środa, 15 kwietnia 2015

Kazimierz Kyrcz Jr "Femme Fatale"

Przeglądając internety natknąłem się dziś na kilka informacji o przesuniętych terminach wydania książek. Problem ten spotkał rozmaitych autorów, od duetu Robert Cichowlas/Łukasz Radecki po Witolda Jabłońskiego.
Czemu o tym wspomniałem? Pierwotnie najnowszy zbiór opowiadań (zawierający co prawda teksty powstałe na przestrzeni dekady) krakowskiego pisarza miał ukazać się w przyszłym tygodniu. Data premiery została jednak nagle przesunięta - na dzisiaj. Wydawnictwo FORMA zapewne samo nie mogło się doczekać.
Autor zdążył przyzwyczaić czytelników do wysokiego poziomu swojej twórczości - poziom został utrzymany. Kazimierz Kyrcz Jr to solidna firma. Omawiana książka jest zbiorem piętnastu opowiadań utrzymanych w stylistyce horroru miejskiego, tym razem jednak, w przeciwieństwie chociażby do Podwójnej pętli, horror szarego miasta został doprawiony zarówno elementami groteski jak i polany gęstym sosem czarnego humoru. Nie oznacza to, że wszystkie opowiadania są humorystyczne - czytelnik będzie miał też okazję poznać teksty (nomen omen) śmiertelnie poważne.
Autora inspiruje otaczający go świat, więc także miasto w którym żyje i tworzy - Kraków. Szare ulice Stołecznego Królewskiego, rozpoznawalne wieżowce (w tym jeden niedoszły wieżowiec jeszcze sprzed czasów, w których Kraków stał się zagłębiem outsourcingu/call center, nieformalny symbol miasta - Szkieletor), nowohuckie osiedla - to wszystko i więcej przewija się przez karty książki. Czasem jako ważny element fabuły, innym razem jako tło rozgrywających się wydarzeń, które mogłyby się wydarzyć wszędzie. Niematerialną (chociaż to kwestia dyskusyjna, w końcu trochę materii tam było) część krakowskiego klimatu oddaje jedno z opowiadań nawiązujące do znanej historii z wyłowioną z Wisły ludzką skórą. Bohaterowie wykreowani przez autora, oprócz pojawiających się tu i tam femme fatale, to albo postacie niezwykle ekscentryczne i kierujące się własnymi wartościami; albo postacie, które myślały, że ich życie potoczy się jakoś inaczej, niż się potoczyło, na skutek ich własnych decyzji lub czynników niezależnych (a czasem i czynników nie z tego świata); wreszcie postacie przygaszone przez szarą codzienność i zmagające się z jej absurdami bądź przeciwnościami losu, radzące sobie z narastającą frustracją przy zastosowaniu nietuzinkowych sposobów. W paru miejscach mamy też standardowy typ bohatera horroru: zwyczajnego gościa/babkę któremu/ej nagle przytrafia się coś Niezwykłego i Nieznanego (bez rozróżnienia na naturalne lub nadnaturalne lub niesprecyzowane źródło zmiany).
Podsumowując, Femme fatale to bardzo sprawnie napisany zbiór opowiadań. Mimo różnego czasu powstania, żadne z nich nie odstaje od reszty. Największym plusem książki jest to, że w ramach popularnej i lubianej konwencji autor wrzuca do niej tyle oryginalnych pomysłów, ile tylko może, czerpiąc z otaczającego (bliżej lub dalej) świata, odpowiednio wykrzywionego i przejaskrawionego, i z własnych doświadczeń, a nie z ogranych i odgrzewanych w nieskończoność klasycznych motywów. Jeśli ktoś spaceruje w miejskiej szarzyźnie z cynicznym uśmiechem na ustach, smakuje klimat odrapanych ścian i równie odrapanych myśli mijanych ludzi, powinien tę książkę przeczytać, nie zawiedzie się. Reszta czytelników, zwłaszcza ci od horrorów, również powinna poczuć się usatysfakcjonowana.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Pokrótce #9

Negura Bunget + supporty, 09.04.15, Rotunda

Ominęło mnie większość supportów, w robocie świat zapłonął i trzeba było go chociaż lekko przygasić. Ale nic straconego, dawno nie byłem na koncercie, gdzie kapele byłyby aż tak niedobrane. Northern Plague to odtwórczy i nudny black/death, Grimegod to jakiś doom/death, również nic specjalnego, Lacrima (doom/gothic) zaś o ile reprezentowała sobą jakikolwiek poziom w przeciwieństwie do innych supportów, to wrzucenie ich przed Negurą z racji na rozbieżności stylistyczne nie było najszczęśliwszym pomysłem. Headliner wypał zajebiście, zwłaszcza w świetle ostatnich przetasowań w składzie. Niepotrzebnie się obawiałem o stopień ich zgrania się ze sobą. Tylko trochę szkoda, że nie zagrali żadnego z najstarszych kawałków.


