go kocha i że on jest dobrym człowiekiem. Czytelnik nie miał zbytnio możliwości przekonania się o tym. Innym razem czytelnik dowiaduje się, że Patrick jest zahukanym, cichym i niewyróżniającym się nikim, który nigdy nawet nie byłby w stanie zadzwonić po jedną prostytutkę, a co dopiero zabić kilka prostytutek m.in. przy użyciu wiertarki i zjeść wybrane części ciała którejś tam z kolei, co czytelnik poznał wcześniej w sypialni głównego bohatera.
W momencie największego odrealnienia tego, co główny bohater twierdzi, że mu się przytrafiło, na chwilę zmienia się narracja z pierwszoosobowej na trzecioosobową. Podkreśla to fakt, że główny bohater nie jest sobą. Sytuacja jest na tyle absurdalna - killing spree na ulicach, strzelanina z policją, wybuchający radiowóz - że czytelnik nie jest w stanie w nią uwierzyć, tym bardziej, że scena urywa się (Bateman ucieka) a w dalszej części książki nie ma żadnych przykrych dla niego następstw. Swoją drogą, sam kiedyś wykorzystałem podobny motyw ze zmianą narracji by podkreślić obłęd bohatera. Opowiadanie, w którym to wykorzystałem jeszcze się nigdzie nie ukazało, kurde, nie zerżnąłem tego od Ellisa. A, mniejsza. Wielkie umysły myślą podobnie.
Jak już wspomniałem mimochodem, naszemu yuppie czas zlatuje na imprezach, bankietach, w siłowni i w wypożyczalni wideo (rzecz się dzieje bowiem w latach '80, dziś zamiast tego byłby zapewne sklep z blue-rayami i/lub autoryzowany sprzedawca Apple'a). Rozmawia głównie o kobietach, seksie i modzie męskiej, ba, jest w tym ostatnim autorytetem. W wyrafinowany i sadystyczny sposób morduje kobiety we własnym mieszkaniu. Czasem zdarza mu się napaść na przypadkowego bezdomnego na ulicy, zabić dziecko w ZOO czy taksówkarza. Twierdzi, że zabił również jednego ze swoich znajomych, co opisał szczegółowo, jednak okazuje się, że tenże znajomy rzucił wszystko i wyjechał ze Stanów. Jest to jedyny przypadek w książce, gdzie wprost i otwarcie zostaje zanegowane to, co narrator opowiada. Z drugiej strony, osoba z którą rozmawia o tym Patrick, myli go z kimś innym. Kto wie, czy nie mamy wtedy do czynienia z sytuacją, gdy rozmawiają o kimś zupełnie innym i z kimś zupełnie innym, niż są naprawdę. W tym środowisku zamiera sam sens rozmowy. Gdy Patrick czasem znienacka zaczyna opowiadać w towarzystwie krwawe historie co by zrobił komu, nikt nie zwraca na to uwagi.
Sposób opisywania świata przez głównego bohatera zdradza zachwianą równowagę psychiczną i niezbyt trafnie ustalone priorytety. Z absolutną pedanterią opisując jakiegokolwiek człowieka opisuje dokładnie każdy element jego ubioru, markę, krój, kolor, kształt, przedstawia swoja opinię, jak ten ktoś w tym czymś wygląda. Na dłuższą metę jest to denerwujące, szczególnie, jeśli nazwy zapewne w większości horrendalnie drogich marek nic czytelnikowi nie mówią, z drugiej strony to wielce wymowne (jak drugiego człowieka postrzega główny bohater) i buduje wyjątkowy klimat książki.
Naturalistyczne opisy wyrafinowanych i okrutnych zbrodni (nawet i fani horroru ekstremalnego powinni poczuć się usatysfakcjonowani) poprzetykane są monologami (ciągnącymi się wiele, wiele stron) o dyskografiach rozmaitych wykonawców pop i rockowych popularnych w latach '80.
Zblazowany świat managerów i tych, co obsługują rachunki bardzo ważnych i bogatych ludzi jest na tyle pusty i jałowy, że nie raz różni bohaterowie zwracają się do siebie nie swoimi personaliami. Zazwyczaj przytrafia się to głównemu bohaterowi, co stanowiłoby potwierdzenie tezy, że tak naprawdę jest nierozpoznawalny. Nazwani nieswoimi personaliami bohaterowie zdają się to jednak rzadko zauważać i nie poprawiają swoich rozmówców. To też bardzo wymowne. Każde z nich taką samą wydmuszką, że jest idealnie zastępowalne przez inne spośród siebie. Każde z nich jest tylko sumą nowych kolekcji garniturów/sukien i ekskluzywnych gadżetów.
Gdy Patrickowi kończą się leki, opisuje goniące go ławki w parku, co też nie wzbudza zaufania do jego relacji. W jednym wydawał się być szczery - w tym, że chciał popełnić zbrodnię, by ponieść karę, by uzyskać odkupienie. Jak na złość, Ellis być może (bo interpretacje mogą być rozmaite) nie dał mu ani jednego, ani drugiego, tylko obłędne marzenia i tęsknotę za akceptacją i odnalezieniem samego siebie.
Koniec i początek są prawie takie same. Wyrwany z życia ciąg dni, zupełnie identycznych jak każde inne dni.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Robert W. Chambers "Król w Żółci"

Serial True Detective zrobił krzywdę temu poczciwemu klasykowi. Fani weird podnieśli larum, i słusznie, że ani Chambers, ani Ligotti, ani ktokolwiek w sumie poza wyświechtanymi nazwiskami Nietzschego, Schopenhauera i Ciorana nie został oficjalnie wymieniony wśród inspiracji, nawiązań i innych takich cienkich nici pajęczych. Autorzy weird zostali tylko wymienieni gdzieś przez któregoś z twórców, że byli spoko i on osobiście lubi i szanuje. To nieco za mało jak na skopiowane całe akapity [BTW e-zina z linku polecam bardzo gorąco, jeśli ktoś nie zna, mnóstwo radości].
Przez co fani serialu mogli rzucić się na Chambersa w poszukiwaniu czegoś, czego Chambers nie może im dać, bo 1) nie żyje (ha, ha, ale jestem zabawny), 2) jego twórczość jest ok ale to ramota zupełna zupełnie inna, różna i odmienna od serialu, tak bardzo coś innego, jak tylko sobie można coś innego wyobrazić. A o serialu jako takim też może napiszę kiedyś. Bo obejrzałem cały pierwszy sezon. Był bardzo ok.
Na Chambersie wychowali się tacy klasycy, jak Lovecraft. Od Chambersa wziął Hastura oraz pomysł na Necronomicon.
Ok, ja wiem, ja rozumiem, ja zdaję sobie sprawę, że klasyk gatunku. Nikt mu tego nie odbierze, a już szczególnie nie gość piszący na blogu i próbujący przekroczyć granicę 1631 wyświetleń na miesiąc (na razie najlepszy wynik, tzn. najwięcej botów skądś się zlazło). Ale niestety, spójrzmy prawdzie pod ogon - Król w Żółci jest nagi.
To nie jest zła książka, ba, wydawca dołożył do Króla kilka innych całkiem poczciwych opowiadań autora, co więcej, jak na czas wydania faktycznie mogła być kamieniem milowym gatunku jak głosi blurp na tylnej okładce przypisywany samemu S.T. Joshiemu, ale jak na dzisiejsze czasy, to w międzyczasie przewinął się przez historię gatunku Legion innych autorów, którzy pisali to samo co Chambers, tylko nierzadko lepiej.
Ot, mamy proto-s-f w stylu potem przejętym np. przez Lovecrafta, postaci twardo stąpające na ziemi, zapewniające czytelników, że wcale im nie odbiło, co też przejął np. Lovecraft, elementy grozy nadnaturalnej i grozy absurdalnej, czegoś nie na miejscu, co też przejął np. Lovecraft oraz kto tylko mógł, i cały pozostały bagaż gatunku.
Kilka opowiadań z oryginalnego Króla w Żółci łączy motyw zagadkowej sztuki teatralnej, po przeczytaniu której ludzie nierzadko popadają w obłęd (motyw wykorzystany potem m.in. przez - tak, zgadliście - Lovecrafta przy Necronomiconie i pierdylionie innych tego typu ksiąg) lub przynajmniej znaczącym metamorfozom ulega ich światopogląd. Moim zdaniem najlepsze jest pierwsze opowiadanie, w którym obserwujemy postać na starcie po lekturze sztuki i obłąkaną.
Chambersowi należy się pomnik za całokształt twórczości - i bardzo dobrze, że Król w Żółci został przypomniany. Ale to na dłuższą metę eksponat muzealny, można poczytać, popatrzeć, uznać wielkość autora, nic raczej jednak ponad to. Ortodoksyjni fani gatunku z pewnością ocenią to inaczej i wyżej, ja jednak po lekturze muszę stwierdzić, że: ani nie trzymało mnie to w napięciu, niezbyt utożsamiałem się z bohaterami, niezbyt czekałem na to, co się wydarzy dalej. Po prostu nie dostrzegam w tej książce evergreena, wolę tych, którzy przyszli później i rozwinęli pomysły zaczerpnięte m.in. od Chambersa.

Opowieści dziwnej treści 4

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.

1) Proszę szanownej wycieczki, witam serdecznie szanowną wycieczkę. Jesteśmy na Placu Centralnym, idziemy kawałek dalej, o tam, na przystanek. Proszę uważać, ulice są rozkopane, trwa remont totalny, wszystko na raz.
Ok, mamy chwilkę czasu. Wiedzą państwo zapewne, że Nowa Huta jest projektem niedokończonym? Obiło mi się gdzieś o uszy, że pierwotnie miał tu stać Pałac Kultury i Nauki. Z jednej strony to szkoda, że nie stoi tutaj, w modelowym mieście powojennej modernizacji, kiedy tryby czasu przyśpieszyły znacznie, solidnie naoliwione krwią ściekającą z ołtarza wiecznie nienażartej historii, z drugiej strony może i to dobrze, że stoi w Warszawie. Przynajmniej nie jest obecnie jednym wielkim szmateksem. Wiem, to przykre.
Nasz tramwaj już jedzie. Nawet dwa. W który wsiadamy? O, świetnie, tam jeszcze nie byliśmy, proszę wycieczki, wsiadamy.
Bombardier nawet nie jest tak zdezelowany, jak można by przypuszczać. Gorszym jeszcze dziś pojedziemy. Trzeba powoli dawkować atrakcje. Tylko nie na wariata, proszę wycieczki.

