wtorek, 31 lipca 2012

Lovecraft x2

Lovecraft to jeden z tych autorów, których twórczość została szerzej poznana i uzyskała uznanie pośmiertnie. Wykreowane przez niego postacie, Wielcy Przedwieczni, Bogowie Zewnętrzni, cały porażający swoim bogactwem świat snów, czy też to, co bywa współcześnie nazwane wręcz mianem "mitologii Cthulhu" weszły współcześnie wręcz do jakieś formy kultury masowej - może nie do nurtu (ścieku) głównego, ale zainspirowały bardzo wielu artystów i głównonutrowych, np. Johna Carpentera, reżysera bardzo lovecraftowskiego horroru W paszczy szaleństwa (swoją drogą, polecam).
Mimo tego, że - oprócz kilku wyjątków - większość opowiadań Lovecrafta powiela jeden schemat, w którym główny bohater (narracja pierwszoosobowa), sceptyk, naukowiec, zostaje wciągnięty w koszmary z innego świata żyjące w naszym świecie, w mroczne tajemnice skrywane przed wzrokiem nieświadomych ludzi, a całość jest napisana językiem co najmniej pretensjonalnym, gdzie co chwila mamy tytaniczne siły, cyklopowe miasta, bezbrzeżne bluźnierstwa, najczarniejsze otchłanie koszmaru, itd, czyta się go z przyjemnością, chociaż ciężko się tym przestraszyć w dzisiejszych czasach. Co prawda nieco denerwujące mogą być czasem manifestowane poglądy autora, które jednak były odbiciem epoki i zanikły u niego z czasem (nie uznaje imigrantów nie-anglosaskich za ludzi; chociaż np. w takich Snach w domu wiedźmy mniejszość polską pokazał całkiem poczciwie i życzliwie; z drugiej strony jedno z jego opowiadań, Ulica wprost było rasistowskie).
Odświeżyłem sobie przeczytane kiedyś dwa zbiory opowiadań Lovecrafta, wydane przez Zysk i Spółkę. Oba to tłumaczenia zbiorów wydanych kiedyś przez Arkham House Publishers.
I tak, Opowieści o makabrze i koszmarze ze wstępem Roberta Blocha to coś w stylu "the best of", a Sny o terrorze i śmierci ze wstępem Neila Gaimana to zbiór tematyczny, gdzie pozbierano opowiadania autora dotyczące snów i świata snów.
O samych opowiadaniach ciężko coś napisać, gdyż na przestrzeni lat wszystko zostało już napisane, i nie dodałbym niczego sensownego od siebie. Przytoczę tylko fragment ze wstępu Gaimana, bo w sumie wydaje mi się najzdrowszym wyjaśnieniem, czemu mimo upływu lat Lovecraft jest nadal w pewnych kręgach popularny. "(...) potem zapytano ich [autorów zgromadzonych na konwencie - Briana Lumleya {np. seria Nekroskop}, Ramseya Campbella {różne horrory}, Karla Edwarda Wagnera {np. cykl o Kane'ie} - dop. ja], dlaczego lubią prozę Lovecrafta. I mówili o jego wielkiej wyobraźni, o tym, jak jego opowieści stanowiły metaforę wszystkiego, czego wówczas nie znano i bano się, od seksu aż po obcokrajowców. Opowiadali o tych wszystkich ważnych i głębokich rzeczach. Potem mikrofon dostał Dave Carson, ilustrator. "Pieprzyć to wszystko", powiedział radośnie, gdyż wypił wcześniej bardzo dużo alkoholu, i odrzucając tym samym wszystkie mądre psychologiczne teorie, przeszedł do rzeczy. "Kocham Lovecrafta, bo po prostu lubię rysować potwory."
I każdy z nich miał rację. Lovecrafta czyta się przyjemnie, bo w poukładanym, opisanym, skatalogowanym świecie człowiek potrzebuje czasem świadomości, że gdzieś nieopodal, skryte w wiecznym mroku przedwiecznych tajemnic, kryją się takie siły, że wystarczyłby tylko rzut oka na nie, żeby resztę życia spędzić w zakładzie zamkniętym. Lovecraft wyciąga wszystko, czego bali się nasi przodkowie sprzed tysięcy lat, gdy dzierżący dzidy i odziani w skóry nocami czuwali przy płonącym niespokojnym płomieniem ognisku, a obok żył dziki, nieznany, obcy i wrogi człowiekowi świat. A przy okazji przy plastycznej wyobraźni można zanurzyć się w świecie odrażającego Nieznanego, do którego ja osobiście zawsze czułem przeciąg, wyciąg i pociąg towarowy.
Mimo wszystko muszę się przyczepić do czegoś, a mianowicie do polskiego tłumaczenia opowiadań zebranych w tych dwóch zbiorach. Przede wszystkim zaszkodziło im to, że tłumaczy było kilku (jeden z nich ma idealne nazwisko/pseudonim do tłumaczenia Lovecrafta - Andrzej Ledwożyw), przez co czasem te same istoty są określane innymi nazwami (np. ghule nazywane są nieraz "widmami"), nie przetłumaczono nazw własnych "Hounds of Tindalos" i raz gdzieś czy dwa "Pnakotic Manuscripts". Także wychwycone przeze mnie "wiatr-tytan" czy "terror" nie przetłumaczony na "grozę" nie brzmią zbyt dobrze, zwłaszcza w swoich kontekstach. Poza tym, jako początkujący mistrz gry (Strażnik Tajemnic) w grze fabularnej Zew Cthulhu {jakby ktoś w Krk chciał pograć kiedyś, dajcie znać} przyzwyczaiłem się już do innego tłumaczenia pewnych nazw własnych i wyrażeń.
Specjalnie dla KZKG - U Lovecrafta nie ma raczej wątków antyreligijnych, często księża i pastorzy są przedstawiani jako postacie pozytywne wspierające bohaterów w ich nierównej i z góry skazanej na porażkę walce z przedwieczną grozą z bezbrzeżnych i bezdennych koszmarnych kosmicznych przestrzeni bluźnierczego wszechświata, kilka prztyczków antychrześcijańskich pojawia się tylko w jednym z opowiadań z tych zbiorów - Przez bramy srebrnego klucza - trzeba jednak zaznaczyć, że Lovecraft był tylko współautorem akurat tego opowiadania, razem z E. Hoffmanem Price, pulpowym autorem horrorów i s-f.
Generalnie jednak nie ma co narzekać, w sumie to nie wiem, jakie są obecne dostępne na rynku opowiadania Lovecrafta i w jakich konfiguracjach, ale akurat te dwa nie są złe. Aha, kilka opowiadań się powtarza w jednym i drugim, ale to nic.

sobota, 28 lipca 2012

Andrzej Sapkowski "Maladie i inne opowiadania"