Command & Conquer Generals: Zero Hour: Rise of the Reds 1.85

W końcu jest. Po kilku latach oczekiwania. Warto było czekać, bez dwóch zdań najlepszy mod do starych, dobrych Generalsów.


Robert E. Howard Solomon Kane. Okrutne przygody

Klasyka sword & sorcery przez duże K. Zbiór opowiadań o fanatycznym purytaninie uważającym się za bicz boży na wszelkie zło, ludzkie i nadnaturalne. Szermierz i strzelec Kane staje na drodze atlantydzkich kapłanów, nekromantów i czarnoksiężników, wampirów, duchów i harpii, piratów, gwałcicieli, handlarzy niewolników, a nawet i demonów uwięzionych przed wiekami przez samego króla Salomona. Nie dba o własne życie i zdrowie, nie interesują go dobra doczesne, gna przed siebie wykonując wolę Boga i karząc bezlitośnie wszystkich złoczyńców, czy to na lądzie, czy to na pokładzie żaglowca, czy to na rozstajach dróg na Wyspach Brytyjskich, czy w niemieckich lasach, czy w afrykańskich dżunglach czy cholera wie gdzie.
Chyba każdy kojarzy chociaż pobieżnie postać autora, przez co nie ma co się o nim rozpisywać. Podobnie jak w przypadku historii o znacznie bardziej znanym Conanie, krew leje się strumieniami, piękne kobiety omdlewają lub próbują zwieść na złą drogę głównego bohatera. Tutaj nieco wyraźniej tenże główny bohater niesie dumnie powinność i brzemię Białego Człowieka przez obce, zdegenerowane i barbarzyńskie ziemie. Na końcu dobro zwycięża (niekoniecznie przy użyciu faktycznie dobrych metod). Patos przydusza czytelnika ale ten w pogoni za wartką akcją nie zwraca na to uwagi, lub zdaje sobie sprawę, że to taka konwencja i produkt określonego miejsca i czasu.
Rebis odwalił o tyle dobrą robotę, że pozbierał do kupy z twórczości autora co tylko mógł pozbierać o Solomonie Kanie'ie. Dlatego obok kompletnych opowiadań w ich pierwotnej formie, bez późniejszych przeróbek nie zawsze zgodnych z wizją autora, mamy też w tej książce liczne fragmenty i urywki historii, których nigdy nie będzie nam dane poznać w całości. Za grafiki ozdabiające treść i idealnie wpisujące się w klimat opowiadań (chociaż nie zawsze ściśle je odwzorowujące) odpowiada Gary Gianni.
Ach, guilty pleasure. Naprawdę nic wielkiego, ale fajnie się czyta.


Joseph Conrad Nostromo

Dzieła zebrane Josepha Conrada, tom ósmy (z dwudziestu siedmiu).
Znów guilty pleasure, tym bardziej, że rzecz się zestarzała bardzo pod względem świata przedstawionego, pokazanej w jednostronnym dobrym świetle kolonialnej burżuazji i arystokracji (nawet jeśli wywodzącej się z europejskich ruchów rewolucyjnych tamtej epoki, np. jeden z bohaterów walczył u boku Garibaldiego), oraz jednoznacznie negatywnie przedstawionych, nazwijmy to, rewolucjonistów trzecioświatowych, podnoszących rękę na tak dobrych, cywilizowanych i kulturalnych białych panów.
Autor z metahistorycznym zacięciem opowiada historię małego państewka w Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza jednej prowincji, słynącej ze znajdującej się tam kopalni srebra. Fabuła ciągnie się przez długi okres czasu, burzliwe dni następujących po sobie rewolucji i przemian, zakończonych szczęśliwie powstaniem nowego państwa. Akcja prowadzi do momentu przełomowego, autor ją zwalnia i przyśpiesza fabułę, przerzucając akcje nagle o całe lata naprzód, już po szczęśliwym rozwiązaniu problemów, które kilka stron wcześniej wydawały się być nie do rozwiązania. Tytułowy bohater, człowiek do zadań niemożliwych dopiero w ostatniej części książki staje się bohaterem głównym. Pochodzący z ludu prosty przybysz z Europy staje się kimś w rodzaju - niemalże - męża opatrznościowego, demiurga dokonującego niezwykłych czynów w niezwykłych czasach i ważnych momentach historycznych dla całego kraju. Co najciekawsze, jego szaleńcza odwaga, niezłomność charakteru i zarazem zadufanie biorą się przede wszystkim z jego egoizmu. Po wielu latach jego charakter zostaje wystawiony na bardzo ciężką próbę, a jego legenda stanie na krawędzi zniszczenia przez chciwość i kobiety. I taki w sumie wypływa z książki morał - co pieniądze, także takie, w których posiadanie wchodzi się nagle i za pomocą niezbyt legalnych środków wraz z kobietami robią z dumnymi i wolnymi mężczyznami.
Książka może i trąci myszką, ale trzeba to oddać Conradowi, był świetnym pisarzem.