2) Pochmurno na zewnątrz. Tramwaj jedzie mozolnie, zabudowa miejska przechodzi w zamiejską a potem w nieużytki. Zwłaszcza dobrze to widać na przykładzie odcinka od Kombinatu do mniej-więcej Kopca Wandy. Chwilami za oknami nie ma nic poza morzem zieleni napierającej na wagon. Rozrośniętych w rozmaite kierunki drzew, przerośniętych krzaków i wszelakich chaszczy. Gdzieniegdzie pasmo zieleni się kończy, robiąc miejsce wrzuconemu w nie przystankowi. Od lat nie remontowany chodnik z dużych płyt lub większe, żelbetowe płyty leżą żałośnie pochłaniane przez żarłoczną trawę. Przychodzi mi na myśl pomysł na opowiadanie. Zapisuję go w telefonie.
Kilka przystanków wygląda na postawione w przypadkowych miejscach. Dopiero po chwili można zobaczyć asfaltowe drogi wiodące przez pozarastane nieużytki w stronę zabudowań kombinatu lub cholera wie gdzie. Tramwaj przejeżdża pod przyciężkim, grubo ciosanym wiaduktem. Pętla jest umiejscowiona pośrodku niczego. Nie ma chodników, nie ma niczego poza zaroślami i małymi wzniesieniami wokoło, przez co można odnieść wrażenie, że przejeżdża się przez krater. Motorniczy wychodzi z pojazdu. Ręcznie przestawia rozjazd. Miałem okazję kiedyś tam wysiadać - w zimę. Rzecz jasna, nikt tam niczego nie odśnieżał, więc było to całkiem interesujące przeżycie.
Jadąc w stronę przystanku Kombinat na około, ze względu na trwający remont (wcześniej jechało się bezpośrednio z Placu Centralnego, majestatyczne dwa charakterystyczne budynki po bokach wjazdu na teren kompleksu z i napisem Huta im. T. Sendzimira pomiędzy nimi były widziane z daleka, niczym jakieś zamczysko na horyzoncie) zostaje zaburzone wrażenie opuszczania przestrzeni miejskiej. Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia jak przed tymczasową zmianą rozkładu biegła trasa tramwaju na Wzgórza Krzesławickie, ale teraz robi on dosyć spore koło.
Jadąc dalej na Wzgórza, przystanek końcowy w tej północnej dzielnicy Krakowa, nie sposób nie odnieść wrażenia, że oto dociera się do enklawy położonej za miastem, oddzielonej od reszty Krakowa i Nowej Huty przestrzenią zarastających łąk i przechodzących w lasy nieużytków a także pasmem częściowo porzuconych obiektów przemysłowych. Wzgórza nie są popularną dzielnicą ze względu na swoje położenie, na północnych rubieżach Huty. Szczerze powiedziawszy, jeszcze dziś rano nie wiedziałem nawet, że są osobną dzielnicą miasta. Wzdłuż przystanków od Wiaduktów (swoją drogą, malownicza okolica) naprzód, obok torów tramwajowych ciągną się rury, wiecie, opakowane w metalowe kokony i warstwę izolacyjną, kokony rdzewiejące, pomazane, pogięte, pełne zacieków i plam, noszące ślady wielokrotnego łatania, nity i łaty wyraźnie odróżniają się od pierwotnej powierzchni. Na kolejnym przystanku rury idą w górę, tworząc rodzaj bramy bez drzwi nad krzywym nieco chodnikiem biegnącym na przystanek. Jakaś babcia maszeruje raźno, ale motorniczy udaje, że jej nie widzi. Zresztą, to było trochę absurdalne. Następny przystanek był ostatnim na trasie. Krzywymi literami ktoś na tej zaimprowizowanej bramie napisał WELCOME TO WZGÓRZA. Przystanek wcześniej, leżący bardziej wśród nieużytków, jakiś koleś stał pod drzewem nieopodal, odwrócony tyłem do przejeżdżających tramwajów, i szczał w najlepsze. Jakby mu na złość, akurat tam motorniczy musiał po raz kolejny wyjść z tramwaju, by wcisnąć guzik zmieniający światła. Z takim rozwiązaniem na trasach tramwajów spotkałem się po raz pierwszy, ale przez całą część swojego życia biegnącą przez Kraków i okolice nigdy nie miałem zbyt dużej styczności z tramwajami. Do mnie nigdy żadne nie jeździły. Teraz w sumie też nie jeżdżą, ale zdywersyfikowały wiele dróg po jakich poruszam się po Stołecznym Królewskim i po nie do końca udanym Czerwonym Babilonie.
Na rurach były też wypisane inne ważne przemyślenia. Między innymi o kilku klubach piłkarskich. Ktoś podniósł sprayem krzyk: JEBAĆ STOKI. Niedługo później miałem się dowiedzieć, co to są Stoki, a w każdym razie tak mi się wydaje, że się dowiedziałem. Być może w lokalnej gwarze to coś innego niż Osiedle na Stokach, jednak właśnie taką opcję przyjmuję za najpewniejszą.

3) Wysiadamy, proszę wycieczki. Przyjechaliśmy tu przypadkiem, bo tramwaj do tego miejsca przyjechał po nas pierwszy. Na Suchych Stawach, ba, na Kopcu jeszcze mogliśmy się przesiąść, ale spokojnie, czas nas nie goni.
Krzesławice były kiedyś wsią leżącą za Krakowem. Nie wiem, ile z tej wsi w mieście zostało, ale sądząc po tym, co widziałem - praktycznie nic. Zresztą, proszę wycieczki, zrobiliśmy sobie przecież tylko mały spacer przez dwa osiedla i pojechaliśmy dalej. Na stronie internetowej dzielnicy można znaleźć zresztą więcej zabytków. Drewniany kościół - którego nie widzieliśmy, spokojnie, nie ucieknie, nie teraz, to kiedy indziej - pewnie jest pozostałością po wsi. Ale po kolei.
Wrażenie przebywania w enklawie odciętej od świata towarzyszy każdemu naszemu krokowi. To się czuje, że oto jest osiedle na skraju miasta, leży na wzgórzach ponad otaczającym je światem. Otaczają nas blokowiska, bloki niewysokie, zmodernizowane przynajmniej z zewnątrz. Niewielki ruch samochodowy, przystanki autobusowe, rozkłady jazdy tragikomiczne (kilka autobusów, raptem kilka kursów w ciągu dnia); wchodzimy naprzód; osiedlowe warzywniaki w metalowych budach. Starsza pani z ręką w gipsie wygląda przez okno z mieszkania na parterze. Czuć zapach gotującego się rosołu. Klatkę dalej - ktoś smaży kotlety mielone.
A teraz, proszę wycieczki, park. Naprawdę spory park. Nosi nazwę Zielony Jar i - ojej - faktycznie jest jarem, rozciągającym się pomiędzy osiedlami Na Wzgórzach (stamtąd idziemy) i Na Stoku. Właściwie to jest całkiem lesisty, w każdym razie w porównaniu z takimi parkami jak nieszczęsny Park Zaczarowanej Dorożki na Prądniku. Sądząc po ilości rozbitego szkła, musi być cenionym miejscem spotkań towarzyskich. Mamy ławeczki stojące co jakiś czas wzdłuż chodnika, stoliczki z miejscami dla czterech osób też się trafiają. Idziemy ścieżką wydeptaną wzdłuż małego ście.. strumyczka płynącego przez park. Na drugim brzegu widzimy place zabaw oraz typową PRLowską betonową zjeżdżalnię i betonowy basenik. Nieopodal jest coś, co chyba jest muszlą koncertową.
Wychodzimy z lasku i kierujemy się, proszę wycieczki, w kierunku cudnego, modernistycznego koszmarka żelbetowego stojącego nieopodal. Kiedyś był zapewne centrum usług i sklepów, teraz nadal jest, tylko nieco nadgryzł go ząb czasu; powątpiewam, czy górne piętro nadaje się do czegoś, znajdują się tam jakieś dziwne stelaże wystające z żelbetowych ramion.
W markecie - bardzo tanim, swoją drogą - podłoga jest jeszcze zrobiona z drobnych, takich tyci-tyci kafelków. Nie wiem jak Was, mnie takie relikty PRLowskie rozczulają. Ale bywam sentymentalny. Z drugiej strony, kto czasem nie tęskni za czymś, co go ominęło, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Osiedle Na Stoku miało być pierwotnie osiedlem dla najbardziej zasłużonych budowniczych Nowej Huty. Z czasem stało się bardziej otwarte. Z racji na położenie z dala od miasta i sporą odległość od najbliższego przemysłu (także tego w Nowej Hucie) zapewne da się tam oddychać lepiej niż na nizinach i bagnach Krakowa.
Nawet lokalny kościół wygląda nieco jak strzelista, żelbetowa hala fabryczna. W środku świątynia wygląda całkiem schludnie. Nie ma tam mnóstwa ozdobnych pierdół, nad ołtarzem wisi kopia obrazu Jezu Ufam Tobie. Nieopodal jest przystanek Darwina. Autochtoni pewnie przywykli, ale ja się w duchu roześmiałem z tego zderzenia nauki i religii. Już dawno zdezerterowałem z metafizycznych frontów, by toczyć własne wojenki, ale kościół mi się spodobał. Na swój sposób jest oszczędnie monumentalny. Na zewnątrz, przy ścianie jest grób księdza. Poświęcił życie dla swojego Boga, pozwolono mu spocząć obok swoich tajemnic, obok widzianych przez niego cieni w przestworzach. W porządku. W środku kościoła było bardzo spokojnie. Czuć było atmosferę skupienia. Coś wisiało w powietrzu. Tyle, że to nie były te same gwiazdy na nocnym niebie, które świecą nade mną.
Wracam na przystanek tramwajowy. Ta sama babcia, o której wspomniałem wyżej, nadal tam stoi. Teraz chce jechać gdzieś indziej. Jaki tramwaj przyjeżdża pierwszy? O, świetnie.

4) Już tę trasę znamy, niewiele się zmieniło. Proszę wycieczki, mamy teraz lepszy widok na zajezdnię tramwajową w Nowej Hucie. Duży ośrodek, mnóstwo torów i stojących składów. Zawsze w jakiś dziwaczny sposób fascynowały mnie niskie, długie hangary na wagony i lokomotywy. Tyle ton metalu w jednym miejscu. Jeden obok drugiego, w karnych rzędach i kolumnach. Maszyneria zapładniana wolą człowieka. Kierowana ruchami jego rąk.
Wysiadamy na przystanku Kopiec Wandy. Proszę wycieczki, proszę zwrócić uwagę na niezwykle malownicze torowisko, po którym przyjechaliśmy. Wzdłuż stoją strzeliste drzewa, jedno obok drugiego, podłoże pozarastało polnymi kwiatami. Mnóstwo koniczyny, kwitnie na fioletowo i biało. Trawnik ciągnie się w dal, aż znika wraz z torowiskiem i drzewami za zakrętem. Przystanek wyściełają żelbetowe płyty. Kilka wygląda na w miarę nowe. Kwiaty kwitną na żółto, babka lancetowata uśmiecha się do mnie i macha liśćmi, tak radośnie. Uśmiecham się do niej. Uśmiechamy się do siebie. Wyrasta z błotnistej ziemi. Świeci słońce, jest ciepło. Poza tym wieje orzeźwiający wiatr.
Wiatr wręcz widać. Szumią miliony liści. Kilka opada. Ogromna, na poły przezroczysta istota przenika wszystko niewyobrażalną i niepojętą ilością miliardów swoich macek, poruszając liśćmi i poruszając mi włosy. Wisi nad światem od początku czasu, spowija cały świat, widzi wszystko lecz nie rozumie niczego.
Kopiec jest rzut beretem stąd. Nie wygląda zbyt imponująco. Wokół niczego nie ma, poza - o dziwo - skoszonym trawnikiem i wszelkimi możliwymi krzaczorami, pleniącymi się w pewnej odległości od samego kopca. Brakuje tam choćby elementarnej infrastruktury turystycznej. Ba, nawet jakiegoś normalnego wejścia na kopiec, innego niż krzywa i wąska błotnista ścieżka, na której trudno nawet o wyminięcie kogoś idącego w przeciwnym kierunku. Zapach pokrzyw uderza do głowy. Miesza się z zapachem trawy. Snuje się przy rozgrzanej ziemi. Z kopca widok na Kraków. Na horyzoncie - poza zapowiedzą kolejnego horyzontu - dalekie góry. W drugą stronę - widok na korony drzew. Nie widać kombinatu. Powinno go widać zimą. O dziwo stoi trochę ludzi na szycie kopca. Klockowaty monument ze skrzyżowanym - hmh - mopem i mieczem jak stał, tak stoi.
Dojazd do kopca bywał zły. Tym razem wszystko zatrzymywało się tuż pod kopcem, ale pamiętam, jak parę lat temu trzeba było iść pod kopiec z "krateru" o którym wspominałem wcześniej. A stamtąd do kopca szło się nawet nie przez szczerze pole, co przez kłamliwy ugór.