Stosunkowo nowy zbiór opowiadań, na który składają się opowiadania ze starego zbioru Coś się kończy, coś zaczyna, opowiadanie Maladie z książki Świat króla Artura. Maladie oraz jedno opowiadanie, które kilka lat temu było bodajże w Nowej Fantastyce - Spanienkreuz. Każde z nich zostało przez autora opatrzone odpowiednim wstępem, mniej lub bardziej (ale zazwyczaj bardziej) rozbudowanym, w którym autor wyjaśnia kiedy i po co dane opowiadanie powstało. Tematyka poruszana przez autora jest najrozmaitsza, od opowiadań "quasi-wiedźminskich", przez różne opowieści o czymś, co dzieje się w naszej rzeczywistości, a dziać się nie powinno, political fiction i przejście do innego świata z naszego, po żart autora, czyli fragment rzekomej space-opery.
Nie ma się co rozpisywać, autor nie schodzi poniżej pewnego poziomu, jeśli ktoś nie miał jakiś starych zborów opowiadań autora, to teraz może to nadrobić. Może i to trochę odcinanie kuponów od popularności (która po trylogii Narrenturm nieco przygasła, po czym rozkwitła niejako przy okazji sukcesie komercyjnym gier komputerowych Wiedźmin i Wiedźmin 2), jednak ja cenię sobie kunszt i poglądy autora, i teraz mam jego różne opowiadania zebrane w jednej książce, a nie w kilku. Szkoda, że popularnonaukowo-publicystyczny Świat króla Artura nie znalazł się w tym tomie, jako jakiś bonus. Nie zaszkodziłby.

Alfred Bester "Człowiek do przeróbki"

Z rok temu czytałem coś Bestera, bodajże Gwiazdy - moje przeznaczenie, jeśli czegoś nie pokiełbasiłem, a sprawdzać mi się nie chce teraz.
Oto druga książka tego autora, którą przeczytałem, nie wiem czy to przypadek, ale w jednej i drugiej bohaterem jest zły człowiek, który staje się dobry, niekoniecznie nawet z własnej woli, człowiek zmagający się sam ze sobą, nieco jakby taki jakiś futurystyczny Raskolnikow. Ale to może zbyt daleko idąca myśl. Poza tym w jednej i drugiej książce ludzkość odkrywa w sobie nieznane właściwości parapsychiczne - w pierwszej był to jaunting, czyli teleportacja, w drugiej mamy esperów - psioników, telepatów, itd. którzy tworzą społeczeństwo w społeczeństwie, spełniając jednak pełno różnych ról.
Tak czy siak, światem przyszłości rządzą korporacje, wszechobecni esperzy-służący odkrywają pragnienia swoich pracodawców zanim ci je wypowiedzą, panuje korupcja i walki frakcyjne, tylko bohema artystyczna jest tak samo - a może nawet bardziej - dekadencka niż była wcześniej. Podziemie przestępcze jest bardzo rozwinięte. Ludzkość zasiedliła kilka planet i księżyców w Układzie Słonecznym. Książki to melodia przeszłości. Taki trochę z tego patrzy na czytelnika cyberpunk bez cyberpunku.
Główny bohater to bajecznie bogaty szef korporacji Monarch, którego stać na wszystko i który może sobie pozwolić na wszystko. Ma jednak dwa problemy (jak się potem okaże, uwaga spoiler, to jest jeden problem) - konkurencyjną firmę, która stanowi dla niego zagrożenie, oraz jej prezesa, którego nasz bohater obsesyjnie nienawidzi. Do tego stopnia, że postanawia go zabić. A to nie jest takie łatwe, bo wszechobecni esperzy wychwyciliby ten zamiar zanim zdołałby wprowadzić go w życie, i trafiłby do tytułowej Przeróbki - wymazania świadomości i stworzenia jej na nowo, wolnej od wszystkich złych, morderczych, przestępczych skłonności. Postanawia więc przekabacić jednego z esperów na swoją stronę, by mu pomógł i by maskował jego promieniujące myśli. Nie jest to proste, bo esper czytający innych dla złych celów staje się pariasem we własnym środowisku, co już kiedyś przydarzyło się pewnemu esperowi, który współpracował z naszym bohaterem przy oszustwie giełdowym. Tam jednak, gdzie wielkie pieniądze, są i wielkie możliwości, oraz wielka władza, więc udaje mu się znaleźć odpowiedniego espera, przystępuje do wdrażania swojego planu w życie...
Ale wszystko się bardzo gmatwa, bo po samym morderstwie ma świadka. Zarówno on, jak i policja, rozpoczynają poszukiwanie córki jego ofiary...
Wszystko gmatwa się strona po stronie, nic nie jest takie, jakim się wydaje, a nocny koszmar ze snów głównego bohatera, Człowiek Bez Twarzy, staje się koszmarnie realny (uwaga spoiler - pamiętacie dwóch bohaterów Fight Clubu?)...
Niby czytadło, a jednak nie. Dobra rzecz, polecam, sprawnie napisana, trzyma w napięciu, zaskakuje. Tylko - uwaga spoiler - ten optymizm antropologiczny na końcu, że każdego da się jako tako przerobić na dobrego członka społeczeństwa trąci inżynierią społeczną dosyć smętną, ale to moje tylko subiektywne odczucie. Mimo pewnej naiwności polecam.

Walter M. Miller, Jr "Kantyczka dla Leibowitza"