Lucius Shepard Krokodylowa skała

Solaris, seria The best of.
Jest to jedna z niewielu książek, w przypadku których uważam, że zapłaciłem za nie zbyt mało. Za tę konkretną dałem 7zł w jednej z sieci z tanimi książkami. Tymczasem spokojnie dałbym za nią cenę okładkową, a nawet wyższą.
Sheperd pisał fantastykę, ale fantastykę niejednoznaczną i niejednorodną. Bardzo skręcał na równo w stronę weird jak i realizmu magicznego (aczkolwiek bardziej magicznego niż u stereotypowych przedstawicieli nurtu pochodzących z Ameryki Południowej), wśród zamieszczonych w zbiorze opowiadań (każde z tych opowiadań było nominowane do różnych Hugo, Stokerów, itp., część z nich kilka nagród pozgarniało, lub przynajmniej jedną) są też horrory (także z dosyć brutalnymi scenami) czy utwór w konwencji s-f.
Autor wiedział jak operować słowem. Pod względem czysto literackim zamieszczone w zbiorze opowiadania to małe arcydzieła. Najprostszy i najbardziej prozaiczny opis zyskuje głębię, zachwyca doborem słownictwa, poetyką; nawet brutalna przemoc czy (nieraz równie brutalne) ruchanie kiedy autor tak chce, to nabierają cech onirycznych.
Z autorem zwiedzimy kawał świata, od Afryki po rozdartą przytłaczającymi swoim rozmachem (i bezsensem) konfliktami zbrojnymi (rys hippisowski u autora jest widoczny, aczkolwiek nie przytłacza; jest rodzajem delikatnej przyprawy, nie głównym daniem) Amerykę Południową, przez senne miasteczka, metropolie, staje kosmiczne aż po gargantuicznego, uśpionego smoka robiącego za element krajobrazu, bóstwo i zarazem miejsce, w którym wykształcił się kompletny ekosystem. Sheperd swobodnie zarówno reinterpretował motywy jak i krzesał z siebie oryginalne pomysły.
Przesłanie każdego z opowiadań jest zbliżone. Osią napędową zgromadzonych tekstów jest wewnętrzne dojrzewanie bohaterów, ich szukanie własnego miejsca w świecie, zmaganie się z przeciwnościami losu, wreszcie z kryzysem wartości, przełamywaniem go i odnajdywaniem własnych zasad, własnej woli. Rozważania na poważne tematy snute przez bohaterów zazwyczaj zapoczątkowywało wyżej wspomniane wkroczenie Nieznanego. Bohaterowie łamią się, mają liczne wątpliwości, czasem sami nie wiedzą, czego chcą, nawet nierealistyczne postacie przedstawione są realistycznie, z pokaźnym bagażem wad i zalet, przyzwyczajeń, lęków, nadziei.
Sheperda wydał u nas jeszcze Mag, w Uczcie wyobraźni. Kolejna książka dopisana do listy "przeczytać koniecznie".