5) Gdzie teraz? W końcu niedziela. Czas poszukać namiastki sacrum w świecie immanentyzacji eschatonu, mającej i zarazem niemającej miejsca w każdym kolejnym oddechu.
Zabudowania kombinatu widać przez okna tramwaju jadącego na pętlę tramwajowo-autobusową Pleszów. Ogromne molochy z cegieł, żelbetu, blachy falistej, plątaniny rur i pomostów zawieszonych wysoko nad ziemią ciągną się za wysokim płotem i drzewami, mijanymi przystanek za przystankiem. Stoją, brązowe, żółtawe, zardzewiałe, straszą wybitymi dziurami. Na ścianie mniejszego budynku, bliżej torów tramwajowych widać znajdujący się tam od wielu, wielu, bardzo wielu lat ogromny rysunek propagandowy - biały orzeł (o kanciastych rysach i bez korony) na tle czerwonego kształtu (nieco kanciastego państwa polskiego) + jakieś hasła. Gdzieś za przystankiem Meksyk szło się przez wymarłą w większości osadę (pełno pustych domów, wszystkie porzucone lub do sprzedania) na tzw. wyspę pleszowską. Przed wyspą były jakieś pola. Obok nich - ogromna spalarnia odpadów medycznych. Byłem tam parę lat temu. Akurat trwał w najlepsze pożar pól. Alarm w ochotniczej straży pożarnej wył z wyraźną skargą w głosie. Na samej wyspie nie było niczego ciekawego.
Dojeżdżamy na przystanek końcowy. Przed nami rozciąga się, proszę wycieczki, jeden z chyba niewielu węzłów komunikacyjnych łączących okoliczne miejscowości z Nową Hutą i dalej z Krakowem. Kilka autobusów stoi cierpliwie na swoich przystankach. Nie, droga wycieczko, nie wsiadamy w żaden z nich - za długo by czekać na odjazd. Zamiast tego choćmy zobaczyć, jak próbowano ujarzmić moce ziemi.
Za knajpo-pizzerią zacieniona dróżka, wyłożona starymi płytami chodnikowymi, doprowadza nas do wewnętrznej drogi idącej przez kombinat. Idziemy nią, aż dochodzimy do cementowni.

6) Dla jednych to tylko rodzaj industrial porn, czy jak by to nazwać, ale dla nas to coś większego, nieprawdaż droga wycieczko?
Wszystkie głosy w mojej głowie mi ochoczo przytakują.
Na tle błękitnego nieba wznosi się ogromna konstrukcja. Gigantyczne żelbetowe rusztowania, ogromne kadzie czy silosy, powodujące zawroty głowy od samego wpatrywania się w nie plątaniny przecinających niebo pod najbardziej fantazyjnymi kątami rur i pomostów, konstrukcje z żelaza i betonu, ze stali i z blachy falistej, asfalt i cegły.
Nie chodzi tu rzecz jasna o cementownię jako taką, to mógłby być jakikolwiek zakład, chodzi o pewne poruszenie w duszy, jakie wywołuje widok tak ogromnej infrastruktury przemysłowej.
Oto namiastka żywotnego centrum (Carl Schmitt) epoki, która nadeszła i znikła jak sen, rozpłynęła się w hiperrzeczywistości (Jean Baudrillard) wraz z postępem technologicznym i rozwojem globalnej gospodarki. Oto demoniczna świątynia świata Robotnika (Ernst Jünger). Nie tak demoniczna jak np. oglądane na zdjęciach Oko Moskwy czy podobne konstrukcje, ale budzi respekt swoją wielkością. Ciekawe, ile ofiar, ile krwi i ile sił życiowych wchłonęły te wcielone Prometeusze, te wcielone Lucyfery, te gargantuiczne kompleksy Stworzenia, w których Człowiek kształtował materię, w których Człowiek okiełznywał moce starsze niż on sam. Namiastki doktorów Faustów i mistrzów Twardowskich, rzucające wyzwanie Bogu w industrialnej machinie Stworzenia. Coś z niczego, wydarcie tajemnic natury, ich umasowienie z totalnym rozmachem. Wieża Babel rozbrzmiewająca hukiem maszynerii, blaskiem ognia, stukotem najrozmaitszej aparatury. Jako w niebie, tak i na ziemi. Tablica szmaragdowa. Inspektorzy i specjaliści BHP jawią się jako kapłani, sprzątający po dokonującej się krwawej ofierze i racjonalizujący jej występowanie.
A teraz Lucyfer leży żałośnie na boku i rdzewieje powoli, rozpamiętując swój lot z Niebios. Pewnie dlatego projekt wypalił się, paradygmaty świata uległy zmianie, a może nie było Boga, któremu mógł przeciwstawić swój zapał osiadający niegasnącym płomieniem na ludzkich duszach. Albo obu metafizycznym potęgom się odechciało wszystkiego. Może to tylko kaprys dzieci w piaskownicy pod okiem czegoś absolutnie niepojętego. Nieznanego... absurdalnie wręcz nieznanego. Czegoś, co odciska siebie we wszystkim, jak pieczęć (Jünger), czegoś, co manifestuje się przez rastry (Jünger). Czegoś, czego nikt nigdy nie przeżyje, nie pozna, nie zrozumie, a co każdy chociaż raz w życiu widział. Widział, lecz nie pamiętał, gdy budził się nagle i gwałtownie w środku nocy z natrętną myślą, że coś się stało, ale to coś mu umknęło.
Tchnienie kosmosu osiada na rusztowania, rozpięte na przerażającej długości przestrzenie z blachy falistej, wyrastające ze skotłowanych, skołtunionych pięter poprzetykanych daszkami, hangarami, miejscami o nieznanym mi przeznaczeniu, drabinkami, tak żałośnie w skali całego obiektu małymi drabinkami dostawionymi do pionowych słupów i pochylonych rur, tak obrzydliwie, tytanicznie nieludzko ogromnych, perwersyjnie wnikających grupami do cylindrycznych silosów rur; tchnienie kosmosu odbija się w mikrokosmosie naszych dusz.
A jednak człowiek wzniósł to wszystko. Człowiek wykonał tę rozdzierającą niebiosa pracę. Nawet jeśli z imionami Boga na ustach, to ku własnej chwale, nawet jeśli sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Boga nie ma tam, gdzie płynie prąd, tam jest tylko skarlałe potomstwo Gestalt Robotnika.
Stoję w ciszy pod płotem cementowni. Widok nieco zasłania mi drut kolczasty, no i sam płot. Bezwiednie podskakuję kilka razy, by zobaczyć więcej. Jeśli ktoś mnie obserwuje, to musi mieć niezły ubaw. Na tablicy nieopodal zostało napisane: Pracujemy bez wypadku - tutaj wstawiono elektroniczny wyświetlacz - dni. Wyświetlacz pokazywał liczbę 2295. To nieopodal to zamknięta stróżówka. Dalej jeszcze jest nieczynna od lat przychodnia, czy coś w tym stylu. Jakieś garaże. Droga się kończy na głównej bramie zakładu. Ktoś tam jest, nie podchodzę bliżej.
Natura gdzieniegdzie wchodzi na dzieło ludzkich rąk i ludzkiej woli tworzenia. W najdziwniejszych miejscach konstrukcji wyrasta trawa i małe drzewka. Na ściany niektórych budynków wpełza mech.
Rozglądam się po okolicy. W oddali stoją podobne kompleksy. Z jakieś rury zawieszonej na słupach ulatnia się para. To wrze ichor.

7) To już koniec wycieczki, proszę wycieczki. Wracamy na tramwaj. Plastikowe, drewnopodobne krzesła. Nie miękkie, jak w tramwajach jeżdżących gdziekolwiek indziej. Nad Krakowem wiszą granatowe chmury. Jak się okazuje, nad centrum Huty i dzielnicami w stronę Krakowa również. Spadają pierwsze krople deszczu.

sobota, 16 sierpnia 2014

Robert A. Heinlein "Dubler"

Klik!

Czytałem tę książkę po raz pierwszy dawno temu.
Powinienem skończyć z tym przykrym zwyczajem rozgrzebywania swoich starych fascynacji książkowych i weryfikowaniu swoich ówczesnych wyobrażeń sprzed lat z ich autentyczną wartością, którą mogę ocenić mniej-więcej po latach. Kiedyś, jeszcze w czasach gimnazjum lub może i nawet końcówki podstawówki ta książka była dla mnie arcydziełem (nie oszukujmy się - chyba jak każda, którą wtedy czytałem, dopiero rzucając się w bezdenne i bezbrzeżne otchłanie wszelakiej beletrystyki), a teraz, cóż...
Trudno. Stało się.
A teraz jest tylko dobrym czytadłem. Jak na rok powstania (1956) pewnie była spoko, całkiem odkrywcza i świeża, ale teraz już nie jest. Przede wszystkim sam pomysł na fabułę - przypadkowy aktor podobny do kogoś ważnego ma tego kogoś ważnego zastąpić, bo z tym kimś ważnym stało/dzieje się coś niedobrego, po czym okazuje się, że może to być rola dożywotnia - na przestrzeni lat został wyeksploatowany do wyczerpania i wcale nie potrzebował konwencji s-f. To pasowałoby do dowolnej epoki historycznej lub świata wymyślonego od zera, do dowolnej konwencji.
Po drugie, nie ujmując tej książce wartości, jaką mogła mieć w momencie powstania (nagroda Hugo 1956; twórczość samego autora i jego życiorys znam dość pobieżnie, wiem w sumie tyle, że był dosyć skomplikowany i na przestrzeni lat mniej lub bardziej bezwiednie zapłodnił intelektualnie kilka sprzecznych ze sobą prądów intelektualnych), fabuła jest dosyć toporna, przedstawieni w niej Marsjanie są pokraczni, co prawda autor miał na nich pomysł, ale są nieznośnie kreskówkowaci. Nie mam nic przeciw kreskówkom rzecz jasna, poza tym generalnie tak wtedy sobie różne dziwne dziwności, obce obcości wyobrażano - ale subiektywnie mi się to nie podoba, i nic na to nie poradzę.
Różne polityczne machlojki, ścierające się frakcje, stabilność całego układu słonecznego, podzielone społeczeństwo (uprzedzenia wobec Marsjan), ustrój polityczny w zamieszkanej przez ludzi części układu słonecznego przypominający monarchię konstytucyjną - to się autorowi udało; wizja świata jest spójna, śledzenie zmieniających się realiów i reakcji postronnych na zmieniające się realia jest zajmujące. Kreacja głównego bohatera od zera (hm, nic osobistego, ale nieco dosłownie) do -hm, dosłownie- bohatera (początkowo z przywdzianą tożsamością niczym maską, potem wszystko się nieco skomplikowało) też przykuwa uwagę czytelnika. Są i zwroty akcji, pojawiające się nagle (marsjański rytuał i marsjańskie dziecko, które weszło tam, gdzie nie powinno), czytelnik może się czasem dać zaskoczyć. Zakończenie jest do przewidzenia, chociaż jak dla mnie mimo tego było całkiem satysfakcjonujące.
Główną oś wokół której kręci się fabuła, już przedstawiłem. Lawrence Smith jest aktorem i mimem. Pewnego dnia, gdy siedzi spłukany w jakiejś zapyziałej knajpie odwiedzają go tajemniczy goście i składają ofertę nie do odrzucenia. Słynny polityk John Joseph Bonforte, lider frakcji dążącej do pokojowej współpracy z Marsjanami, zostaje porwany. Smith ma go zastąpić początkowo na chwilkę, potem jednak Bonforte umiera. Przed Smithem ciężka praca, przyswojenie zwyczajów, wyrobienie sobie pewności siebie i charyzmy, udział w marsjańskim rytuale nadania obywatelstwa (w razie niepowodzenia szlag trafi całą opcję polityczną ugodowców, bo do nawiązania pokojowych kontaktów nie doszłoby), wreszcie kontakty z najwyższymi politykami Imperium, w tym z gościem siedzącym na samym szczycie. Sytuacja się komplikuje raz po raz, a termin zwolnienia z kontraktu oddala się coraz dalej i dalej...
Podsumowując - ot, klasyk, nieco już przestarzały, nic wielkiego, ale może się podobać.

