wtorek, 11 października 2011

Aleksandra Szarłat, Ewa Szymańska "Bogowie naszej planety"

Kolejne dziełko zapomniane nieco przez wydawców i czytelników, a szkoda, bo mimo wad stoi na przyzwoitym poziomie. Ale że co? Już, już.
Około 13 tys. lat temu na Ziemi istniała kwitnąca cywilizacja, niewiarygodnie rozwinięta. Co jakiś czas wysyłała w kosmos małe zespoły na supernowoczesnych statkach kosmicznych, do badań odległych światów. Po 3 tys. lat jeden z tych zespołów wraca do Układu Słonecznego, znajdując bazy kosmiczne na Marsie i Księżycu martwe - podobnie jak cywilizację na Ziemi. Wszystko szlag trafił, ci co przetrwali tajemniczy kataklizm powrócili do barbarzyństwa. Gdy grupka astronautów - dwóch mężczyzn i kobieta - zobaczyła, że tubylcy najpierw ostrzelali ich z łuków a potem najprędzej uznali za bogów, powrócili w kosmos i zahibernowali się na 10 tys. lat. Po upływie tego czasu powrócili na Ziemię, i trafili w mniej-więcej lata 70' XX wieku. Po kilku przygodach jeden z nich zachorował. Trafił do sanatorium, do różnych lekarzy, budząc sensację swoim nagłym pojawieniem się w kanadyjskim lesie, tym, że mówił w nieznanym języku, i że nieco się różnił od innych ludzi. Nazwany Dominikiem przez lekarzy, symulował amnezję. Niestety, umarł niedługo, a pewien doktor przypadkiem znalazł jego notatki - robione dziwacznym pismem. Oddał je znajomemu archeologowi, który odkrył, że są pisane pismem klinowym, sumeryjskim. Gdy wszyscy mający kontakt z notatkami zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach, asystent archeologa zabiera je w tułaczkę i ukrywanie się po świecie...
Brzmi nieźle i całkiem świeżo, nie?
I takie to jest, ale tylko częściowo. Książka zbudowana jest jako pamiętnik w pamiętniku - nieznany człowiek chce się spotkać z pewnym archeologiem, i zapisuje to w swoim pamiętniku, potem tamten archeolog opowiada całą historię, która jest przytoczona. Jest to w sumie jedna wielka retrospekcja, a fabuła tylko zahacza bardzo nieznacznie o dzieje Ziemi sprzed tysięcy lat. Wszystko wygląda bardzo nieźle do pewnego momentu, gdy z nieco kryminalnej historii nic nie zostaje, tylko nieporozumienie i pasmo zbiegów okoliczności. No i zakończenie jako takie - nie ma boga, nie ma nic, jest tylko człowiek, ci co powrócili z gwiazd byli uznani za bogów przez słabych i barbarzyńskich, cofniętych w rozwoju cywilizacyjnym ludów. Taki Däniken w wersji soft.
Ale tak czy siak jeśli ktoś to w jakimś antykwariacie wygrzebie, to polecam, warto poświęcić kilka godzin na przeczytanie, gdyż sam pomysł jest całkiem ciekawy. Szkoda, że nie do końca wykorzystany a całość kończy się dosyć infantylnie.

Mark Sumner "Mag marnotrawny"

Książki pisane na bazie gier praktycznie zawsze nie nadawały się do niczego. Książki pisane w świecie gier zazwyczaj również nie zachwycały niczym szczególnym (oprócz niektórych pozycji z uniwersum Star Wars).
Ponieważ jednak nie miałem jeszcze okazji czytać niczego umieszczonego w świecie karcianki Magic:The Gathering, gdy znalazłem tą książkę w jakimś antykwariacie, po krótkim targowaniu się ze sprzedawcą, kupiłem ją i przeczytałem.
W sumie, gdyby nie magicowe rasy, magicowe artefakty (o których się raczej wspomina, niż których się używa), oraz ogólny magicowy setting, to treść tej książki pasowałaby do dowolnego świata fantasy.
Fabuła jest dosyć prosta i w sumie przewidywalna, chociaż przynajmniej porusza jakieś głębsze zagadnienia, np. rasizm i wzajemną niechęć żyjących wokół siebie ras, jak kruche są marzenia o lepszym świecie, próbuje poruszać kwestie polityczne i ogólnie jak dążenie do władzy zmienia ludzi, itp.
Pewna kraina od wieków jest przykryta magicznym kloszem, który praktycznie uniemożliwia na poruszanie się przez niego wielkich armii - po prostu zbyt jest spowalnia. W krainie tej kisi się kilka ras - ludzie, Garanowie (odłam Elfów) i jaszczurowaci Viashino, oczywiście rasy te mordują się wzajemnie. Jednak jednemu z wodzów ludzi udaje się zjednoczyć elfów i ludzi i zdobyć główne miasto Viashino, przy pomocy maga, ściągniętego z leżącego w górach instytutu magów, nie interesujących się na co dzień jakąś tam polityką. Miasto zostaje wzięte podstępem, zaś główny ludzki wódz kieruje się tak daleko idącym idealizmem, że chce włączyć pokonaną rasę do Rady całej krainy. Co dalej - łatwo przewidzieć - zostaje zamordowany. Za wszystkim stoi ambasador sąsiedniego mocarstwa, i przekupiony narkotycznymi potrawami mag. Gdy niedawni sojusznicy zaczynają się wzajemnie wyrzynać, na pozbawioną magicznego klosza krainę maszeruje wielka armia...
Wszystko rzecz jasna kończy się dobrze, kilka wątków rozwiązuje się aż zbyt prosto.
Czytadło, ale poczciwe i sympatyczne czytadło. No i MTG. Chociaż aż w takie czasy fabuły tej karcianki pamięcią nie sięgam.