niedziela, 12 kwietnia 2015

Odpryski XLVI

Zostałem nominowany do łańcuszka Liebster Blog Award przez Alicyę (mam nadzieję, że poprawnie odmieniłem) Rivard prowadzącą blog Alicya w Krainie Słów. Po tej stronie lustra. Nie darzę zbyt dużą estymą łańcuszków, do tego się jednak - połowicznie - odniosę.
Zasady są dosyć proste - ot, blogger(k)a wymyśla 11 pytań i do odpowiedzi typuje innych piszących. Ci wymyślają swoje pytania i przekazują je dalej. I tak to się kręci. Kryje się za tym jakaś myśl przewodnia, ale sprawia (przynajmniej mi) wrażenie drugorzędnej.
Tak szczerze, to nawet jakbym chciał gdzieś pchnąć to dalej, to nie miałbym do kogo. Moje stosunki z blogosferą są dość luźne, praktycznie u nikogo niczego nie komentuję (i praktycznie nikt nie komentuje niczego u mnie, ale nie przeszkadza mi to), nie wyobrażam sobie, by nagle z głupia frant przesłać komuś coś takiego, choćby i miałoby to Blog Award w nazwie. Gdy zacząłem klecić tego bloga około roku 2011 - jakkolwiek może i dziwnie by to nie zabrzmiało - nie miałem świadomości istnienia książkowej blogosfery (której najburzliwszy rozwój [powiedzmy sobie szczerze, ilość nie idąca w parze z jakością] to czasy bliższe teraźniejszości), nie czułem się jej częścią i w sumie nadal się nie czuję jej częścią. Pisałem i piszę w sumie głównie dla własnej rozrywki. Jeśli przypadkiem ktoś się ze mną w czymś zgodzi - ok, fajnie.
Ale ja generalnie nie czuję się częścią czegokolwiek, i absolutnie nie jest to zarzut wobec czegokolwiek. Cóż, niektórzy już tak mają. Kiedyś miałem silną potrzebę przynależności, potem jednak zanikła prawie całkowicie.
Jednakże na zadane pytania zamierzam odpowiedzieć. Z jednej strony przez grzeczność, skoro zostałem wywołany do odpowiedzi, z drugiej strony żeby połechtać sobie ego (na zasadzie wow, kogoś obchodzi co mam do powiedzenia).

1. Jaka postać literacka mogłaby być twoim awatarem?

Standardowy bohater lovecraftowski, odkrywający mozolnie ukrytą prawdę o rzeczywistości i stopniowo popadający w obłęd.

2. Czy masz jakąś fobię? Jaką?

Kilka w miarę łagodnych.

3. Twoje ulubione miejsce pełne książek to?

Zapyziała osiedlowa biblioteka, na tym bądź innym osiedlu, im dalej od centrum, tym lepiej. Wszystkie są do siebie podobne. Zazwyczaj są pośpiesznie i niechlujnie zmodernizowanymi reliktami PRLowskimi, panująca tam atmosfera mi odpowiada.

4. Opowiedz o najstraszniejszej książce.

"Najstraszniejsza książka" to dość nieostre pojęcie. Poza tym w zależności od dodatkowych bodźców i uwarunkowań, straszność danej książki może się zmieniać na przestrzeni czasu. Potrafiłem się bać nawet w czasie lektury poczciwego Lovecrafta, gdy czytałem go w środku nocy będąc samemu w mieszkaniu a w tle puściłem sobie na granicy słyszalności dark ambient. W jakichkolwiek innych okolicznościach taka lektura nie wzbudziłaby u mnie żadnego lęku poza być może lekkim egzystencjalnym dyskomfortem.
Straszne ale w sensie jak najbardziej pozytywnym są książki podważające to, co uznajemy za nieomylne i niepodważalne prawdy o nas, naszym miejscu w świecie i świecie jako takim. Pozytywnym, bo nie pozwalają na ciągłe strojenie skroni zwiędłym lauru liściem, wymuszają reakcje na coś, z czym się nie zgadzamy, co budzi nasze oburzenie, wrogość, lęk.
Jeśli jednak chodziłoby o książkę w czasie lektury której autentycznie się bałem, to była jedna taka pozycja. Liber Falxifer: The Book of the Left-Handed Reaper. Czytałem bądź przeglądałem całkiem sporo różnych grimuarów należących nieraz i do wrogich sobie tradycji, tylko przy lekturze tego jednego dostałem nagłego ataku paniki.

5.  Czy uważasz, że groza ma swoje ambitne oblicze?

Pewnie. Fandom horroru ma przed sobą do nadrobienia wszystkie te dyskusje o własnej tożsamości i poczuciu własnej wartości, które fandom szeroko pojętej fantastyki ma już za sobą.