Kolejny klasyk co się zowie, o którym tylko słyszałem, aż znalazłem go w pewnej internetowej księgarni za śmieszne pieniądze, i kupiłem, bo czemu nie.
Trafiło mi się wydanie jakieś w miarę nowe... z Frondy. Sam nie mogłem się nadziwić, że Fronda to wydała, coś tam pobieżnie wiedziałem, o czy to dziełko traktuje, ale jak przeczytałem, to mogłem tylko przytaknąć, tak, Fronda faktycznie mogła to wydać i zrobiła to.
Nie wiedziałem, że Walter Miller Junior był katolikiem, a tak z tego wynika. Czytałem jego jedną książkę, angielskojęzyczny zbiorek opowiadań "View from the Stars", czy jak się to zwało dokładnie, gdzieś tu na blogu powinno być przedstawione przeze mnie, i tam nie było w sumie nic takiego, co by wskazywało na katolicyzm autora, ba, jedno z opowiadań było raczej krytyczne do religii jako takiej. No ale niezbadane są ludzkie drogi, więc kto wie.
Sama "Kantyczka" składa się z trzech części, których fabuła rozgrywa się na przestrzeni około 1500-2000 lat. W każdej następnej części mamy pełno aluzji do wydarzeń z przeszłości, które były przedstawione w poprzednich częściach, wydarzenia, którymi żył świat na przestrzeni wieków, rozmywają się do krótkich notek, wzmianek, jakiś szczegółów, które zacierają się w ludzkiej pamięci.
A koniec części trzeciej, i koniec książki jako takiej, to nowy początek. Bardzo pogańska ta katolicka książka, wąż Uroboros zacisnął zęby na swoim ogonie, a ludzkość niczego się nie nauczyła.
Oto jest świat po zagładzie atomowej, gdy ludzkość została zepchnięta w cywilizacyjnym rozwoju do społeczności pierwotnych. Triumfuje myślenie magiczne, naukowcy są prześladowani i mordowani (za doprowadzenie do nuklearnego holokaustu), no Fallout 1 lub Mad Max się robi.
Jednak Kościół Katolicki istnieje nadal, i, podobnie jak po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, rozpoczął zbieranie okruchów dawnej wiedzy przed zapomnieniem. Swoją drogą, bardzo ciekawą kwestią jest postępujący na przestrzeni wieków"konserwatyzm" Kościoła, najpierw zbieranie wiedzy starożytnej, potem prowadzenie własnych badań, a na końcu obstawanie przy tym, że Ziemia jest płaska i kręci się wokół niej Słońce. Ale to taka dygresja na marginesie.
W tych czasach rozwoju mutantów, hord półdzikich grabieżców, szalonych, plemiennych religii opartych na (neo)animizmie, technik żydowskiego pochodzenia, Leibowitz, zostaje cysterskim mnichem, a potem, po zatwierdzeniu przez Rzym, zakłada zgromadzenie pod własną regułą. Lata lecą, został błogosławionym, świat jako tako się rozwija, tkwiący nadal we wtórnym barbarzyństwie, młody nowicjusz Franciszek pości na martwym pustkowiu, gdzie spotyka tajemniczego wędrowca. Wędrowiec pokazuje mu wejście do starożytnego schronu przeciwatomowego. Od tego, co tam jest, zależy bardzo wiele - m.in. czy Leibowitz zostanie w końcu kanonizowany.
Ta część książki, pierwsza, podobała mi się najbardziej. Świat spustoszony, mutanci wśród ruin, mnisi przechowujący okruchy zaawansowanej wiedzy, której sami nie rozumieją, i sami ulegają myśleniu magicznemu (uznanie Opadu [radioaktywnego] za demona i choroby popromiennej za opętanie; bardzo naciągane uznanie znalezionych w schronie materiałów za dzieło świętego, itd.), wegetujące wśród spustoszonego świata, żerujące na ruinach dawnej wielkości małe, ludzkie społeczności, itd. Tak jak w średniowieczu wczesnym, jeśli ktoś umie pisać i czytać, to dzięki mnichom katolickim. Do tego dochodzą rozkminy teologiczne, czy mutanci mają dusze, a jeśli mają dwie głowy, to ile dusz, jedną, czy dwie.
Druga część książki opowiada zaś o narastającym konflikcie państwo-kościół, coś pomiędzy reformacją, renesansem a sporem o inwestyturę. Mamy więc powstające cesarstwa walczące z koczownikami (aluzje do Hunów czy Mongołów widoczne), schizmę z przyczyn czysto politycznych, chęci podporządkowania władzy świeckiej duchowieństwa na danym terenie, wreszcie konflikt między coraz śmielszymi naukowcami świeckimi a mnichami przechowującymi wiedzę starożytnych. Jeden z nich przybywa do klasztoru mnichów od - obecnie świętego - Leibowitza, gdzie jeden z mnichów w międzyczasie odkrywa na nowo generator prądu i żarówkę, przez co inny mnich oskarża go o konszachty z diabłem. Tak czy siak, świecki naukowiec traci sporo buty z którą przybywa do klasztoru, a mnisi szykują się na polityczne przesilenie. Okazuje się też, że tajemniczy wędrowiec żyje nadal, najprędzej jest nieśmiertelnym Żydem-wiecznym tułaczem, chociaż nie jest to powiedziane wprost. Bardzo tajemnicza postać.
Część trzecia książki przedstawia ludzkość na etapie "nowej nowoczesności". Wyprzedzono stopień rozwoju ludzkości sprzed atomowej zagłady wieki temu, ludzkość zaczęła nawet kolonizować obce planety w kosmosie. I wtedy nadchodzi znów zagrożenie atomową zagładą. Kilku mnichów z klasztoru od Leibowitza zostaje wysłanych do Nowego Rzymu z tajną misją, do której zależy przetrwanie ludzkiej wiedzy... Do tego mamy jeszcze nagromadzenie wątków etycznych, np. przedstawiony zostaje spór o eutanazję, czy nawet w przypadku napromieniowania można czy nie można zabić człowieka z litości.
Generalnie rzecz biorąc, książka jest bardzo dobra, i polecam ją, niezależnie od poglądów religijnych danego potencjalnego Czytelnika.

wtorek, 24 lipca 2012

Bohdan Petecki "Kogga z czarnego słońca"

Czy szum informacyjny jest chorobą? Jak daleko można się posunąć, gdy jest się gatekeeperem [fachowe określenie na instytucję/jednostkę/program ograniczający dostęp do informacji, selekcjonujący je lub cenzurujący]?
Na te pytania próbuje odpowiedzieć książka Peteckiego, o dosyć dziwnym tytule. Mamy tam Centralę, dwóch kosmonautów, którzy na przestrzeni czasu, ze szkodą dla kondycji psychicznej, zamienili się żonami. Jeden zaczął podrywać laskę drugiego, a tamten pierwszego, jakoś tak im wyszło po prostu.
Hen, daleko w kosmosie, wisiała sobie jakby nic ziemska stacja informacyjna. Ktoś przy niej namieszał mocno, a potem tylko się namieszało wszystko jeszcze bardziej, gdy cała załoga stacji - w tym była żona jednego z bohaterów i dupa drugiego - gdzieś znikła.
Dwaj bohaterowie, z których jeden był współkonstruktorem stacji  z jeszcze trzecim, lecą na miejsce zdarzenia. Na miejscu wszystko zaczyna lekko przypominać Event Horizon czy Sphere, po czym zjeżdża w kierunku informacji. Jaka jest cena dostępu do informacji? Gdzie przebiega różnica między wolnością a bezpieczeństwem, między bezpieczeństwem a zniewoleniem?
I ruiny czyjej cywilizacji pokrywają czarne słońce?
Nie czytałem jeszcze słabej książki Peteckiego, a ta dodatkowo pozostaje nadal po latach aktualna, w warunkach Spektaklu może jeszcze bardziej niż gdy ją wydrukowano.

poniedziałek, 23 lipca 2012

William Gibson "Neuromancer"

