poniedziałek, 26 maja 2014

Caitlin R. Kiernan "Tonąca dziewczyna. Pamiętnik"

Jeśli coś zostało wydane w ramach Uczty Wyobraźni, to zapewne będzie to dobra rzecz. Albo przynajmniej taka, o której nie będzie się dało łatwo zapomnieć. Znam takich, którzy w ciemno kupują każdy kolejny tytuł w serii. Jestem w stanie zrozumieć takie zachowanie. Ba, to nie wydaje się być złym pomysłem.
Tonąca dziewczyna to książka fascynująca. Intertekstualna, post-strukturalistyczna. Zbudowana na kilku przenikających się płaszczyznach, opowieściach bohaterki, leczącej się psychiatrycznie Indii "Imp" Morgan Phelps, jej pamiętniku, zapiskach na marginesach jej pamiętnika, pisanych przez nią opowiadaniach, pisanej przez nią opowieści o duchach, którą raz po raz rozwija, to porzuca, by powrócić do pewnych wątków później. Bohaterka-narratorka pisze o sobie w różnych osobach, miesza narracje; autorka książki oddaje bardzo dobrze jej stany, zmieniając styl książki we fragmentach, które napisane zostały przez Indię po tym, jak odstawiła leki. Historia życia Imp, jej związek z transseksualistką Abalyn, szarość codzienności miesza się z obsesjami na punkcie tajemniczej Evy. Eva jest zarówno syreną, jak i wilkołakiem. Kilkakrotnie styka się z narratorką, w sytuacjach z pogranicza jawy i snu, z pogranicza rzeczywistości i halucynacji cierpiącego umysłu. A być może wcale jej nie ma. Czytelnik nie może mieć pewności, co z tego, co opisuje Imp, rzeczywiście rozgrywało się w świecie przedstawionym, a co jest tylko przejawami jej choroby. W tle mamy jeszcze legendy o Czerwonym Kapturku i tytułową Tonącą dziewczynę, obraz mało znanego, amerykańskiego malarza (wymyślonego przez autorkę na potrzeby książki, ale co to zmienia, nic). India się zapętla we własnych wyobrażeniach, czasem nawet odtwarza to, co sama wymyśliła. Odsyła czytelnika do swoich notatek z wcześniejszych stron książki, których znaczenie przez pryzmat późniejszych doświadczeń i stanów bohaterki może się zmienić.
Autorka przekonująco wykreowała Imp i jej mały świat. Czytelnik spokojnie może się wczuć w sytuację bohaterki, przemierzyć razem z nią pasaże obłędu, fobii i paranoi. Imp jest bohaterką tragiczną, niosącą brzemię swojej babki i matki, które skończyły w zamkniętym szpitalu. Być może wszystkie zmagały się z tą samą siłą. Dziewczyna nie nadąża za rzeczywistością, skupiona na własnym świecie. Nowinki technologiczne i świat popkultury ją omijają, spotkanie z Abalyn utrzymującej się z pisania recenzji gier otwiera przed nią nieznaną rzeczywistość.
Stylistycznie książce najbliżej do jakiegoś postmodernistycznego weird. Ukłon w stronę Lovecrafta jest bardzo wyraźny, jednak jest to ukłon nieoczywisty. Tutaj Nieznane nie nadchodzi z głębin mórz czy kosmicznych otchłani (ok, pośrednio z mórz nadchodzi), ale przede wszystkim trwa w człowieku, w jego aparacie poznawczym, w jego umyśle, emocjach, przeżyciach. Sama choroba Imp jest furtką, przez którą w jej życie wkracza to, co obce, nieludzkie, szalone. Tajemnicza Eva, znaleziona na poboczu drogi, naga i zziębnięta, mająca niedookreślony związek z historiami o tajemniczej istocie żyjącej w rzece, z historiami o apokaliptycznej sekcie, której członkowie popełnili zbiorowe samobójstwo przez utopienie się, tajemnicza Eva, wilczyca, istota zabita przez okrutnych ludzi. Wizje przekraczające biologiczne granice. Obsesje malarzy i poetów sięgające czasów legend i eposów. Nawiedzenia powodowane przez kontakt z treścią, dziełem literackim bądź obrazem.
Opowiedziana w książce historia, choć wydaje się prosta, rozgałęzia się ciasno splecionymi konarami, rzeczywistość się rozmywa, nawet obecność bohaterki-narratorki się rozmywa, próbuje się ona sama ustanowić w pisanych przez siebie słowach, wśród malowanych obrazów i pieczołowicie zbieranych wynikach z gazet, upewnia się co do samej siebie, pisząc (...) - napisała Imp. Ja napisałam (...). Przekreśla pomyłki, np. wtedy, gdy miesza jej się ona sama z bohaterkami swoich opowiadań. Jej wspomnienia płynnie przechodzą w snutą przez nią opowieść o duchach, czyli o Evie.
Tłumaczką książki jest Paulina Braiter, znana głównie z tłumaczeń Tolkiena, znacznie lepszych od bardziej popularnych autorstwa Marii Skibniewskiej. Tłumaczenie wydaje się być dobre, nie znam treści w oryginale, przyczepiłbym się tylko do dwóch małych szczegółów - istnieje polski odpowiednik słowa grimoire - grimuar, a Grecki Kościół Ortodoksyjny (w oryginale zapewne Greek Orthodox Chruch) to grecka cerkiew prawosławna.
Akcji jest tutaj stosunkowo niewiele, znacznie więcej dzieje się w umyśle bohaterki. Tak czy owak, Tonąca dziewczyna to książka nietuzinkowa, rzucająca na bardzo szeroko pojętą grozę nowe światło, ukazująca ją w odświeżonej formie i od subiektywnej, indywidualnej strony.