6. Bez jakiego pisarza nie możesz żyć?

Takich pisarzy było Legion. Po czym człowiek szedł dalej i znajdował kolejny ich Legion. W sumie mogę żyć bez wielu lubianych przeze mnie pisarzy, gdyby ich nie było to bym ich nie znał i nie lubił. Ta-dam.
Czasem wracam do Lovecrafta, czekam na nowe tłumaczenia Ligottiego; nie byłoby mnie tu i teraz gdyby nie przemyślenia chłopaków takich jak Ernst Jünger (zwłaszcza w przedziale jego twórczości mniej-więcej od Przybliżeń do Eumeswil), Jean Baudrillard, Nietzsche, Stirner; także i Crowley czy Peter Grey. Estymą darzę wszystkich Mistrzów Podejrzeń i sporą część ich następców, co poniekąd wiąże się z moją odpowiedzią na pytanie 1. Jednak za żadnego z nich nie dałbym się pokroić i do żadnego nie podchodzę bezkrytycznie.

7. Jaki horror/powieść grozy polecasz do przeczytania?

Teatro Grottesco Thomasa Ligottiego, Powrót Wojciecha Guni, Dama Tyfusowa Hannsa Heinza Ewersa, Lovecrafta w tłumaczeniu Macieja Płazy (fakt faktem, nowych tłumaczeń wydawnictwa C&T nie znam, więc wydawnictwu Vesper przyznaję palmę pierwszeństwa nad ogółem wcześniejszych tłumaczeń); Igły i grzechy Johna Eversona, Księżyc na wodzie Morte'a Castle'a, The Drug and Other Stories Aleistera Crowley'a; mangi Juni Ito, zwłaszcza Uzumaki i Gyo; komiksy spod szyldu Crossed, zwłaszcza (najlepiej trade paperback) Crossed: Psychopath (David Lapham, Raulo Caceres).
Fakt faktem, horror jako taki, lub to, co za horror jako taki w naszym grajdole jest powszechnie uznawane, czyli średnia wyciągnięta z Kinga i Mastertona, to nie moje klimaty, nawet jeśli jednemu i drugiemu zdarzają się obiektywnie dobre książki.

8. Gdybyś musiał zostać potworem, jakiego byś wybrał?

Shoggotha.

9. Czytasz powieści graficzne? Jeśli tak, to które z ostatnich wywarły na tobie największe wrażenie?

Przede wszystkim, za Alanem Moorem uważam, że powieść graficzna to sztuczne i durne pojęcie powstałe by oddzielić ambitniejsze komiksy od mniej ambitnych. Wspomniałem już wcześniej o Junji Ito czy wielu różnych seriach Crossed, dodam do tego jeszcze refleksyjny horror s-f Absolute Zero (trzy długie odcinki; autorzy to Christophe Bec, Richard Marazano, Homer Reyes) oraz kilkuodcinkowe serie Caligula i Caligula: Heart of Rome (David Lapham, German Noble).

10. Najdziwniejsza lub najbardziej niepokojąca książka jaka została przez ciebie przeczytana?

Najdziwniejsze pod względem formy to cut-upy Williama S. Burroughsa. Pod względem treści - ech, długo by wymieniać. Można by wprowadzić jeszcze podkategorie dziwności. I tak, najdziwniejszy world building to by było coś Dukaja, np. Perfekcyjna niedoskonałość, najdziwniejszy świat przedstawiony jako taki to zapewne Troika Chapmana albo jakieś bizarro. Najbardziej niepokojąca? Jeszcze dłużej by wymieniać. Sporo już wspomniałem wcześniej. Znów poszczególne opowiadania Lovecrafta, Ligottiego, Guni, Ewersa, itd.. Stare s-f Księżyc dwunastu rąk Lino Aldaniego, opowiadanie tytułowe; gdy czytałem je kilka lat temu bardzo mocno przejąłem się opisaną sytuacją. Niezwyciężony Lema. Proces Kafki. Anioł Przemocy Snerga, opowiadanie tytułowe, przynajmniej do pewnego momentu. Żuk w mrowisku Strugackich. O psie, który jeździł koleją Romana Pisarskiego - pamiętam jak dziś, jak ta książka - jej zakończenie - mną wstrząsnęło jak czytałem ją gdy byłem w jednej z pierwszych klas szkoły podstawowej.

11. Gdyby istniała możliwość zmiany zakończenia jednej wybranej przez ciebie książki, to jaka by to była i co byś w nim zmodyfikował?