Kurt Vonnegut "Galapagos"

Kultowy autor i kultowa książka.
Podobno.
Vonneguta czytałem bardzo dawno temu. Nie pamiętam już nawet, co dokładnie. Galapagos mi spadło jakoś tak nagle z półki, to wziąłem i przeczytałem. Chyba poprzednie Vonneguty jakie kiedyś miałem okazję przyswoić były jednak lepsze, ale nie pamiętam.
Od samego początku czytelnik wie, jak się ta historia skończy, a jednak ją czyta do końca, ba, nawet przyjemne w odbiorze są dla niego wszystkie dygresje i poboczne opowieści które snuje autor.
Narratorem jest duch, Leon Trout. Leon był robotnikiem, który zginął w wypadku przy budowie statku Bahia de Darwin. A statek ten, wycieczkowa poczciwość z możliwością uzbrojenia, miał posłużyć za środek transportu ekwadorskiej Przyrodniczej Wyprawy Stulecia. Wyprawa doszła do skutku, ale inaczej niż spodziewali się organizatorzy. W międzyczasie szlag trafił globalną gospodarkę, żaden z celebrytów nie dotarł na miejsce (w sumie to i tak nie zostali zaproszeni, tylko w celach marketingowych podano, że wezmą udział w przedsięwzięciu), zamiast tego pojawiło się kilkoro nieco bardziej przypadkowych uczestników - oszust matrymonialny po przejściach, nauczycielka, japoński wynalazca i jego amerykański partner biznesowy, dziewczynki z lokalnego indiańskiego plemienia, itp.
Duch obserwuje losy wycieczki i efekt jej dotarcia na jedną z wysp Galapagos (nie istniejącą naprawdę Santa Rosalię) przez milion lat. Ci, którzy przypłynęli na wyspę ledwo funkcjonującym, ograbionym statkiem pozbawionym załogi poza czysto wizerunkowym "admirałem" zapoczątkowali bowiem nowy gatunek ludzkości, jedyny który przeżył krach ekonomiczny, pasmo wojen przetaczających się przez świat oraz tajemniczą chorobę powodującą bezpłodność u ludzi. Gatunek żyjący w wodzie i przypominający nieco foki.
Brzmi dziwacznie? I takie jest. Autor z morza chaotycznych dygresji, przenikających się opowieści o poszczególnych bohaterach, szalonych i nieco absurdalnych przypadków oraz ze szczyptą nawiązań do teorii Darwina snuje mającą ręce i nogi historię z morałem. Morał jest jasny - całe zło tego świata, świata ludzi wzięło się przez to, że ludziom wyewoluowały wielkie mózgi oraz ręce zdolne do wypełniania poleceń mózgów. Nowa, żyjąca w wodzie ludzkość wolna jest od tego zła. Mózgi tego nowego gatunku zmniejszyły się na skutek zmiany kształtu czaszki na bardziej opływowy, dłonie zmieniły się z czasem w płetwy i zatraciły właściwości chwytne.
Czuć klimat lat '80. Aluzje do plagi AIDS czy ogólnych nastrojów schyłkowości są jasne i oczywiste.
W gruncie rzeczy książka jest dosyć żartobliwa, wcale krotochwilna. Nawet nieco ciężki humor (córeczka wnuczki ofiary wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie jest pokryta futrem, dzięki czemu przyszły ludzki gatunek też będzie futrzany) podał lekko i wręcz momentami ze zblazowaniem.
Mimo majstersztyku warsztatowego zaprezentowanego przez Vonneguta oraz przykuwającej uwagę i zwariowanej historii Galapagos czasem brzmiało jak historia słyszana z dużej odległości, jak oglądana zza szyby. Zaraz, co ja chcę powiedzieć - to, że czasem wydaje się na snutą od niechcenia. Czytelnik raczej nie angażuje się emocjonalnie w losy bohaterów.
Albo to tylko ja.
Tak czy siak, spoko rzecz, ale Vonnegut pisał lepsze rzeczy, a w każdym razie tak mi się wydaje.

piątek, 15 sierpnia 2014

Timothy Zahn "Zaginiona rasa"


Klik!

Timothy Zahn jest autorem rozpoznawalnym przede wszystkim w fandomie Star Wars. A w każdym razie ja znam go stamtąd. Oprócz książek z fabułą osadzoną w różnych uniwersach Zahn kreował i kreuje też własne światy. Zaginiona rasa (tytuł oryginalny - Spinneret, tłumacz zaszalał jak rzadko kiedy) z 1985 roku wydana w Polsce przez Amber w '00 zawiera przykład takiego świata.
Zahn nie jest autorem książek przełomowych dla gatunku, nie snuje przeintelektualizowanych rozważań o człowieku i sensie życia, skupia się na wartkiej akcji, wyrazistych aczkolwiek nieco komiksowych bohaterach i żonglerce schematami.
Fabuła zaczyna się wręcz slapstickowo - gdy ziemskie mocarstwa w końcu osiągają stopień rozwoju technologicznego umożliwiający wysłanie w kosmos załogowych statków kosmicznych, okazuje się, że wszystkie planety uważane za nadające się do kolonizacji są już dawno zajęte a w kosmosie żyją dziesiątki inteligentnych ras, kilkanaście gwiezdnych imperiów rozwija się tuż za naszym układem słonecznym. Imperia te są bardzo stereotypowe - wśród nich są handlowcy, społeczności wojowników kierujących się kodeksem honorowym, itd.
W końcu udaje się... wydzierżawić nadającą się do zamieszkania planetę od jednej z ras. ONZ nie dowierza w powodzenie projektu, więc rolnicze osiedle na pozbawionej surowców, zabiedzonej planetce staje się wyłączną kolonią Stanów Zjednoczonych.
Szybko dochodzi do eskalacji konfliktu klasowego między prostymi robotnikami, głównie Latynosami, a wojskową administracją i naukowcami. Konflikt udaje się zażegnać dzięki powołaniu rady mieszkańców, mającej jednak charakter tylko doradczy.
W międzyczasie zaostrza się konflikt miedzy USA i ONZem, a także między USA, ONZem i kolonią. W pewnym momencie administracja kolonii jest zmuszona podejmować decyzje przeciwne niż postulowane przez Ziemię, co kończy się ogłoszeniem niepodległości i krótkotrwałymi walkami wewnętrznymi na Astrze, jak ochrzczono kolonię, potem groźbą inwazji z Ziemi.
Główną przyczyną konfliktów i wielopiętrowych intryg politycznych stało się jednak odnalezienie nadal funkcjonujących zabudowań i infrastruktury przemysłowej tajemniczej, pradawnej cywilizacji. Zaburzyło to i tak kruchą równowagę między gwiezdnymi mocarstwami. Astra postanowiła sprzedawać wytwory pradawnej maszynerii, mimo tego, że sami koloniści nie za bardzo wiedzieli, do czego one właściwie służą i jak właściwie powstają. Wyjaśniło się tylko, jakim cudem cała planeta pozbawiona była metali. Po przypadkowym uruchomieniu starożytnej maszynerii zaczęły znikać metalowe urządzenia i inne wyposażenie przywiezione z Ziemi. Produkt finalny został wystrzelony na orbitę.
Fabuła jest prosta i przewidywalna. Historii o pradawnych, dawno wymarłych rasach, po których pozostały niepojęte ruiny lub zagadkowe artefakty i  które żyły, rozwijały się i wymierały tysiące lat przed człowiekiem było już Legion. Zahn nie dodał od siebie absolutnie niczego nowego, tylko pozbierał najlepsze elementy i dodał intrygi polityczne oraz akcję rodem z filmu sensacyjnego. Moim zdaniem niepotrzebnie wyraźnie sympatyzował z niektórymi wykreowanymi przez siebie postaciami i stronnictwami kosztem innych. Ale miał do tego prawo.
Podsumowując, jest to czytadło. Trochę intryg a'la Star Wars, tyle że w innym uniwersum, trochę mrocznych tajemnic; space opera, ale bardzo dobrze napisana, dziełko rozrywkowe ale trzymające w napięciu, o wartkiej akcji. O wielkości Zahna niech świadczy fakt, że napisał do bólu odtwórczą książkę, nie wnoszącą absolutnie niczego do gatunku, a mimo tego nie mogłem się oderwać od lektury. Książka zebrała kilka nagród i nominacji, więc nie jestem odosobniony w swojej opinii.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Philip Jose Farmer "Gdzie wasze ciała porzucone"

Klik!