Kultowa książka, bez której nie byłoby cyberpunku. I bez autora też by nie było, gość przewidział internet zanim internet powstał, pisał scenariusze (m.in. do "Johnny'ego Mnemonica"), itd.
Niestety, powinienem ją przeczytać w oryginale, gdyż na wikipedii napisane stoi, że użyty został specjalny slang, itd, no w polskim tłumaczeniu niczego takiego w sumie nie uświadczyłem.
Na bazie książki powstała gra komputerowa, w której palce maczał m.in. Brian Fargo, powstawała też druga, w którą miał być zaangażowany... sam Timothy Leary. Wow.
Tak czy siak, główny bohater, Case, to haker, któremu się nie udało. Chciał kiedyś opchnąć na boku pewne dane, przez co jego pracodawca ówczesny popsuł go niewyobrażalnie, psując układ nerwowy w taki sposób, że uniemożliwiając mu whakowanie się w cyberprzestrzeń. Poznajemy go w momencie, gdy jest przećpanym wrakiem człowieka, próbującym związać koniec z końcem, ba, przeżyć w ogóle, żyjąc w przestępczo-czarnorynkowej enklawie na terenie Japonii.
Pewnego dnia jego życie diametralnie się zmienia, gdy zaczyna pracować dla tajemniczego Armitage'a.
Jak się okazuje potem - uwaga, spoilery - Armitage to psychol z rozdwojeniem jaźni, dawny komandos z czasów wojny totalnej, na dodatek pachołek w rękach... sztucznej inteligencji - Wintermute. Która chce się połączyć z inną sztuczną inteligencją - tytułowym Neuromancerem. Ale one mają ograniczenia, które im to uniemożliwiają. I do tego jest im potrzebny główny bohater. A także inni - Molly, posiadająca ogromną ilość wszczepów, w tym wysuwane zza paznokci u rąk ostrza, czy sadystyczny Riviera, złodziej mający implanty umożliwiające mu kształtowanie w rzeczywistości projekcji, wizualizacji własnych myśli. Gdzieś tam po drodze jest też jeszcze m.in. osobowość martwego hakera, która istnieje już tylko w cyberprzestrzeni. Sztuczne inteligencje zaś to prawdziwi demiurgowie cyberprzestrzeni - Neuromancer potrafi m.in. kopiować umysły, wrzucać je do RAM i sprawiać, że nadal się rozwijają. Wintermute nie ma swojej własnej osobowości, ale potrafił podszywać się pod osobowości ze wspomnień bohatera...
Wszyscy są przećpani, gangi i subkultury toczą krwawe wojny, jednostka ludzka jest sprowadzona do roli służebnej wobec wszechogarniającej technologii, tak zaawansowanej, że przypominającej wręcz magię. Oto cyberpunk w najlepszym wydaniu, klasyka, której wstyd nie znać.
Ale czas znaleźć wydanie angielskojęzyczne.

Ryszard Głowacki "Algorytm pustki"

Nie zetknąłem się wcześniej z twórczością Ryszarda Głowackiego, ale po tym "pierwszym razie" jestem całkiem usatysfakcjonowany.
Zajdel worship mocno. No dobra, w sumie niekoniecznie, ale tak mi się kojarzy. Z Zajdlem właśnie. Lub Wnukiem-Lipińskim, którego, wstyd się przyznać, nigdy nie czytałem.
Mamy więc totalitarne państwo, które czyni ludzi nienormalnymi w strzeżonych ośrodkach, bo normalny to element podejrzany. Żeby funkcjonować, trzeba permanentnie udawać, nawet przed samym sobą. Dzieci zabierane są rodzicom i wychowywane w strzeżonych ośrodkach. Bez jakiś urządzeń wmontowanych w przedramię nie da się funkcjonować normalnie. Co rusz stoją bramki, które przepuszczają tylko tych, którzy mają określony zakres poruszania się.
A to wszystko zaprogramowała ponoć maszyna, która tak poukładała ludzkość, żeby było dobrze i optymalnie.
I w takim to nowym, wspaniałym świecie, budzi się pewnego dnia nasz główny bohater, który nie hu hu nie pamięta skąd jest, kim jest, gdzie jest, i jakie prawa rządzą światem, w którym się znalazł. Odkrywa więc świat na nowo, i nie za bardzo mu się tam podoba. Wszechobecność tajnych służb, bezsensowność wykonywania codziennej pracy, która nie służy nikomu ani niczemu, ograniczenia zewsząd, rozpad społeczeństwa, przymusowa uniformizacja, brud, smród - to wszystko też mu się nie podoba.
Ani to, że nikt nie chce mu pomóc dowiedzieć się, kim właściwie jest, zamiast tego został zwerbowany do wydziału specjalnego, gdzie nie może nawet myśleć samodzielnie, bo zapis jego myśli, emocji i odczuć jest zapisywany, a potem przesyłany zwierzchnikom. Jak się okazuje, najbardziej specjalnego, i o najbardziej niezwykłym przeznaczeniu, ze wszystkich tajnych oddziałów rozmaitych antyutopii o jakich w życiu czytałem.
Ostatecznie decyduje się, pod wpływem poznanej dziewczyny, zresztą agentki tych samych służb na ucieczkę poza strzeżone tereny miejskie, gdzie żyją społeczności wolnych ludzi. O dziwo nikt ich nawet nie atakuje w terenie, co najwyżej reżim utrudnia im ucieczkę i uprzykrza tylko życie. I wtedy wiele rzeczy się wyjaśnia.
I zakończenie trochę jak w "Pani Jeziora" Sapkowskiego, wiecie, uroborosowate, koniec i początek w jednym miejscu. Tutaj tylko troszkę inaczej.
Tak czy siak bardzo porządny kawał książki, tylko chudy.

Kir Bułyczow "Utwory wybrane tom 2"

Tom pierwszy, gromadzący historie guslarskie, przeczytałem i przedstawiłem krótko na tym blogu już jakiś czas temu, teraz nadszedł w końcu czas na tom drugi.
W międzyczasie nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego autor raz nazywany jest w polskich wydaniach swoich mniejszych i większych dzieł Kirem, a raz Kiryłem. Nie znam rosyjskiego, i nie wiem, czy pomiędzy tymi imionami jest jakaś różnica, ale tak czy owak dziwi mnie to nieco.
Nic to. Przechodząc do książki jako takiej - składa się z dwóch utworów, "Agenta FK" [Floty Kosmicznej] i "Miasta na Górze".
Pierwszy z nich, mimo całej powagi poruszanych tematów inkulturacji, globalizacji i radykalnych reakcji zwolenników Starego na nadchodzące Nowe, został okraszony przez autora charakterystycznym humorem - tutaj momentami wręcz czarnym/groteską. Aż rzucę kilkoma cytatami, które najbardziej zapadły mi w pamięć:
(...)Kapitan zamilkł i milczał dokładnie trzy minuty. Reszta obecnych też milczała przez trzy minuty, ponieważ oczywiście nikomu nawet nie przyszło do głowy sprzeciwiać się kapitanowi. Wszyscy byli szczerymi demokratami, wszyscy w głębokiej pogardzie mieli etykietę i jakiekolwiek konwenanse, dlatego też bez żadnej etykiety i konwenansów zgadzali się zawsze ze swoim kapitanem. Gdyby było inaczej, już dawno by go usunęli ze stanowiska.
Po trzech minutach zebrani równocześnie wstali, bez słowa skłonili się kapitanowi, pochylili głowy przed portretami wielkich dowódców i opuścili mostek.(...)


(...) - a ja o niczym nie wiedziałem - rozłożył ręce WaraJu. - To znaczy, że źle pracuję i trzeba mnie wypędzić.
- Powinien pan się cieszyć. Przecież zawsze stał pan po stronie nowego - uspokajał go Olsen.
- Ale nowe też trzeba śledzić. Bardziej jeszcze niż stare.
- Na razie nieprzyjemności mamy właśnie przez stare.(...)