Nie chciałbym niczego zmieniać, bo to nie byłaby już integralna wizja autora, mająca początek, rozwinięcie i koniec. Jeśli autor chciał coś w swojej książce przekazać, wszelka chęć zmiany czegokolwiek byłaby zaprzeczeniem jego pomysłu i integralności fabuły.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Zdechlik w "Bizarro dla zaawansowanych"

Ruszyła już przedsprzedaż Bizarro dla zaawansowanych, kolejnej antologii bizarro wypuszczonej przez niedobre literki. O, tutej na allegro można zamówić.
Znalazło się tam moje opowiadanie, noszące wszystko mówiący tytuł Trzmielu chwal mokry maj. Jest to debiut papierowy Zdechlika. Znalazłem się tam w zajebistym towarzystwie - nie tylko obok autorów mogących pochwalić się sporym dorobkiem na naszym rodzinnym podwórku, ale też obok szerzej rozpoznawalnych nazwisk zza oceanu, i wreszcie obok starych znajomych i przyjaciół - siedząc z Marcinem Rojkiem przed taką czy inną lekcją w licbazie rozkminialiśmy jak fajnie by było kiedyś wylądować w jednej książce - i po ~7 latach udało się. Ciekawi mnie też, czy Michał, autor okładki, jeszcze pamięta jak kiedyś, również w czasach licbazy, całą noc przestałem w rzęsistym deszczu narąbany prawie w trupa na jego balkonie i rzygałem dalej niż widziałem.
Sam tytuł opowiadania jest nawiązaniem do tekstu b. dobrej poczciwej piosenki, tekstu w tłumaczeniu mojego b. dobrego przyjaciela Łukasza. Sama treść jest jednak moim autorskim pomysłem, chociaż może i niezbyt odkrywczym, w końcu wszystko już było, a [spoiler] my wszyscy i tak kiedyś umrzemy.
Tak czy siak, polecam się i innych.