Ze Światem Rzeki zetknąłem się po raz pierwszy bardzo dawno temu. Jakoś u progu lat dwutysięcznych Świat Gier Komputerowych zamieścił pełną wersję gry RiverWorld bodajże najpierw w piśmie, potem w wydaniu specjalnym, razem z pełną wersją gry Mortyr. Nie zapamiętałem tej gry. Być może chwilę w nią pograłem, nie wiem jak długo. Była bardzo sympatycznym RTSem z elementami RPG, nieco wyprzedzającym późniejsze RPSy (jak Warcraft III). Wtedy jednak nie liczyły się dla mnie inne strategie niż StarCraft, Age of Empires, Submarine Titans (tak, wiem, to nie było nic wielkiego), w międzyczasie usiłowałem ogarnąć jeszcze serię Panzer General i jej offshoty oraz eksplorowałem antyki w rodzaju Dune 2000. A może było to jednak ciut wcześniej. Hmm, nie ważne. Tak czy siak, zanotowałem w pamięci, że coś takiego jak RiverWorld istniało.
W opisie gry wspomniano, że powstała na bazie książkowego cyklu jakiegoś gościa. Z twórczością tego gościa spotkałem się po raz pierwszy całkiem niedawno, parę lat temu, gdy u bukinistów dorwałem Przebudzenie Kamiennego Boga. Przebudzenie świadczyło o ogromnej i nieco szalonej wyobraźni autora, niestety przewyższającej jego możliwości przelania podsyłanych mu przez nią obrazów na papier. Co by nie mówić, gdyby nie świat przedstawiony nie pamiętałbym o tej książce, bo była w gruncie rzeczy czytadłem jakich wiele.
Dlatego gdy kiedyś w Taniej Książce dorwałem pierwsze kilka tomów książkowego Świata Rzeki, nie wiedząc nawet, że ukazało się to w Polsce (niestety nigdy nie byłem dobry w śledzeniu tego, co kto kiedy wydaje), zapadłem w zadumę widząc nazwisko autora. Nie wiedziałem nawet, że to Farmer za ten cykl odpowiada, bo od czasów gry komputerowej nie interesowałem się tymże cyklem. Do lektury książki (już po tym, jak skompletowałem cały cykl) zasiadłem więc z mieszanymi uczuciami.
I przeczucie w gruncie rzeczy mnie nie zawiodło. Wizja autora przytłacza swoim rozmachem. Ot, ktoś lub coś wskrzesiło całą ludzkość, jaka żyła kiedykolwiek, włączając w to różnych praludzi i postludzi. Wskrzesiło i zasiedliło nimi świat rozciągający się wzdłuż Rzeki. Świat o rozmiarach niewyobrażalnych, skoro znalazły przy nim swoje miejsce miliardy istnień z najróżniejszych czasów i kultur. Gdy minął pierwszy szok, ludzkość szybko zdała sobie sprawę, że nie jest w niebie. Co prawda wszyscy zostali wskrzeszeni nago, dziwna infrastruktura dostarcza pożywienia i podstawowych dóbr, ale wraz z ludźmi powróciło wszystko co w nich ludzkie - od emocji po stare przyzwyczajenia. I tak na brzegach rzeki szybko zaczęły się rozwijać - oprócz przemocy na tle seksualnej i niewolnictwa - organizmy quasi-państwowe, nieraz tak egzotyczne jak dyktatura dowodzona przez dygnitarza nazistowskiego wraz z oficjelem ze starożytnego Rzymu. Zderzone ze sobą najróżniejsze cywilizacje z najróżniejszych epok zaczęły walczyć i łączyć się ze sobą, konfrontować wyniesione prawdy z otaczającą nieznaną rzeczywistością. Pojawiły się wszech-Rzeczne nowe ruchy religijne, kierujące swoje przesłanie do wszystkich ludzi wszystkich epok, ras i kultur.
Wizję świata komplikuje dodatkowo to, że w Świecie Rzeki ludzie mogą umrzeć. Zabici wskrzeszani się ponownie, tyle że w losowym miejscu niewyobrażalnie wielkiego świata.
Autor zrobił co mógł, by tak wszechogarniający projekt przedstawić tak dokładnie, na ile się da. Chcąc nie chcąc, realia świata spłycił nieraz do tła przygód grupki bohaterów, a zwłaszcza głównego - XIX-wiecznego brytyjskiego poszukiwacza przygód Richarda Francisa Burtona, do tego akcja toczy się nieraz przy bardzo przyśpieszonym upływie czasu i obejmuje przynajmniej kilkuletni wycinek historii ludzkości w Świecie Rzeki. Jednak tak na swój ogrom, to wizja Farmera została przez niego zarysowana zbyt delikatnie. Z pewnością miał przy niej mnóstwo pracy (obsadzenie w roli bohaterów autentycznych postaci historycznych, od Göringa po dziewczynkę będącą muzą Jonathana Carrolla wymagało jakichkolwiek badań i zebrania informacji o nich samych i ich życiu), jednak czegoś zabrakło. Braki są widoczne przede wszystkim w warsztacie autora. Farmer nie był wirtuozem słowa, jak na projekt zaprojektowany z tak ogromnym rozmachem jego rzemieślnicza sprawność nie wystarczyła, by w pełni oddać złożoność i realia jego wizji. Nawet jak na pierwszy tom historii mającej tomów sześć, historia wydaje się być niepełna, niedopracowana, zbyt oszczędnie przedstawiona. Postacie z rozmaitych epok i kultur potrafią dogadać się zadziwiająco łatwo. Czasem fabuła sprawia wrażenie pretekstowej, by zaprezentować świat przedstawiony, kilka stron później czytelnik może odnieść przeciwne wrażenie - że świat przedstawiony jest pretekstem by ukazać w sumie mało wymyślną historię o próbie dotarcia do źródła rzeki, gdzie być może ktoś lub coś się skrywa. Mimo wszystkich plusów książki nie zachęciła mnie do tego, by sięgnąć już teraz po dalsze tomy.
Fabuła opowiada o wspomnianym Burtonie, który na skutek jakiegoś błędu wskrzeszających widział więcej niż reszta ludzi. Postanawia rozwikłać tajemnice świata, w którym się znalazł. Szybko natrafia na ślad agentów czegoś pozaludzkiego wśród ludzi. Postanawia odnaleźć odpowiedzi na pytania, które zadają sobie chyba wszyscy (którzy są w stanie myśleć na takim poziomie abstrakcji) - gdzie i po co właściwie ludzkość została wskrzeszona? Czy to rezultat zamierzeń jakiejś boskiej siły? Jakiś gigantyczny eksperyment? Czy coś jeszcze innego? Jego osobowość autor przedstawił w miarę dokładnie. Gorzej mu wyszło z pozostałymi postaciami. Göring jak dla mnie był żenujący a wątek o jego przemianie i odkupieniu - porządnie kontrowersyjny, ale wrzucony do treści trochę na siłę.
Cóż poradzić, być może Świat Rzeki to najlepsze, co wyszło spod ręki Farmera, ale czytelnik nie powinien mieć zbyt wielkich oczekiwań, żeby się nie rozczarował.

sobota, 9 sierpnia 2014

Guy Gavriel Kay "Fionavarski gobelin"

Ciut ponad tysiąc trzysta stron epickości. Epickości wymiatającej kurz z półek. Omnibus zawierający w sobie kompletną tytułową trylogię - Letnie drzewo, Wędrujący ogień i Najmroczniejszą Drogę.
To jedna z tych tak wielkich, wszechogarniających książek, o których czytelnik w sumie nie wie, co napisać, bo cokolwiek by napisał, nie odda w pełni wrażeń wyniesionych z lektury.
Rzecz jasna, jeśli tenże czytelnik lubi epicką fantasy. Ja czasem lubię. Czasem spoko jest wyjść ze świata przypadkowości tonącym w szarości i zagłębić się w do bólu patetycznym, absurdalnie heroicznym, bardziej epickim niż natchnione, balansujące na granicy autoparodii recytacje na Gods of War Manowar (no co, słuchałem ich kiedyś) czarno-białym świecie, gdzie dwa metafizyczne przeciwieństwa, Ciemność i Jasność (czy tam inna Światłość) zderzają się ze sobą w wyniszczającej wojnie totalnej, w której liczy się tylko całkowite wyniszczenie strony przeciwnej.
O Fionavarskim gobelinie wspominał w swoim Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini Sapkowski, że to klasyka i kult. Mimo tego, że trylogia ukazała się już kiedyś na polskim rynku, dopiero teraz miałem okazję się z nią zapoznać. W sumie nawet się nie dziwie, że autor sagi o Wiedźminie rozczulał się nad Gobelinem. W jakiejś mierze mógł się nim zainspirować. Poza tym, zarówno on jak i Kay przywoływali w swojej twórczości mit arturiański i wątki z mitologii celtyckiej.
Co się rzuca na pierwszy rzut oka - Kay tyle ile mógł zabrać, zabrał od Tolkiena. Mamy tu odpowiedniki Elfów (również wypływających na zachód, gdy mi się zrobi wystarczająco nudno), orków i goblinów, krasnoludy zostają przy oryginalnej nazwie. Także nawiedzone puszcze i spustoszone pustkowie, pradawne zło, uwięzione lecz nie zabite i inne, pomniejsze elementy świata przedstawionego budzą jednoznaczne skojarzenia.
Kay dorzucił od siebie trochę nowinek - wspomniane motywy z mitologii celtyckiej (cudowny kocioł, król umierający na drzewie [pozdrawiamy też germańsko-nordyckiego Odyna wiszącego na Yggdrasilu], miejsca i bogowie noszący celtyckawo brzmiące imiona/nazwy oraz ucharakteryzowane na swoje odpowiedniki z celtyckiej mitologii, wrzucenie w fabułę Króla Artura, Lancelota i Guinevere [a raczej jej reinkarnacji], Dzikie Łowy); podróżne pomiędzy światami; aktywną obecność bogów i półbogów; ciekawie rozwiązany problem, skąd magowie biorą swoją moc (ze źródła, którym jest inna istota); mnóstwo rozważań o determinizmie i o wolnej woli, o przeznaczeniu i o przypadkowości, o tym, czy stwórca świata - Tkacz, tkający tytułowy gobelin nićmi wiążącymi losy wszystkich i wszystkiego na świecie - jest wszechpotężny i czy sam wprowadził w swoje dzieło mechanizmy kontrolne. Oczywiście nie mogło zabraknąć wątków o krwawej i okrutnej zemście oraz o mniej lub bardziej nieszczęśliwej aczkolwiek płomiennej miłości, sięgającej nie raz i nie dwa poza teraźniejszość i jeden świat.
Głównymi bohaterami jest pięcioro studentów, którzy z naszego nudnego świata trafiają do Fionavaru, gdzie każde z nich odnajdzie swoje przeznaczenie i przyczyni się do - spojler, ale dosyć oczywisty - pokonania powracającego z niebytu po ogromie lat spędzonych w uwięzieniu pod górą Rangat mega-złego władcę mroku, chaosu i zepsutego bigosu Rakotha Maugrima zwanego Spruwaczem (chodzi o sprucie Gobelinu, co wiązałoby się z wymazaniem z istnienia całego świata; sam Rakoth nie ma swojej nici, przylazł do Fionavaru spomiędzy gwiezdnych otchłani czy z innego Radomia). Dave, Paul, Kevin, Jennifer i Kim odnajdują się zadziwiająco łatwo w zupełnie nowej rzeczywistości, ze stoickim spokojem przyjmują do wiadomości fakt, że nasza rzeczywistość to jedna z pierdyliarda rzeczywistości i światów, a tak naprawdę Fionavar jest tym głównym światem, nie drga im powieka w czasie walki z koszmarami nie do ogarnięcia dla ziemskiego tu-i-teraz. Na dodatek wszędzie tam w Fionavarze mówią po angielsku, nie ma tłumaczy, wszyscy się świetnie ze sobą rozumieją. Aż chciało by się zapytać, po co w takim razie autor wprowadził mnóstwo nie angielskojęzycznych pojęć, imion i nazw własnych, skoro nie pasują do powszechnie używanego w jego świecie języka.
Fakt faktem, autor w każdą z głównych postaci wlał tyle samo serca. Pewnych wad książki nie widać w toku czytania, gdy czytelnik z uwagą śledzi błyskawicznie rozgrywające się wydarzenia, przez co do bohaterów można się przywiązać, ba, nawet czasem wzruszyć się, bo i wątków czysto obyczajowych jest tutaj wiele. Przybysze z późno-XX-wiecznej ziemi są nieźle wykreowani, każde z własnym brzemieniem (czasem zahaczającym o boskość), losem, historią i zmieniającą się osobowością. Gorzej są wykreowane postacie z Fionavaru, nie raz prawie-że-główne, za wyjątkiem bardzo skomplikowanego księcia Diarmuida. Bardzo kiepsko jest z tymi złymi, o których wiadomo tyle, że są źli, i to w stylu chaotycznych złych z AD&D (sorry, taką mamy konwencję) oprócz jednego złego, który na samym końcu przechodzi na jasną stronę mocy. O nim wiemy o tyle więcej, o ile autor zechciał streścić czytelnikom wydarzenia z przeszłości nieszczęśnika.
Opisy nie są mocną stroną autora. Z jednej strony to dobrze, bo z 1308-stronicowej cegły zrobiłaby się cegła 2000-stronicowa, z drugiej strony zdecydowanie zbyt wiele autor zostawił wyobraźni czytelnika. W wielu miejscach autor wspomina, że coś lub ktoś jest piękne/a/y - po czym czytelnik musi wierzyć mu na słowo, bo dokładniejszego opisu nie ma.
Za to ogromnym plusem jest dopracowanie do najmniejszych szczegółów każdego elementu fabuły i akcji trylogii. Nawet jeśli coś może wydawać się nieistotne, coś może zostać przez czytelnika początkowo wzięte za jakiś wątek poboczny, wprowadzony przez autora dla ubarwienia świata przedstawionego, okazuje się potem, że to coś stanowi integralny element głównego wątku fabuły i ma ogromne znaczenie dla losów całego świata lub przynajmniej niewiarygodnie poplątanych losów głównych i drugoplanowych bohaterów. Prawie tak samo poplątanych, jak moje zdania wielokrotnie złożone.
Jak na historię o walce dobra ze złem, jest tu mało batalistyki. Opisy bitew, których zresztą nie ma dużo, są proste i zazwyczaj sprowadzają się i tak do przedstawienia tego, jak w czasie rzeźni radzą sobie główni bohaterowie. Wyjątek stanowi scena, gdzie pojawia się dosyć stara i obosieczna siła. To było coś, autorowi udało się mnie zadziwić. Drugi raz zadziwił mnie, gdy wyszło na jaw, co uczynił swojemu odpowiednikowi Elfów. Cudowne wprowadzenie do sztampowej fabuły czegoś prostego, a jednocześnie bardzo odświeżającego konwencję. Fabuła poza tym jest przez autora konstruowana dosyć linearnie, tzn. mamy wydarzenia A, B, C, związane w jakiś sposób z głównymi bohaterami, potem podróż bohaterów prowadzącą do kolejnych wydarzeń, i tak dalej aż do punktu kulminacyjnego. Oczywiście, są zwroty akcji, są momenty wytchnienia, od pewnego momentu czytelnik może jednak z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jakie meta-wydarzenie będzie następne i czym może się skończyć coś, co z początku wyglądało na przypadkowe. Efektowne (by nie powiedzieć - efekciarskie) są sceny, gdy w świat przedstawiony widowiskowo ingerują bogowie.
Tak na prawdę, a przynajmniej tak mi się wydaje, ta książka jest nie tyle o ludziach, co o pewnej zasadzie. Głównym bohaterem tak naprawdę jest tytułowy Gobelin, w którym przeplatają się losy bohaterów i całych światów. Widać to wyraźnie przy zakończeniu książki a także bardzo wymownej scenie śmierci głównego złego, który stał się nagle zupełnie nieistotny, a bardzo istotne stało się to, dlaczego zginął. Kto mógł przewidzieć, że tyle niesamowitych przypadków ostatecznie da taki rezultat. Czy zostało to w jakiś sposób zdeterminowane? Czy ci, którzy podejmowali wybory, nieraz bardzo trudne i niejednoznaczne, nie postępowali nieświadomie według jakiegoś wyższego planu, będącego poza zasięgiem poznania (i nie chodzi mi tu o plan autora)? Co tak naprawdę Tkacz sobie tam gdzieś dzierga? Sugeruje to też fabuła złożona z setek małych fragmencików, pasujących do siebie idealnie. Autor lubi ciągi przyczynowo-skutkowe, nawet, jeśli na skutek trzeba było czekać tysiąc i więcej lat. Sam początek też daje wiele do myślenia.
Wydawca się spisał o tyle, o ile książka jest ładna i dobrej jakości - ładna grafika na okładce (pełen epicko-heroiczny oldschool), twarde okładki. Niestety, tłumacze się nie spisali. Nie wiem, co jest bardziej karygodne - momentami bardzo złe tłumaczenie, z błędami składniowymi i stylistycznymi, czy to, że tłumacze poszczególnych części trylogii (było ich dwoje) inaczej przetłumaczyli kilka ważnych dla fabuły nazw własnych.
Mimo swoich mankamentów, efektów ubocznych pracy zarówno tłumaczy jak i samego autora (mam wrażenie, że jego wizja go przerosła nieco), Fionavarski gobelin nie powinien odrzucić od siebie fanów epickiej, heroicznej fantasy. Zwłaszcza tych, którym nie przeszkadza stężenie patosu większe od stężenia metali ciężkich i jakiegoś rakotwórczego gówna w małopolskim powietrzu.