(...)- Jeśli przylecimy i wszystko będzie jak trzeba, to w jaki sposób zrzucimy bombę?
- Otworzymy luk i wyrzucimy - odpowiedział szybko DrokU.
- A jeśli nie wybuchnie?
- Najważniejsze, żeby wszyscy wiedzieli, że mamy bomby.
- A jeśli nie wybuchnie?
- To zrzucimy drugą.(...)
 No i - uwaga spoiler - co najzabawniejsze, gdy porwany zostaje pewien archeolog, bidoczek nie wie, że ołowiane żołnierzyki, które chciał kupić do swojej gigantycznej kolekcji, to specjalne figurki, którym obcina się głowy, i które służą do rozpoczynania między klanowej wojny. Ot, psikus, jeden z wielu, jakie spotykają bohaterów w tym dziele. Mimo wszystko nie jest to coś wesołego, lekkiego, przyjemnego - trup ściele się gęsto, także niewinny, a spiski sięgają wysoko i głęboko.
"Miasto na Górze" zaś to przejmująca, już zupełnie nieśmieszna opowieść o społeczności kastowej żyjącej w podziemnym mieście, a rzecz się dzieje na Ziemi, ileś tam wiele lat po zagładzie nuklearnej. Główny bohater jest rurarzem, pariasem, od którego w sumie zależy bardzo wiele, gdyż to właśnie pogardzani przez wszystkich rurarze zajmują się naprawą uszkodzeń w podziemnych tunelach i robią za poszukiwaczy tuneli dawno porzuconych.
Całym podziemnym kompleksem rządzą Dyrektorzy, obradując w sali, na której suficie jest fresk, którego znaczenia nikt już nie zna, i gdzie stoi antyczne popiersie kogoś, pamięć o kim też już dawno zaginęła w mroku dziejów. System się sypie i wali, biurokracja i zwalczające się grupki sprawują władzę właściwą, nieliczni spiskowcy snują marzenia o wyjściu na powierzchnię. Głównemu bohaterowi faktycznie się ostatecznie udaje, ale jakim kosztem? 
(...)- Tak, jesteśmy bydlakami - powiedział - ale to dlatego, że trzymają nas w zamknięciu. Jesteśmy brudni, śmierdzący i zawszeni. Nie warto tracić czasu na rozmowę z nami. Nie czytaliśmy żadnych książek, nawet ich nie widzieliśmy i gdyby nas wpuścić do twojego pięknego pokoju, pani, zdarlibyśmy ze ścian cały ten materiał i pocięlibyśmy go na sukienki dla swoich żon, które bijemy i które traktujemy gorzej niż zwierzęta. Ale zawinili tu wasi ojcowie i dziadkowie. To oni odebrali nam Miasto na Górze, gdzie jest jasno, gdzie płyną wielkie rzeki i gdzie można się codziennie myć. Tam nie różnilibyśmy się zupełnie od was.
- Głupstwa gadasz - powiedziała piękna Gera Spel. - Mieliśmy różnych przodków. Wasi przodkowie byli jak robactwo rojące się w mokrej glinie. Nie możemy być jednakowi.
(...)
- Ach, daj spokój! - machnęła ręką Gera. - Zawsze ktoś tam zostanie na górze. Wy jesteście zgnili od zewnątrz, a my od środka. Na tym polega cała różnica.(...)
Wspaniała rzecz, polecam gorąco. A, i na koniec jeszcze zabawny cytat z krótkiej notki autora przed "Miastem":
Powieść tą napisałem kilka lat temu, lecz nie została wówczas opublikowana, ponieważ uznano ją za zbyt ponurą. Przesłałem więc rękopis do Polski, gdzie bardzo szybko został wydany. Można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że pojęcie "ponury" rozumiane jest w Polsce inaczej niż w moim kraju.[ZSRR](...)

Harry Harrison "Przestrzeni! Przestrzeni!"

No nareszcie dotarłem do tej książki. W końcu się udało. Co najzabawniejsze, leżała sobie spokojnie w osiedlowej bibliotece. Zaprawdę powiadam Wam, nie znacie pereł wrzuconych w wieprze w osiedlowych bibliotekach.
Książka ta namieszała ponoć mocno. Dostała jakieś tam nagrody, powszechnie uważa się nią za najważniejszą w dorobku autora, na jej bazie powstał film.
Właśnie, film. "Zielona pożywka" aka "Soylent Green". Nie powinni tłumaczyć tytułu na polski, bo to przecież nazwa własna. Oglądałem ten film już dawno temu i cóż poradzić mogę - niestety dopiero oglądając go, dowiedziałem się, że jest na bazie książki.
I wiecie co? Spokojnie film możecie obejrzeć zanim znajdziecie gdzieś książkę. Czemu? Bo w filmie z książki pozostali tylko bohaterowie ci sami, i część wydarzeń, wraz z kulminacyjnym morderstwem. Cała reszta fabuły jest diametralnie inna. W książce w ogóle nie ma ani słowa o korporacji Soylent i jej produktach żywnościowych.
Książka porusza temat przeludnienia. Nowy Jork przed rokiem 2000 (książka kończy się Sylwestrem) ma tyle ludności, co spore europejskie państwo w rzeczywistości. Miasta są przeludnione do tego stopnia, że zamieszkałe są nawet porzucone samochody na parkingach i setki statków zacumowanych w starych portach. Wody bieżącej nie ma, prądu ani czegokolwiek w sumie też nie, trafia się sporadycznie. Ludzie jedzą suchary, jakieś papki lub polują na szczury. Oczywiście, są prócz tego elity biznesowe powiązane z polityką, które żyją - w porównaniu do reszty ludności - jak królowie. Miasta mają swoje problemy również z prowincją - bojówki rolników wysadzają w powietrze akwedukty, napadają na transporty żywności, itp.
Autor w książce tej, co najbardziej chyba kontrowersyjne, woła o kontrolę urodzin. Republikanie musieli mieć potężny ból głowy, jak książka się ukazała. Tak czy siak, po jej przeczytaniu różne konserwy powinny przemyśleć swój stosunek do antykoncepcji, ba, do aborcji jako takiej. Trochę to trąci neomaltuzjanizmem wręcz, ale autor nie snuje wizji państwowych, przymusowych ośrodków aborcyjno-eugenicznych.
Mówiąc szczerze, wolałem osobiście fabułę z filmu niż oryginalną z książki. Ale książkę tak czy siak polecam gorąco, przejmująca wizja świata pokazana równie przejmująco, wyraziste postacie, bardzo ludzkie, mające swoje poglądy, kłócące się, kochające i przeżywające trudności, zderzające się z palącą niemożnością zmiany swego otoczenia, to wszystko czyni wizję autora bardzo autentyczną, chociaż na chwilę obecną raczej odsuniętą gdzieś ew. w przyszłość, a w każdym razie zepchniętą gdzieś na dalszy tor strachów ludzkości, dopóki w praktycznie każdym kiosku będą dostępne prezerwatywy.