sobota, 4 kwietnia 2015

3x Adam Wiśniewski-Snerg + Philip K. Dick

Snerg to postać nieco zapomniana. Jeden z klasyków polskiej fantastyki socjologicznej doby PRLu, autor o wyrazistych i nietuzinkowych przekonaniach. Dokładniej można o nim przeczytać w różnych miejscach w internetach, chociażby na wiki, nie chce mi się kompilować notki biograficznej z kilku źródeł, nie o to przecież chodzi.
Twórczość Snerga jest bardzo zbliżona w wielu aspektach do weird, zwłaszcza weird współczesnego, wyzwolonego z resztek XIX-wiecznych rekwizytów i skupiającego się na esencji gatunku, czyli przekonaniu, że otaczająca nas rzeczywistość kryje w sobie/jest anomalią wrogą człowiekowi a ludzkie poznanie jest subiektywne, niepełne, ograniczone; tylko nieliczni dochodzą do okruchów jakiejś większej, wyższej prawdy i zazwyczaj przypieczętowują swoje odkrycia obłędem bądź śmiercią. Jedyna różnica to jakościowa różnica - tu mamy Coś, w weird zazwyczaj pod płaszczykiem wartości i treści czai się Nic, ewentualnie Być Może.
Snerg ze swoich przemyśleń ulepił teorie, którym starał się nadać cechy naukowości. Teoria Nadistot wylądowała w dostępnym za darmo małym zbiorku zdefragmentowanej twórczości autora Czasoprzestrzenie Snerga. Zbiorek był do pobrania na stronie bookrage giveway, z tego, co widzę, już nie jest. Bookrage jakiś czas temu oferował do kupienia pakiet książek Snerga - była to słuszna i wielce chwalebna inicjatywa. Poza tym książki Snerga na 99% leżą zapomniane w Twojej osiedlowej bibliotece, a Ty nawet o tym nie wiesz.
Pokrótce, teoria nadistot zakłada, że organizmy niższe nie mają świadomości istnienia organizmów wyższych. Nawet jeśli rozpoznają efekty ich działań, uważają je za efekty naturalne. Teoria ta zakłada, że nad człowiekiem (a właściwie - nad jego rozumem, bo rozum człowieka jest dla autora osobnym zjawiskiem niż zwierzęce w sumie ciało) mogą występować takowe istoty - mogą żyć nawet koło nas, mogą nas nawet i hodować, a tego nie rozpoznajemy, tak samo jak związek mineralny nie rozpoznaje roślin, rośliny zwierząt, zwierzęta ludzkiego rozumu. Teoria ta nie spełnia rzecz jasna żadnych wymogów naukowości, dyskusyjny jest fakt, czy rośliny nie rozpoznają zwierząt (skoro potrafią się ze sobą komunikować, co wykazały jakieś tam badania o których czytałem niedawno na jakiejś zwariowanej, new age'owej stronie) a zwierzęta nie rozpoznają w człowieku jego świadomości (skoro same taką świadomość - a przynajmniej niektóre gatunki - posiadają). Tak czy siak, sedno teorii przemawia do mnie silnie - ale nie w takim sensie, o jaki chodziło autorowi. Tu nie ma żadnej nauki, a jeśli uznamy a priori, że nie możemy - jaki organizmy niższe - rozpoznać tych ponad nami, to wyjdzie nam z tego coś równie prawdziwego jak aksjomat o nieagresji we współczesnych odłamach ekonomii wulgarnej. To kwestia wyobraźni, uczucia, przeczucia, odczytania znaków, umiejętności patrzenia na świat. Coś jak gestalt/teoria formy bytu u Ernsta Jüngera - są to dwie diametralnie inne teorie, ale romantyczne przekonanie, że coś nieodgadnionego wisi nad rzeczywistością i manifestuje się w różny sposób a my nie jesteśmy w stanie rozpoznać tego czegoś w sobie samym, jedynie przez "odciskanie się" formy w nas/w otaczającym nas świecie/przejawy działania tego czegoś wydaje się być tym samym przekonaniem, jednym uczuciem oddanym innymi słowami. Kolejnym zbliżonym tropem wydaje się być teoria pola morfogenetycznego, najsensowniej skompilowana chyba dopiero przez Ruperta Sheldrake'a. Próby nadania pozorów naukowości przez Snerga swoim przekonaniom tylko im zaszkodziły, próbował je upchnąć w zbyt ciasny garnitur. Autor wziął się także za psychologię/psychoanalizę. Zdewastował podział na instynkt śmierci i miłości, przeciwstawił temu własną teorię bezpieczeństwa. Odwołania do niej zawarł w swoich książkach, podobnie jak i odwołania do teorii nadistot. Fakt faktem, niejako przeczył tym samym sam sobie, bo jego bohaterowie mieli wgląd przynajmniej w drobny urywek tej najprawdziwszej rzeczywistości, mieli świadomość istnienia nadistot i mieli drobny wgląd (nie zrozumienie) w ich działalność. Nie tylko był psychologiem amatorem i filozofem amatorem, parał się także fizyką, również amatorsko - jest autorem więc także kilku teorii związanych z naukami ścisłymi.
Wspomniany ebook Czasoprzestrzenie Snerga zawierał oprócz fragmentów książek i Teorii nadistot także opowiadanie Anioł przemocy. Pierwszy raz słyszałem o nim tak dawno, że aż strach pomyśleć, jakoś w okolicach premiery filmu Matrix - w telewizji leciał jakiś program publicystyczny w którym porównywano myśl przewodnią opowiadania z myślą przewodnią filmu i w filmie dopatrywano się plagiatu. Faktycznie, jedna ze scen i przy okazji kluczowy element świata przedstawionego filmu jest zadziwiająco zbliżony do tego, co pojawia się w opowiadaniu. Na skutek przypadku główna bohaterka poznaje coś, czego nie potrafi zrozumieć, co każe jej zwątpić we własny ogląd rzeczywistości. A potem jest tylko ciekawiej, bo ułuda zdaje się być piętrowa.
W osiedlowej bibliotece znalazłem dwie książki autora. Były to: Arka (Czytelnik 1989) oraz Według łotra (Rebis 1997).
Obie książki to jedne z najlepszych książek, jakie czytałem kiedykolwiek. Arka opowiada historię marynarza, który w czasie rejsu na skutek niesamowitego zbiegu okoliczności trafia na pokład statku - tytułowej Arki - na którym przyszedł na świat i gdzie się wychował. Jego wspomnienia nie pokrywają się jednak z tym, co zastał na pokładzie. Co więcej, statek jest zamieszkany przez grupy najróżniejszych i najdziwniejszych mieszkańców, przekonanych, że tak na prawdę Arka nie jest statkiem, ale - w zależności od grupki - uniwersytetem, pociągiem, statkiem kosmicznym, więzieniem, itd. Przedstawiciele każdego stronnictwa postrzegają otaczającą rzeczywistość na diametralnie różne sposoby. Przekonany o posiadaniu prawdy obiektywnej o Arce główny bohater stopniowo przekracza granicę miedzy staniem się zalążkiem kolejnego takiego stronnictwa, kolejnego biorącego udziału w skomplikowanej grze stronnictw, a poznanie całej prawdy, czym właściwie jest miejsce akcji staje się praktycznie niemożliwe.
Według łotra wykorzystuje motywy religijne - życia i śmierci Jezusa - na równo z teorią nadistot. Sposób poprowadzenia fabuły, mimo oczywistego spojlera w samym tytule, nie raz i nie dwa zaskakuje obranymi przez autora drogami i rozwiązaniami. Główny bohater pewnego dnia odkrywa, że otaczający go świat jest zamieszkały przez manekiny i wypełniony atrapami. Całe jego życie, większość przyjaciół, miejsce pracy - wszystko okazuje się być sztucznymi elementami scenografii wszechogarniającego planu filmowego, skupionego tylko na kilku głównych bohaterach, aktorach, za którymi podąża oko niewidocznej kamery. Tam, gdzie bohaterowie pierwszoplanowi pojawiają się często, tam świat odzyskuje dawną spoistość i materialność - im dalej od nich, im dalej od niewidocznej ekipy filmowej, tym bardziej wszystko staje się sztuczne i nieprawdziwe, staje się prowizorycznym zapełnieniem tła.
Tyle, że ogół ludności zdaje się tego wszystkiego nie dostrzegać, łącznie z tym, że są nieistotnymi elementami scenariusza, tłem dla rozgrywających się  wydarzeń, ewentualnie mają do odegrania epizodyczną rólkę po czym przemijają, nie wiedząc nawet o tym, że grają.
Główny bohater trafia do "filmu sensacyjnego" mniej więcej w czasie, gdy pewien uliczny prorok zaczyna czynić cuda i głosić wywrotowe teorie...
Fakt faktem, lubię takie klimaty, wiwisekcję rzeczywistości, próby dotarcia do tego, co może się kryć w głębi, pod płaszczykiem oczywistości. Jeśli ktoś lubi fantastykę trudną, dającą do myślenia, przekazującą niepopularne i wzbudzające egzystencjalny niepokój poglądy, do tego nie zrażają go monologi i rozważania ciągnące się nie raz przez wiele stron, to takiemu komuś twórczość Snerga gorąco polecam.