Henry Rider Haggard razy dwa

Dawno temu, mniej-więcej w czasach, gdy ukazała się Wyspa skarbów Stevensona (ktoś jeszcze pamięta, kto to był i co pisał?) do Haggarda przyszedł jego brat i rozmawiali o tej książce. Pokłócili się i założyli o szylinga, że on - Henry Rider Haggard napisze lepszy bestseller niż Stevenson.
Po czym Haggard - człowiek, który sam nie czytał zbyt wiele, a przez dotychczasowe życie rozbijał się po Afryce, prowadził nieco hulaszczy tryb życia (m.in. zaraził żonę syfilisem), nie zdobył zbyt rozbudowanej edukacji, usiadł i napisał bestseller, który wstrząsnął (ówczesnym) światem, a znany i lubiany jest do dziś - Kopalnie króla Salomona. Gdy książka się przyjęła, a przyjęła się nieźle, autor postanowił pójść za ciosem i pisać na poważnie. W ten sposób stworzył jeden z pierwszych, wczesnych podgatunków fantastyki - lost race fiction (aka Lost World) i zapisał się złotymi zgłoskami w historii gatunku.
Miałem okazję przeczytać jak na razie tylko dwie książki Haggarda - obie zresztą znalazłem w jednym antykwariacie, tylko w innym czasie.

Alan i bogowie lodów to kolejna książka z cyklu o przygodach bohatera Kopalń króla Salomona, Allana Quatermaina. O ile część książek z tego cyklu oparta jest na wyobraźni autora i na tym, co on sam zobaczył w Afryce (a zobaczył wtedy m.in. ruiny Wielkiego Zimbabwe), to ta książka de facto ma innego bohatera. Allan bowiem dostaje od swojej dawnej a niespełnionej miłości, po jej śmierci, tajemniczy narkotyk. Próbował go już wcześniej, właśnie z tą swoją znajomą Lady, i wiedział, iż środek ten pozwala dokonać niemożliwego - mentalnie cofnąć się w czasie i żyć oczami dawno wymarłych przodków.
Ostatecznie więc, po rozwianiu wątpliwości, Allan i jego jeden przyjaciel raczą się narkotykiem, i odnajdują się w świecie jeden z epok lodowcowych, jako członkowie dzikiego, barbarzyńskiego plemienia, które oddaje boską cześć uwięzionym w lodzie mamutowi i dawnemu myśliwemu. Jest barbarzyństwo, harem nagich kobiet, walka w skrwawionym śniegu i bohater-wódz-reformator, narażający się nie tylko bogom lodu, ale też własnemu plemieniu, i to niejednokrotnie... praktycznie cała fabuła i akcja książki rozgrywa się w prehistorii, gdy zapas narkotyku się kończy, Allan i jego ziom się budzą.
Ciekawy pomysł, wtedy świeży i w miarę nowy, solidne wykonanie, i w ogóle fajne czytadło.


Eryk Promiennooki to za to coś innego. O ile powyższa książka, oprócz bycia Lost World, nadawałaby się do zakwalifikowania jej do Sword & Sorcery lub jakiegoś Heroic Fantasy, to opowieść o synu islandzkiego rolnika jest napisana w konwencji nordyckiej sagi. Patos do granic powagi, mroczne przepowiednie, przysięgi na obnażone miecze, wizje bogów, do tego motywy rodem z brazylijskich telenoweli podane w konwencji wikińskiej, pogoń za utracona miłością, która musi umrzeć wraz z kochankami, zawirowania towarzyskie, gdzie trup ściele się gęsto - sympatyczna i interesująca lektura, brawa dla autora za styl i że mu się chciało. Do takiej klasyki warto wracać.