niedziela, 22 lipca 2012

Brian Aldiss razy dwa

"Razy dwa" to jednak za dużo powiedziane, tym bardziej, że obie te książeczki (koło 150 stron każda) to najprędzej (tzn. jedna na pewno) wycinki z jakiś zbiorów zagranicznych opowiadań, obie opublikowane gdzieś z samego początku lat '90, no ale trudno. Jedna z książeczek nosi tytuł "Tłumacz", a druga - "Krążenie krwi...".
Znalazłem je przypadkiem w sumie, w osiedlowej bibliotece w Krakowie, miejscu w sumie dogorywającym, ale trzymającym się jeszcze jakoś nieźle. No i pozwalają tam drukować na miejscu cokolwiek, jak się potrzebuje, np. rachunki, ale ceny mają zbójeckie (1zł za stronę z kolorem, pozdrawiam). Półka z s-f i fantasy se stoi osobna, mnóstwo dobra tam mają, które w sumie teraz to głównie leży i się kurzy. Z ciekawości wzrok mi się zatrzymał na rozpisce jeszcze kiedy była wypożyczana taka czy inna. I co - przez lata 199cośtamniepamiętam - 1992 była wypożyczana w sumie co kilka miesięcy. Ostatnia wbita pieczątka na liście - "moje" wypożyczenie ich - po kilku latach od razu ostatniego. Smutne, ale wiadomo, wina kapitalizmu. Nie ma czasu na czytanie książek (nawet takich, które można przeczytać w godzinę), a jak jest czas, to tylko na naturalnie kształtujące się na wolnym rynku, napędzane przez zjawisko Spektaklu, równające w dół, odmóżdżające programy "rozrywkowe" w telewizji HD i na żądanie. Takie czasy.
W "Krążeniu krwi..." znalazły się cztery opowiadania, wzięte z jakiego zbioru, o czym wspomniałem wyżej. Wszystkie z nich są powiązane, ułożone chronologicznie ale napieprzają coraz dalej i z rozmachem w przyszłość. Dwa z nich są powiązane bezpośrednio, opowiadają o historii naukowca, który najpierw przeżywa zabawną wielce sytuację rodzinną (jego druga żona pieprzy się z jego nastoletnim synem z pierwszego małżeństwa), potem grozi mu bronią jego zwierzchnik, a na końcu okazuje się, że na Ziemi jest w morzu obecna bakteria z kosmosu, która czyni nieśmiertelnymi żywe istoty, które się nią zarażają. Drugie dzieje się jakiś czas później, gdy w Indiach Kalkuta zapada się w bagno, główny bohater z żoną jedzie tam z ramienia Rządu Świa... znaczy się, jakiejś instytucji międzynarodowej, są rozkminy filozoficzne, rozkminy polityczne (tylko Centrum ścisłe, czyli Pierwszy Świat unieśmiertelnia swoich mieszkańców - pozostałych ludzi na Ziemi po prostu na nieśmiertelność nie stać), wreszcie - jest polowanie na kozy, za kopyto rząd Indii płaci dużo. Nieśmiertelne kozy są bowiem plagą, same nie umrą nigdy, więc trzeba ja przetrzebić co jakiś czas.
Trzecie opowiadanie to jakiś niesamowity, i trudny do ogarnięcia i zrozumienia mindfuck, typowy dla Aldissa, chociaż pojawia się motyw charakterystyczny nieco - mamy dziwaczną post-ludzkość, w której życie jako takie, ludzie, przyjmują z wiekiem nowe, szalone formy, ale nikt się nie rodzi, i nikt nie umiera. Mamy więc m.in. ludzi-szympansy, ludzi-drzewa (toczące nieraz rozmowy filozoficzne o naturze czasu), czterorękiego starca o głowie wilka i całą masę innych dziwolągów. Nikomu nigdy się nie spieszy, a główny bohater chodzi po świecie i zbiera kamienie, z których ustawia dziwaczne coś. Gdy skończy, to coś zacznie mówić, a na świecie.... dużo, ale to bardzo dużo się zmieni, do czego dodatkowo przyczynią się powracające wspomnienia o istnieniu dzieci. Uff.
Opowiadanie czwarte to już w ogóle rozpirz, nawet w porównaniu do trzeciego, ale jakiś bardziej sensowny rozpirz. Jest za to najbardziej przegadane z nich wszystkich.

Generalnie dla miłośników Aldissa, albo dla tych, którzy chcieliby nimi zostać, jest to konieczne do przeczytania. Nawet w internecie możecie to znaleźć.

Dobra, zaś druga książeczka - "Tłumacze" to jedno spore opowiadanie. Że tak powiem, bardzo w polskim, klasycznym stylu s-f. Tzn. jest to politycznie zabarwiona antyutopia mocno przywodząca na myśl Zajdla, wczesnego Ziemiańskiego, bardzo wczesnego Ziemkiewicza, Ryszarda Głowackiego, itp.
Ziemia znajduje się (i nie tylko Ziemia, gwoli ścisłości, ale ogrom światów w kosmosie), pod okupacją (hmm, nie do końca - pewnego dnia przyszło UFO i powiedziało że zajmują Ziemię jako część jakiegoś galaktycznego wielkiego tworu, ni to federacji, ni to imperium, mocno już przeżartego korupcją i napuchłe iście stalinowską biurokracją) z kosmosu. Ludzie zostali zepchnięci do roli roboli żyjących w miastach i poza nimi, w miastach wzniesionych przez trójnogie, potężne istoty, o dosyć odpychającym wyglądzie, które to istoty zbudowały sieć dróg pod ścisłym nadzorem i dzielnic w miastach tylko dla siebie. Opowieść zaczyna się w momencie, gdy jakiś pomniejszy obcy urzędas na Ziemi zostaje odwołany i wysłany w pizdu w kosmos gdzieś indziej, ale jednocześnie wysyła materiały kompromitujące namiestnika Ziemi do jakiejś wysoko postawionej szychy, która to szycha postanawia przybyć na Ziemię z kontrolą. Tymczasem namiestnik faktycznie zrobił sobie z Ziemi prywatny folwark.
Kontrola przylatuje, namiestnik tworzy całe iście potiomkinowskie miasto i inne atrakcje, sprowadza inną rasę humanoidów, by biła się z ziemską partyzantką, przegania ludzi z miejsca na miejsce, żeby wyglądali jak kolumny uchodźców, itd.
A w środku tego wszystkiego znajduje się perunowi ducha winny tłumacz, który musi wybrać między wiernością sobie, szefowi partyzantów, swojemu przełożonemu - dyktatorowi z kosmosu,
kontrolerowi, który chce jeszcze poderwać młodszą koleżankę, dostarczyć dowody kontrolerowi, nie dać się zabić przez wszystkie z zainteresowanych stron, i nie paść ofiarą fałszywych oskarżeń którejkolwiek ze stron. Widzimy rozterki bohatera, jego mniej lub bardziej udane próby lawirowania pomiędzy wszystkimi zainteresowanymi, jego próby poradzenia sobie z licznymi kłopotami, itd. Widzimy też, że totalitarne państwo sprowadzone z kosmosu niewiele różni się od totalitarnego państwa stworzonego dla nas przez nas, a zwalczające się frakcje są tak samo niebezpieczne dla jednostki starającej się myśleć samodzielnie, niezależnie od tego, czy to okupanci czy wyzwoleńcza partyzantka.
Zakończenie zaś jest co najmniej przewrotne.
Polecam gorąco.