Philip K. Dick zaś to autor, którego raczej nie muszę przedstawiać. Zestawiłem go w jednej notce ze Snergiem, bo obaj panowie podzielali krytyczny stosunek do przekonania o prawdziwości/przejrzystości otaczającej ich rzeczywistości. Wszedłem w posiadanie elegancko wydanego Oka na niebie (Rebis 2015), ozdobionego fantastycznymi grafikami Wojciecha Siudmaka. Ta wczesna książka Dicka, w której dopiero zaczyna kształtować się jego idee fix przenikająca całą jego twórczość, w tym wydaniu została wzbogacona o esej Marka Oramusa - radzę go przeczytać po lekturze książki, gdyż zawiera spojlery, na dodatek spojlery także innych książek Dicka. Jeśli ktoś nie zna twórczości amerykańskiego pisarza, Oko jest świetną książką na początek.
Grupa ośmiorga nie znających się wcześniej osób pada ofiarą katastrofy w czasie zwiedzania pomieszczenia z urządzeniem będącym - upraszając - czymś, co poprzedzało współczesny Wielki Zderzacz Hadronów. Odnieśli zadziwiająco niewielkie obrażenia. Po jakimś czasie od wypadku odnajdują nieznane wcześniej elementy otaczającej ich rzeczywistości - a w pewnym momencie świat zmienia się nie do poznania.
Powyższy opis jest rzecz jasna uproszczeniem, do tego mylącym, bo samo urządzenie, które spowodowało katastrofę jest trzeciorzędnym rekwizytem. Deformacje rzeczywistości, wszystkie następujące po sobie, coraz bardziej absurdalne i odległe od tego, co główni bohaterowie mieli za prawdziwy świat, mają inne źródło niż maszyneria. Gdybym napisał coś więcej, zdradziłbym treść książki (co zrobił wspomniany Oramus).
Również gorąco polecam - tym bardziej, że jak na Dicka, to książka jest całkiem lekka w odbiorze.