piątek, 8 sierpnia 2014

Graham Masterton "Czternaście obliczy strachu"

Mówiąc szczerze, nigdy nie rozumiałem zjawisk bardzo popularnych w polskim środowisku horrorowym, zwłaszcza tym nie posiadającym zbyt rozwiniętej świadomości klasowej - swoistych kultów - Mastertona i Kinga.
Ja wiem, tak, to nie są źli autorzy, wręcz przeciwnie, ale taki Masterton w czołówce jest chyba przede wszystkim w Polsce, a King, cóż, czytałem jeszcze w czasach przed blogiem parę jego książek, do kilku innych zrobiłem kilka podejść (jedno z nich, Pod kopułą, jest gdzieś nawet tutaj jeszcze chyba), żadna z jego książek mnie nie porwała.
Tymczasem patrząc na półki księgarni (zwłaszcza sieciówek) można dojść do wniosku, że nie ma innych autorów horrorów poza Kingiem i Mastertonem (chociaż i tak to się nieco zmieniło ostatnimi czasy, a w każdym razie coś zaczęło jakby drgać).
Tak czy siak, dorwałem zbiór opowiadań tego buca Mastertona wydany w 1996 roku przez Wydawnictwo PRIMA (pisownia oryginalna).
Opowiadania są nawet spoko, autor siecze seksem (zazwyczaj niezbyt zgodnym z powszechnie przyjętymi normami - najbardziej zapada pamięć kobieta z dodatkowymi waginami w policzkach, piersiach i nad oryginalną waginą) i przemocą, są niezłe puenty (choć niektóre jakich bym się po nim nie spodziewał - Szara madonna jest chyba antyaborcyjna), mamy wariacje na temat podań i legend i innych opowieści, w tym o wilkołakach czy o Piotrusiu Panie, który tak na prawdę był polskim marynarzem opętanym przez demoniczne moce, jest motyw potwora Frankensteina, itd. a to wszystko podane w formie wycieczki po świecie, każde opowiadanie poprzedzone jest krótką informacją, gdzie i czemu tam się rozgrywa jego akcja.
I wszystko byłoby nawet niezłe, gdyby nie tłumaczenie. Nie było jeszcze najgorsze, ale mogło być o wiele lepsze. Miałem to szczęście, że mogłem porównać tłumaczenie jednego z opowiadań. Will ukazał się też w antologii Cienie spoza czasu, w innym tłumaczeniu. Muszę stwierdzić, że Grzegorz Relich i Marcin Rusnak spisali się jednak lepiej niż momentami bardzo drętwy Zygmunt Halka.
O ile nie mogę odmówić Mastertonowi odpowiednio zakręconej wyobraźni, to mimo wszystko nadal się do niego nie przekonałem.

Jagacon '14

Sympatyczny i wielce poczciwy konwent zorganizowany w Suchedniowie, rzut beretem od mojego rodzinnego Skarżyska.
Miał tam miejsce mój debiut jako zaproszonego gościa. Opłacało się, dzięki temu nie musiałem zapłacić za wstęp.
Działo się to pierwszego sierpnia o 18.00, w panelu pt. Twórcy grozy i bizarro - co nas inspiruje? Miałem przyjemność siedzieć tam obok Kazika Kyrcza Jr., Darka Kuchniaka i Marcina Rojka. Plotłem jakieś pierdoły, ale zgromadzonym (dość przypadkowym w większości) na sali widzom chyba się podobało. Na niedobrych literkach chyba nie było relacji, tylko zapowiedź, ale może to i dobrze. Tak czy owak, bardzo fajnie było siedzieć tam obok dwóch starszych stażem i doświadczeniem pisarzy (Kazika i Darka) i obok kumpla z liceum, z którym niegdyś razem stawialiśmy pierwsze literackopodobne kroki (Marcin).
Poza tym to w sumie nie wiem, co działo się na konwencie. Byłem na paru prelekcjach, zarówno w piątek (Kazik Kyrcz o lękach i fobii) jak i w sobotę (rano Kazik Kyrcz o psychopatach; po południu kilkoro moich znajomych jeszcze z czasów licealnych, w tym Michał i Marcin Danielewicz, opowiadało o tworzonym przez siebie systemie RPG Szepty Nekerem - heh, pamiętam pierwsze ich plany i koncepcje, zapisywane wiele lat temu - chłopaki, trzymam kciuki, to będzie coś; chwała Wam, że nie odpuściliście przez te wszystkie lata; trzeci z Danielewiczów - Kornel - opowiadał o (współ)kręconym przez siebie horrorze Odludzie - niestety nie byłem na tej prelekcji, ale na pewno wyszło dobrze). Większość czasu na konwencie spędziłem na odświeżaniu kolejnych starych znajomości; konwent miał jak dla mnie charakter bardzo familiarny. Tyle znajomych twarzy, tyle znajomych głosów, tyle wspomnień sprzed nieraz i tych ~5-7 lat.
Organizacja wyglądała na porządną; przynajmniej dla kogoś, kto nie potrzebował tam noclegu; szczerze mówiąc, obawiałem się małej katastrofy (nic osobistego, po prostu założenie z góry, że może być kichowato pozwala na co dzień oszczędzić sobie wielu rozczarowań), a wyszło bardzo profesjonalnie (lub przynajmniej sprawiało to takie wrażenie). Również liczba gości rozczarowała mnie pozytywnie. Nie byłem rok temu, ale od weteranów słyszałem, że jest wyraźny postęp.
Nie sposób było nie zauważyć ofensywy marketingowej, przeprowadzonej przez organizatorów z odpowiednim wyprzedzeniem.
Pewnie wpadnę za rok. A, i dziękuję niniejszym Stowarzyszeniu Tygiel za zaproszenie.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Junji Ito "Black Paradox"