piątek, 13 lipca 2012

Emma Bull "Wojna o Dąb"

Podobnie jak Patykiewicz opisany wczoraj albo dzisiaj bardzo wcześnie, książkę amerykańskiej autorki znalazłem w supermarkecie z RTV/AGD/hajtechem, i to przecenioną z prawie 30zł do 6,99zł. Wstęp napisał Sapkowski, także na okładce wisi hasło "Andrzej Sapkowski przedstawia". No wporzo, niech tam mu będzie. Wstęp machnął naprawdę niezły, z polotem i w swoim stylu, nie potrzebnie tylko wtrącił kilka malutkich spoilerów (których można było się domyśleć jeszcze przed przeczytaniem książki, no ale), jednak zachęcił do czytania tylko, więc ok.
Sama książka należy do gatunku urban fantasy. Aż zacytuję Andrzeja, bo opisał gatunek idealnie we wspomnianym już wstępie: "Mianem urban fantasy określamy utwory utrzymane w poetyce pikarejsko-wielkomiejskich ballad, krzyżujące i godzące atmosfery kryminałów Chandlera z tymi rodem z West Side Story i tymi z Pulp Fiction, tymi z ballad Leonarda Cohena i Stinga z tymi z tekstów i muzyki Marka Knopflera, Kurta Cobeina i Sida Viciousa. Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać." tyle pan Andrzej.
Książka, bardzo sprawnie napisana, twórczo i malowniczo reinterpretująca legendy celtyckie o elfach, karzełkach, wróżkach i całej masie baśniowych i przetrwałych w ludowych opowieściach stworów, opowiada o Eddi, wokalistce i gitarzystce rockowej, która pewnego wieczoru najpierw odchodzi z zespołu, potem podejmuje decyzje o rozstaniu z chłopakiem (z którym była w tej kapeli), a potem spotyka glaistigę i phoukę, którzy mówią jej, że jest potrzebna bardzo w wojnie toczącej się między dobrym i złym Domem (chodzi o odwieczne królestwa Elfów z mitologii celtyckiej), bo jako śmiertelniczka sprawi, że nieśmiertelni zaczną umierać na polu bitwy.
Nie wydaje się przekonana, tym bardziej, że phouka, przybierający postać albo przystojnego, ciemnoskórego faceta, albo psa, i znający jeszcze sporo różnych sztuczek magicznych, jakby nigdy nic wprowadza się do niej, i nie zamierza jej odstępować ani na krok, ze względu na grożące dziewczynie niebezpieczeństwo ze strony tych złych. Problemem dodatkowym staje się kwestia środków do przeżycia, więc Eddi postanawia założyć nową kapelę, razem ze swoją przyjaciółką Carlą. Oczywiście, phouka zostaje w tej kapeli technicznym...
Dobra, nie ma co dalej spojlerować, ale mamy tam i rozterki uczuciowe, i konfrontacje życia ludzkiego z trwaniem nieśmiertelnych, i rozterki tych ostatnich, powstające w konfrontacji z życiem ludzi, i zwroty akcji są, w sumie dwóch nawet nie przewidziałem, itd.
Co najważniejsze, walczące ze sobą w odwiecznej wojnie zły i dobry Dom zostały przedstawione bardzo sensownie, bez popadania w nadmierny kicz (odrobina kiczu gdzieniegdzie się pojawia, ale jest wpisana w konwencje, więc pasuje jak ulał), także rozterki głównej bohaterki, na czele z zajęciem stanowiska wobec całej tej dosyć niezwykłej i kuriozalnej sytuacji, w jakiej się znalazła, uogólniając, wszystkie relacje między ludźmi i nieludźmi, wraz z uwzględnieniem zmieniającego się w czasie ich trwania dyskursu, zostały pokazane bardzo przekonywająco i są najsilniejszą stroną książki.
Widać też, że autorka jest muzykiem. O muzyce, instrumentach, graniu w kapeli opowiada ze znawstwem, talent muzyczny widać też w samej treści, w języku - jest hmm jakby to ująć, książka jest "melodyjna", i bardzo miło się ją czyta. Jest zrozumiała, plastyczna, momentami nieco poetycka.
Mnie osobiście się toto podobało, polecam.

czwartek, 12 lipca 2012

Piotr Patykiewicz "Wąska ścieżka czarownicy"