O Ito wspomniałem już kiedyś przy okazji Gyo (polskie wydanie jeszcze przede mną), ale nie zaszkodzi się powtórzyć.
Junji Ito, z zawodu dentysta, to autor mang leżących gdzieś na przecięciu się horroru, weird fiction i bizarro. Tzn. wątpię, żeby on sam tak to określał, ale ja tak to widzę. W jego twórczości zderza się ze sobą Nieznane wyciągnięte z przestrzeni międzygwiezdnych zarówno makrokosmosu jak i naszych małych ludzkich mikrokosmosów z konwencjami ocierającymi się nieraz o autoparodię, tyle, że przedstawionymi na poważnie, choć nie bez czarnego humoru (nieraz). Jest zarówno rysownikiem jak i autorem fabuły i twórcą dialogów. Black Paradox nie odbiega od tego, co o autorze napisałem powyżej - weird miesza się z czystym absurdem, jest i trochę gore oraz dużo horroru cielesnego. Nie pytaj czytelniku, co, skąd, jak i dlaczego, odłóż gdzieś ciągi przyczynowo-skutkowe a będziesz się świetnie bawił. Ta zasada sprawdza się też nie tylko w tytułowej ale i w kolejnych historiach. Wizje Ito są bardzo plastyczne. Nie zdziwiłbym się, gdyby najpierw przychodził mu do głowy pomysł na jakiś zupełny mindfuck, dopiero z czasem obrastający fabułą, mającą luki i nie wyjaśniającą niczego do końca ani czasem nawet do początku.
Nasz nieco szalony dentysta ma charakterystyczną kreskę. Każdy, kto przeczytał choć kilka jego historii (lub jedną wielokrotnie) powinien bez problemu rozpoznawać styl autora. Jego postacie są przedstawione realistycznie choć niezbyt szczegółowo. Mówiąc szczerze, zwłaszcza jego postacie kobiece są czasem do siebie niezwykle podobne, tzn. bohaterki różnych jego mang. Operuje pewnymi archetypami postaci, co nie jest w sumie niczym niezwykłym, zetknąłem się z tym nie raz pośród tego drobnego poletka japońskiej popkultury, jakie mniej-więcej znam. Jego styl nie jest aż tak mangowy. W sumie to ni cholery nie siedzę w mandze jako takiej na tyle głęboko, by znać nazwy rozmaitych stylów i wariacji wszelkich, fakt faktem nie ma tu wielkich, skośnych oczu.
Za to niezwykłą dbałość o szczegóły autor przykłada do wszelkich deformacji, mutacji, odniesionych ran i oparzeń, najróżniejszego i najplugawszego ohydztwa, które wykuwa w papierze z podziwu godną pieczołowitością. Blizny, nadprogramowe lub wynaturzone organy lub kończyny, zmiany kształtu i formy, gwałt na samej biologicznej istocie człowieka - w tym Ito jest absolutnym mrocznym geniuszem. Tak samo jak w rysowaniu duchów, zjaw, istot zbudowanych z gazu. Czytałem kilka jego mang, prawie w każdej z nich był choć jeden mały wątek z czymś takim.
Również w prawie każdym z jego dzieł, z jakim się zetknąłem do tej pory jest obficie wykorzystana estetyka horroru cielesnego.
Black Paradox zawiera trzy historie. Najdłuższą tytułową, krótką Lizawę i kolorowy szort Upiorny Pawilon.
Podzielona na rozdziały opowieść tytułowa to historia o grupce niedoszłych samobójców, którzy weszli w posiadanie nieznanego ludzkości minerału, mającego co najmniej niepokojące właściwości. Minerał ten, istniejący tylko w formie idealnych kul, pochodził z innego świata. Wokół niego, próbie dotarcia do... złóż i eksploatacji jako źródła energii osnuta jest najgrubsza nić fabuły. Poza tym mamy tam jeszcze robota usiłującego popełnić samobójstwo, kobietę o makabrycznych bliznach na twarzy, faceta prześladowanego przez własnego sobowtóra, jasnowidzkę-pesymistkę oraz portal do zaświatów otwarty w czymś odźwierniku (część układu pokarmowego).
Lizawa opowiada zaś o tytułowej Lizawie, demonicznej kobiecie napadającej na ludzi mglistymi, wilgotnymi wieczorami w mrocznych uliczkach miasta. Jak sama nazwa wskazuje, liże ona swoje ofiary wielkim, zniekształconym, nie za bardzo ludzkim językiem. Większość polizanych przez nią umiera, reszta ma traumę do końca swoich dni. Główna bohaterka traci przez Lizawę swoich najukochańszych - narzeczonego oraz psa. Postanawia się zemścić na potworze. Pewnego dnia spotyka kogoś, kto oferuje swoją pomoc...
Upiorny pawilon skrywa wymarłe zwierzę przywrócone do życia przez naukowców. Zgryźliwa puenta na sam koniec.
Tłumaczenie jest chyba ok, nie mam porównania, wydanie polskie również jest jak najbardziej w porządku.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Gene Wolfe "Pokój"

Przeczytałem Pokój. Zamyśliłem się nad tym, co mogę o tej książce napisać. Następnie przeczytałem krótkie posłowie Gaimana. Zamyśliłem się jeszcze bardziej, bo najwyraźniej niczego z treści książki nie zrozumiałem.
Książka to zapis wspomnień niejakiego Aldena Weera. Czytelnik styka się z nim po raz pierwszy, gdy jest już zniedołężniałym staruszkiem, na dodatek po udarze. Alden rozpoczyna snucie najróżniejszych i najrozmaitszych wspomnień, historii, opowieści, zapamiętanych obrazów nieco wyrwanych czasem z kontekstu. Poznajemy wyrywkowo większą część jego życia. Wspomnienia poprzeplatane są wydarzeniami przypominającymi zapis snu, wizje, przebogate w symbole opowiastki w których skrywa się głębszy sens.
Wolfe zastosował tutaj ten sam zabieg, co chociażby w tetralogii (w Polsce - pięcioksięgu) Księga Nowego Słońca. Alden opisuje wszystko ze swojego punktu widzenia, do tego operuje językiem w ten sposób, że tak na prawdę mimo tego, że na pierwszy rzut oka wszystko jest jasne i oczywiste, to po chwili zastanowienia cała narracja zaczyna zgrzytać. Nie do końca to, co wspomina ma pokrycie w tym, jakich słów używa na opisanie tego. Pewne szczegóły zdaje się pomijać, inne roztrząsa z przesadną dokładnością. Jego pamięć czasem bywa zaskakująco dobra, czasem wyjątkowo wybiórcza, a poza tym w snutej przez niego opowieści są wyraźne przeskoki wiekowe, w których opisuje świat z nieco innych perspektyw - chłopca, dorosłego i starszego mężczyzny.
W do bólu szary, zwyczajny świat nasz bohater wprowadza elementy wyjątkowo nie z tego świata, jednak bez dokładniejszej ich analizy i przypatrzenia się im. Wyjaśnienia pojawiają się tylko w przypadku historii o antykwariuszu fałszującym stare, rzadkie księgi - w tym także takie, które czytelnik miał okazję poznać z tytułów w opowiadaniach Lovecrafta i jego kontynuatorów. Wyjaśnienia zostawiające pewną furtkę na domysły, dodajmy.
Neil Gaiman ma całkowitą rację, gdy w swoim posłowiu sugeruje czytelnikowi by ten nie dowierzał narratorom Wolfe'a. Narratorzy Wolfe'a czasem więcej spraw zagmatwają opisując je, niż gdyby ich w ogóle nie opisywali. Z drugiej strony, czytelnik próbując zrozumieć, co właściwie czyta, nie może być pewny swoich domysłów. Pokój wydaje się mieć mniej drugich i kolejnych den od wspomnianego wyżej pięcioksięgu czy serii o helleńskim wojowniku Latro, ale z całą pewnością wypadałoby przeczytać ją dokładnie kilka razy, najlepiej robiąc przy tym notatki, by nie utonąć w nazwiskach, wydarzeniach i sytuacjach.
Książka jest trudna w odbiorze. Prawdę powiedziawszy, że względu na jej strukturę i będącą jej następstwem dygresyjność, akcja wlecze się czasem a autor grzęźnie w zdaniach wielokrotnie złożonych, nad którymi naprawdę trzeba skupić całą dostępną uwagę, by się nie "wyłączyć" i nie przekładać machinalnie kartek. "Szybsze" fragmenty spadają w treść jak meteory - zazwyczaj burzą prowadzony porządek, po czym autor pozostawia ich bezpośrednie efekty w sferze niedopowiedzeń i przeskakuje w opowieści gdzieś dalej.
Napisałem wyżej, że poznajemy bohatera jako staruszka po udarze. Tak naprawdę nie można mieć nawet takiej pewności, kim lub czym naprawdę jest bohater i ile ma lat. Przytoczyłem najbardziej dosłowną interpretację, ale nie ręczę za jej prawidłowość. Z treści można wyłowić elementy zarówno ją uprawdopodobniające jak i jej przeczące.
Cóż, Pokój na pewno nie jest dla wszystkich. Część z tych, którym się spodoba, raczej nie znajdą w niej tytułowego pokoju, który również może znaczyć wszystko i nic (pokój ducha bohatera? dosłowny pokój, w którym bohater siedzi zamknięty i majaczy? jakakolwiek inna interpretacja?). Jest to nieco męczące arcydzieło, fantastyka z fantastyką dwuznaczną i w domyśle. Kiedyś zmierzę się z tą książką ponownie.

Robert Silverberg "Roma Eterna"

Silverberga lubię za motyw winy i odkupienia (czasem - jakkolwiek by to nie zabrzmiało - winy niezawinionej) przewijający się przez większość tej części jego książek bądź krótszych tekstów, z którą miałem przyjemność się zetknąć. Jego bohaterowie, odrzuceni przez społeczeństwo - lub którzy sami się z tegoż społeczeństwa wyłączyli - leczą rany (cielesne i psychiczne), uczą się na nowo funkcjonować w społeczeństwie, osiągają jakiś rodzaj świeckiego (lub niekoniecznie świeckiego) zbawienia. Jakieś niesprecyzowane metafizyczne tęsknoty autora, przekonywujące tworzenie przez niego portretów psychologicznych swoich postaci, nawet nieludzkich, stanowią jak dla mnie główne zalety jego twórczości.
Dlatego też nieco się zawiodłem na Wiecznym Rzymie, bo tutaj niczego z wyżej wymienionych kwestii się nie uświadczy. No, prawie się nie uświadczy, ale o tym będzie dalej.
Motywem przewodnim spajającym w jedno wszystkie zgromadzone w tej książce historie (publikowane przez lata na łamach różnych periodyków w latach 1989-2003) jest Rzym. Rzym, który nigdy nie upadł, Rzym rozwijający się w świecie, w którym nie powstało chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo nie powstało zaś dlatego, że exodus Żydów z Egiptu pod wodzą Mojżesza zakończył się katastrofą, przez co nie było Żydów w Palestynie, a więc także i niejakiego Jezusa z Nazaretu. Sam Mojżesz i tak był postacią mityczną a sam exodus nie został odnotowany w kronikach (a powinien być, skoro rzekomo zginęły wtedy tysiące ludzi, zarówno usieczone plagami jak i zatopione w Morzu Czerwonym przez szalone hebrajskie bóstwo), ale załóżmy, że w świecie przedstawionym w książce jest faktem historycznym.
Na przestrzeni zmieniających się czasów widzimy jak zmienia się świat. Bohaterowie poprzednich opowiadań nieraz wspominani są w kolejnych jako na poły zapomniane postaci historyczne. Rzym przetrwał okres najazdów barbarzyńców, okres kruchej równowagi z Bizancjum, nieudane próby podboju państwa Azteków, okres upadku i podporządkowania Bizancjum, następnie wchłonął Bizancjum, potem przetrwał krwawą dyktaturę z ośrodkiem decyzyjny za kulisami oraz paru szalonych cesarzy, następnie wszedł w okres rewolucji przemysłowej i przetrwał potężny wstrząs - rewolucję burżuazyjną, która zniosła cesarstwo i wprowadziła Drugą Republikę. W międzyczasie obserwujemy zmieniające się mody, dewolucję łaciny jako języka powszechnego, okres intensywnych odkryć geograficznych (wraz ze swoimi mrocznymi stronami), widzimy (niestety w bardzo niepełnej perspektywie) zachodzące zmiany społeczne i w świadomości mieszkańców ogromnego imperium, poznajemy polityczne intrygi prowadzące albo donikąd, albo do krótkiego przypisu w późniejszych kronikach, rozwój nowożytnych narodów, szukających swoich własnych - nie imperialnych - korzeni, wreszcie spotykamy czasem na kartach powieści znane postacie historyczne w nieco innych lecz zbliżonych kontekstach (Mahomet).
A następnie niedobitki Żydów, w roku 2723 od założenia miasta (1970 według naszej, powszechnie przyjętej rachuby liczenia czasu) podejmują drugą próbę exodusu, również zakończoną niepowodzeniem. Na Ziemi nie ma jednak już dokąd uciec.
Autorowi można zarzucić całkiem sporo. A szkoda, bo wiele sobie po tej książce obiecywałem, może zbyt wiele. Jak na historię alternatywną książka jest zbyt wybiórcza i niedokładna. Poza tym autor rzutuje własną wizję historii Rzymu trwającego do - przeliczając na lata liczone od narodzin Jezusa - XX wieku na prawdziwą historię świata, zmieniając mniejsze lub większe elementy przedstawianej rzeczywistości; nie sposób nie odnieść wrażenia, że toczy z czytelnikiem rodzaj intelektualnej gry, cała wizja świata i przekazanych wydarzeń to wariacja na temat naszej historii ale inaczej, niż faktyczna próba rzeczowej analizy, jak na przestrzeni ponad tysiąca dodatkowych lat istnienia mogłaby się rozwinąć kultura, sztuka i filozofia imperium, na dodatek bez całego bagażu chrześcijaństwa. Wizja autora, choć dobrze się ją czyta, jest niewyczerpująca, ograniczona do urywków rzeczywistości i oderwana od swojej własnej ciągłości, zamiast tego nawiązuje do ciągłości prawdziwej historii.
No i mało w tym Silverbergu Silverberga. Odniosłem wrażenie, że historia o Rzymie tak naprawdę jest o niczym, również jest rodzajem gry intelektualnej, lekko naniesionymi konturami, wstępnie zarysowanym szkicem.
Być może prawdziwy sens historii w wizji Silverberga pojawia się wraz ze śmiercią drugiego Mojżesza. Być może miał to być - przedstawiony raczej w domyśle - impuls do powstania czegoś w rodzaju chrześcijaństwa (spóźnionego w stosunku do prawdziwej historii o prawie 2000 lat), monoteizmu nie tylko dla Żydów (wcześniejsza próba Mahometa została udaremniona).
Wątek o odkupieniu, większym sensie ofiary i tęsknoty metafizyczne odżywają wraz z tym nieszczęsnym quasi-judaizmem, tyle, że wiszą w próżni. W opowiadaniach poprzedzających ostatnie nie wychwyciłem bowiem jakiś szczególnych przejawów rzymskiego antysemityzmu. W świecie autora Żydzi praktycznie wcale nie byli prześladowani, tyle, że byli zdecydowanie mniej liczni (przez klęskę Mojżesza i powrót niedobitków do niewoli egipskiej). Chęć ucieczki od rzymskiej dominacji wydaje się więc oderwana od treści książki. Ładnie i na miejscu wygląda jednak zestawiona z prologiem, w którym pewien Rzymianin snuję wizję historii alternatywnej, w której powstaje chrześcijaństwo i historia toczy się tak, jak się faktycznie potoczyła. Prolog i ostatnie opowiadanie nadają całości jakikolwiek sens, bowiem niestety cała historia o Rzymie nie ma de facto puenty. Ot, Rzym sobie istnieje, zmienia się, nieraz wręcz o 180 stopni, ale istnieje i nie zapowiada się na to, że się rozpadnie. Silverberg zna historie, pisał historyczne książki popularno-naukowe (obok setek innych non-fiction i fiction), więc tym bardziej szkoda, że nie dopracował i nie przemyślał bardziej swojej wizji.

piątek, 1 sierpnia 2014

Erwin Strittmatter "Tinko"

Uwaga, zdania wielokrotnie złożone, których nie chciało mi się poprawiać.

Erwin Strittmatter był szalenie interesującą postacią. W czasie II wojny światowej był członkiem różnych jednostek III Rzeszy (wikipedia podaje, że m.in. mógł być strażnikiem getta w Krakowie), w 1940 roku chciał ponoć wstąpić do Waffen-SS, ale jego kandydatura została odrzucona. Wraz z zakończeniem wojny wylądował w NRD.
Nie jestem w stanie - przy szczątkowej znajomości jego biografii - stwierdzić jak udało mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Fakt faktem, odnalazł się zadziwiająco dobrze jak na kogoś przynajmniej sympatyzującego z nazizmem. Za Tinko dostał nawet państwową nagrodę, dobrze żył z nowymi władzami, przynajmniej przez pewien czas.
Tinko to powieść socrealistyczna z 1954 roku. Tytułowy bohater to mały chłopiec wychowywany przez dziadków na meklemburskiej wsi. Ogromną biedę i zacofanie lokalnej chłopskiej społeczności pogłębia przybycie przesiedleńców z terenów przypadłych po wojnie Polsce i Czechosłowacji.
Autor bardzo przekonywająco ukazał konflikt starego pokolenia, przyzwyczajonego do konserwatywnych wartości i sposobów prowadzenia gospodarstwa, negującego samą potrzebę zmian i wchodzącą w ich życie modernizację z młodym pokoleniem, nierzadko ideowymi komunistami oraz ludźmi wyszkolonymi w radzieckich kołchozach, którzy starają się zmienić zgnuśniałe zasady i zdezaktualizowane tradycje, takie jak praca dzieci kosztem zdobycia wiedzy szkolnej, wiara w zabobony, itd. Do tego konflikt ten ukazał oczami dzieciaka Tinko, rozdartego między nie znoszącym sprzeciwu, betonowym "ma być tak jak ja mówię bo ma być tak jak ja mówię" konserwatystą - dziadkiem a przybyłym z ZSRR ojcem-komunistą. Tinko opisuje świat swoimi oczami, oczami dziecka nie rozumiejącego zbyt wiele z rozgrywających się w świecie wydarzeń i postępujących zmian; Tinko jest naiwny, podatny na manipulacje (obu stron, chociaż w świecie przedstawionym członkowie rządzącej partii [nie wymienionej z nazwy] są rzecz jasna bohaterami pozytywnymi), zdradza jednak chęci do poznawania świata i ostatecznie odwraca się od dziadka. Autor bardzo dobrze wczuł się w psychikę dziecka, przekonywająco przedstawił jego hierarchię wartości i same wyznawane przezeń wartości, relacje z dorosłymi i innymi dziećmi.
Dziadek chłopca jest manipulowany przez lokalnego kułaka, postać zdecydowanie negatywną ale nie złą - raczej nieszczęśliwą, z gruntu niechętną jakimkolwiek zmianom, bojącą się utracić swój stan posiadania. Może nie krytyki ale drobnych uszczypliwości doczekały się od autora postacie z drugiej strony barykady - autor wyśmiał zarówno partyjnych karierowiczy jak i dogmatycznych sekciarzy, klepiących bez zrozumienia wyświechtane formułki.
Mimo całkiem oczywistej funkcji propagandowej (członkowie dziecięcej organizacji pionierskiej w czasie pobytu w Polsce spotkali się z samym Bierutem, który każdego z nich uściskał, co później wspominali - uroczy kwiatek, jeden z wielu) książka nie jest najgorsza - zarówno pod względem literackim (rewelacyjne przedstawienie dziecięcego narratora, małego, naiwnego, rozumiejącego piąte przez dziesiąte ze skomplikowanego świata dorosłych; bogate wykorzystanie lokalnego folkloru; stylizacja językowa) jak i - również! - przesłania. To akurat dobrze, że autor przedstawił leżące za miedzą stalinowskie Polskę i Czechosłowację w pozytywnym świetle - weźmy pod uwagę kontekst historyczny lat 50. XX wieku i cały bagaż historii przygniatający stosunki polsko-niemieckie.
Poza tym, oprócz samej przynależności partyjnej i ideologicznej bohaterów pozytywnych, piętnują oni zgnuśniały zaścianek, propagując pracę u podstaw wśród prostych ludzi, pokazują im codziennie, że można żyć inaczej, że nie wszystkie stare zwyczaje są warte pielęgnowania; spotykają się przy tym z wrogością (nauczyciel-komunista co prawda daje głównemu bohaterowi książkę o jakimś czerwonym herosie, ale poza tym stara się rzetelnie przekazywać swoim uczniom jakąkolwiek wiedzę o otaczającym ich świecie sięgającym poza rodzinną gospodarkę) konserwatywnej (w najbardziej negatywnym tego słowa znaczeniu) społeczności. W końcu jednak postęp wchodzi do wioski w pełni, wraz z traktorami (Tinko chce nazwać traktor imieniem Radość dziecka - można się śmiać, że to toporna propaganda, ale fakt faktem, mechanizacja rolnictwa odciążyła chociaż w minimalnym stopniu dzieci i kobiety od wyczerpującej, fizycznej pracy na roli), spółdzielniami, robotnikami najemnymi wyjeżdżającymi do miasta oraz koniecznością wypełniania kontyngentów. Dokonuje się także najważniejsza zmiana - zmiana myślenia z indywidualistycznego na kolektywistyczny, wraz ze zmianą charakteru produkcji rolnej w państwie (odejście od drobnotowarowej). Stopniowo wszyscy mieszkańcy przekonują się do nowej władzy i akceptują dokonujące się przemiany społeczne. Dziadek bohatera tytułowego, zmęczony życiem i codzienną walką z czerwonymi wiatrakami, umiera. Wraz z jego śmiercią kończy się pewna epoka, bo w międzyczasie zmarginalizowany kułak traci wszelkie znaczenie.
Pomijając cały bagaż ideologiczny, przekaz książki - nazwijmy to - pozytywistyczny, postulaty przeprowadzenia daleko idących reform na każdej płaszczyźnie życia najuboższych (przy tym najbardziej niedocenianych i zarazem najbardziej pogardzanych) warstw społecznych - robotników i chłopów przypomina Syzyfowe prace, Ludzi bezdomnych czy inne "Szklane domy" z Przedwiośnia. Tyle, że w Tinko przynajmniej są szanse na gruntowne zmiany systemowe przy pełnym wsparciu i obecności państwa. Historia pokazała jeżącą włosy na głowie opresyjność stalinowskiego i quasi-stalinowskich reżimów biurokratycznych, które zaprzepaściły możliwość dokonania daleko idących zmian i faktycznej modernizacji, jednak dość jednostronna i krzywdząca (przede wszystkim dla szarych ludzi, którzy uwierzyli w możliwość lepszego jutra i włączyli się w procesy modernizacyjne) jest negacja każdej pozytywnej zmiany które reżimy te ze sobą przyniosły.