(Uwaga, będą spoilery) Znak czasów - idziesz sobie spokojnie po supermarkecie oferującym wszelką elektronikę, RTV, AGD, oprogramowanie, itd, itp, a tu nagle dział z książkami. Nie żebym miał coś przeciwko, ale to postmodernizm kapitalistyczny - ot, żeby się sprzedało wincyj, to trzeba mieć asortyment większy, stąd w sumie większość sklepów wielkopowierzchniowych, niezależnie od pierwotnej branży, zmierza w stronę mydło-powidło-sado-maso.
No ale nic, nie dość, że książki, to jeszcze powystawianych pełno przecenionych - za 9,99zł czy nawet 6,99zł. Wstyd nie kupić.
I w taki sposób zostałem właścicielem książki "Wąska ścieżka czarownicy". Tzn. między innymi tej, drugą opiszę, jak przeczytam.
W sumie ciężko powiedzieć, co to. Fabuła jest sympatyczna (no, do pewnego momentu, ale o tym zaraz) - II WŚ, córka czarownicy odkrywa swoje zdolności, we wsi spoczywają w lesie w jaskini zaklęci, śpiący rycerze, pojawia się grupa partyzantów, która broni jaskini, przybywają Niemcy, itd. Zaczynało się jak jakieś dark fantasy (nastoletnia córka czarownicy wraca do ojca, który po śmierci żony zaszył się w dziczy jako leśnik, nieopodal jakieś zabitej dechami wiochy, a córkę wysłał do dużego miasta do ciotki), do tego z politycznym podtekstem (grupa partyzantów przedstawiona jako dzicz szabrownicza, zbieranina pospolitych bandytów, itp. do tego jeszcze strach leśnika przed tym, żeby konspiracja nie wciągnęła jego córki w jakieś pozbawione szansy na powodzenie szaleństwo, itd.), potem robił się jakiś jakby słowiański Lovecraft (budzenie zaklętych rycerzy siedzących w jakiejś pieczarze, w wiosce kwitną wszelkie zabobony, figurka Matki Boskiej nie do końca okazuje się być Matką Boską), potem jeszcze ciekawiej (tajne katolickie bractwo, które kiedyś niszczyło a obecnie nadzoruje czarownice - jednym z jego członków jest partyzant, a drugim - esesman), aż w końcu nadciąga - cóż - postmodernizm. Esesman zdradzający tajne bractwo i chcący władzy nad światem jeszcze by przeszedł, tak samo jak półżywy chłopak stający się strażnikiem podziemi (heh), historia z kwiatem paproci, wyroki Państwa Podziemnego na zabójcach kuriera, ale autor moim zdaniem skromnym przesadził mocno z rozmachem swojej wizji.
Nawet w literaturze fantasy (no, może nie w bizarro) i nawet mimo postmodernizmu panującego (dekonstrukcja, odrzucenie zasad, w tym decorum, itd) oczekuję, że w pewnym momencie NIE nastąpią wydarzenia, które rozwalą całą atmosferę, zmienią treść we wręcz groteskę, i przestanę współodczuwać z losami bohatera/bohaterów a zacznę czytać dalej tylko z powodu chęci przekonania się, co jeszcze dziwacznego autor wymyśli. Tutaj niestety coś takiego nastąpiło.
I tak, nasza nastoletnia czarownica budzi rycerzy, żeby ich kontrolować zachodzi w ciążę z demonem, rodzi pół-człowieka, pół-demona Józia, któremu w międzyczasie gospodyni księdza lokalnego kupuje do zjedzenia kozę za pieniądze z tacy, nieśmiertelni, niezniszczalni rycerze są w stanie nie tylko rozbić mieczem czołg na pół, ale też... zaatakować i rozbić eskadrę bombowców, a ostatecznie do wioski przybywają emisariusze dwóch zarówno Rzeszy jak i Aliantów, i dyskutują o zniszczeniu "tajnej broni", wszystko jednak przebija scena, w której jeden z zaklętych rycerzy sika do baku motocykla, na którym potem jeden z wysłanników czarownicy po prostu odlatuje w siną dal z pewną misją do wykonania. Także dojrzewanie i poznawanie własnej mocy przez główną bohaterkę jest bardzo przyśpieszone, i fabuła mogłaby ten wątek (tak samo jak i psychologiczny) bardziej rozwinąć, nawet kosztem bardziej i bardziej kuriozalnych scen "batalistycznych".
Trzeba przyznać, że autor ma świetną wyobraźnię (i nie do końca zdrową, duży +), ale ja po prostu nie lubię jak książka się zbyt zmienia w czasie trwania fabuły, jak staje się coraz bardziej udziwniona.
Mimo wszystko jak na książkę z przeceny, za niecałe 10zł, to kupić i przeczytać można.

Odpryski VIII

Opowieści z przychodni.

Czasami człek poczciwy idzie do jakieś badania, czy po prostu musi, i czeka przed wejściem do gabinetu 45 minut, bo jakaś starsza miła pani nie daje sobie rady ze spirometrią. Albo czeka, bo tak wyszło. A jeśli wizyt ma się dużo, i długo się czeka w poczekalniach różnych, to i okazji by zobaczyć coś ciekawego, jest wiele.
Uzbierało mi się m.in.:
1) Miły dziadeczek się przyplątał do rejestracji, chciał się dostać do laryngologa (ale nie pamiętał tego na pewno), dziwił się, że jak przyszedł na godzinę wizyty, to musi czekać, nie słyszał, co pielęgniarka w rejestracji do niego mówiła, ostatecznie musiała go pod określony gabinet ciągnąć niemal za rękę.
2) Minęło trochę czasu, przed rejestracją zrobiła się kolejka, do przychodni wbiega jakaś kobita, omija kolejkę i rzuca: "czy jest - i tu wymieniła jakąś nazwę". Pielęgniarka nieco zdębiała, "a co to jest?". "Lek na padaczkę" - padła odpowiedź."Niech pani spróbuje w aptece". "To tu nie jest apteka?" - odwróciła się na pięcie i wyszła.
3) Ładna, młoda kobieta przyszła do psychiatry. Siedziała chwilę gdzieś tam dalej w trzewiach przychodni, po czym wróciła do rejestracji. Zapytuje się ona tonącej w iście stalinowskiej biurokracji pani pielęgniarki w rejestracji, gdzie pisze, że w takim-a-takim miejscu przyjmuje psychiatra. Pielęgniarka odpowiada, że na kartce wiszącej na drzwiach zostało napisane. Na to kobieta odpowiada histerycznym, podniesionym głosem "To jest na ścianie, nie na drzwiach!"
4) w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w szpitalu Rydygiera - przychodzi miły facet, mówi pielęgniarce w recepcji, że on to zaraz zemdleje zaraz, i faktycznie zemdlał, zlecieli się pielęgniarze, lekarz, zabrali go jakoś szybko na noszach gdzieś.
5) ten sam SOR, ten sam dzień. Miła pielęgniarka mi mówi, jak wypełniam spokojnie jakieś pierdołowate papiery, że mam wpisać leki brane teraz, a nie przez całe życie. Po czym zdziwiona, że przeprasza mnie bardzo, ale rzadko się zdarza, żeby tak młody człowiek ich brał tak wiele. No elo.

Henry Kuttner "Elak z Atlantydy"

Każdy fan heroic fantasy powinien klęknąć przed tą książką, przed jej przeczytaniem. Każdy inny fan fantastyki będzie się tylko uśmiechał w czasie czytania. Jeśli jednak wiesz, czego się spodziewać, a spodziewać się możesz właśnie natłoku patosu, niewiarygodnych opresji z jakich wychodzi główny bohater, odwołań do mitologii Cthulhu oraz świata "około-howardowskiego", wartkiej aż do przesady akcji, trupów ścielących się gęsto, czy to w małych potyczkach, czy w wielkich bitwach, pojedynków z magami i bogami i czymkolwiek niezwykłym, ponadludzkim, nieludzkim no i przede wszystkim epickości wylewającej się z treści książki wartkim, nieprzerwanym strumieniem, to nie zawiedziesz się na tej pozycji.
Na książkę składają się 3 utwory, w których poznajemy różne przygody Elaka z Atlantydy. Elak na skutek różnych perypetii para się włóczęgą i poszukiwaniem przygód, chociaż pochodzi z królewskiego rodu. Atlantyda zaś, ogromny kontynent, składa się z szeregu mniejszych królestw, mrocznych i niedostępnych ruin sprzed czasów człowieka na Ziemi, pałętają się tam dzicy Piktowie, władający mroczną magią, wyznawcy zakazanych kultów sprzed milionów lat (np. Dagona), przedstawiciele i przedstawicielki najróżniejszych pół-ludzkich i nieludzkich ras, demony, druidzi, itp, itd. Wychodzi z tego taki postmodernistyczny misz-masz, ale trzymający się sztywno konwencji.
Jako że czasem lubię poczytać coś - no nie oszukujmy się no - odmóżdżającego, to przypadła mi ta książka do gustu. Rzecz klasyczna w sumie i sprawnie napisana.
A, i okładka z rysunkiem Franka Frazetty, wspaniale współgrająca z treścią.
Ciekawe, czy Oficyna Wydawnicza "Arax" jeszcze istnieje, podejrzewam bez sprawdzania, że nie. Wspaniałe i szalone były lata '90 XX w.