Odpryski XXXVIII

Znów polityka. Ostatnimi czasy nie daje o sobie zapomnieć.

1) Kurz opada po Eurowyborach. Gdy rozum śpi, budzą się korwiniści.

Zieloni/WSE 55 miejsc, GUE/NGL 43 miejsca. W skali kontynentu - mogło być lepiej, ale nie jest najgorzej.
Za czterech korwinuchów pojedzie na gościnne występy do Brukseli. Będą robić z siebie idiotów już nie tylko w skali naszego grajdołka, lecz na całą Europę. Nikt Korwina nie potraktuje tam poważnie, to ekstremista nawet w porównaniu do innych eurosceptyków, których trochę w Europarlamencie przybyło. Wyobrażacie sobie, jak zacznie tam chrzanić o Hitlerze, niepełnosprawnych czy o pozbawieniu kobiet praw wyborczych? Cóż, przynajmniej będzie się działo, przynajmniej będzie wesoło.
KaNaPa skorzysta na tym zwycięstwie, pytanie pozostaje otwarte, jak bardzo. Korwin jest już starym dziadem, nie będzie żył wiecznie. Jak już odejdzie na wieczny poligon Jaruzelskiego, jego partyjka zapewne rozpadnie się na kilka skłóconych ze sobą sekt, wyzywających się wzajemnie od komunistów i zdrajców. W czasie mojej burzliwej drogi po scenie politycznej (lub raczej jej terytoriach bardziej psychiatrycznych, niż politycznych) otarłem się kiedyś o jedną z poprzednich form KaNaPy. To towarzystwo to zupełni sekciarze żyjący we własnym świecie, nieprzemakalni na cokolwiek docierającego do nich z empirycznie poznawalnej rzeczywistości, reagujący strachem i gniewem na cokolwiek, co nie pasuje do ich światopoglądu, opartego na koszmarnych uproszczeniach i myśleniu życzeniowym. Wątpię, żeby od tamtego czasu dużo się u nich zmieniło. Korwin namaszcza niby jakiś następców, tyle, że tych następców nigdzie nie widać, a przynajmniej jeden, którego kiedyś miałem okazję poznać, sam z siebie dał sobie spokój z polityką. KaNaPa to Korwin, Korwina zabraknie, wszystko się rozleci, bo nie ma tam nikogo równie rozpoznawalnego i charakterystycznego jak ten buc w muszce.
Szkoda kasy z UE na KaNaPę, ale znając Korwina pewnie i tak te pieniądze wsiąkną gdzieś, np. pójdą na remont domu (odsyłam do ciekawych informacji, które wyciekły swego czasu w czasie afery z ówczesnym liderem innej skrajnie prawicowej organizacyjki).
Korwinistom sprzyjały: niska frekwencja (ludzie generalnie nie przykładają dużej wagi do wyborów do Europarlamentu, traktują je jako wybory niższej kategorii niż do władz krajowych, a także jako pewien głos sprzeciwu wobec bieżącej polityki swoich rządów - i tak jest nie tylko w Polsce, lecz w całej Europie, co pokazał sukces chociażby Frontu Narodowego we Francji - wyraźny sygnał do władzy Unii, że coś trzeba zmienić) (jakby na to nie patrzeć, 1,7% uprawnionych do głosowania wysłała do Brukseli czterech kuców!) oraz własny fanatyzm i zdolności mobilizacyjne. Problem w tym, że przekroczyli psychiczną barierę progu wyborczego. Głos na nich już nie jest głosem straconym (tzw. w mojej opinii jest tym bardziej), bo w końcu gdzieś się dostali. Potencjalni zwolennicy Korwina, w tym tacy, którzy teraz zagłosowali na niego dla beki lub dla zamanifestowania swojego buntu, faktycznie mogą przy partii zostać, skoro zobaczyli że w końcu ich głos zdziałał cokolwiek.
Korwin zebrał elektorat niezadowolony, w tym młodych ludzi mających dosyć zastanej sceny politycznej. Sytuacja dosyć absurdalna - elektorat niezadowolonych zebrała partia, która do absurdu doprowadziła wybrane wątki liberalne i konserwatywne - czyli miks PiSu i PO na sterydach i heroinie. Sukcesem Korwina jest sprzedanie tej zatęchłej brei jako czegoś nowego, świeżego, odkrywczego, jako realnej alternatywy dla tego, co jest. Widać jak na dłoni całkowitą porażkę systemu edukacyjnego, zwłaszcza humanistyki i nauk społecznych, skoro Korwin wychował sobie hordy zwolenników w gimnazjach i liceach. Jak ktoś to trafnie ujął gdzieś w jakimś komentarzu na facebooku, pokolenie kwejka i demotywatorów dorasta. I to jest straszne, że jest to pokolenie zaczadzonych socjopatów.
Korwin nie spadł jednak z powietrza. Na jego przykładzie, na przykładzie żałosności jego argumentacji widać ogromny problem z dyskursem w Polsce. W Polsce nie ma warunków do rozwoju normalnej lewicy w stylu zachodnioeuropejskim, bo PRL skutecznie uniemożliwił jej powstanie. SLD to partia klasowa, reprezentująca popłuczyny po dawnym aparacie państwowo-partyjnym, urabiająca w duchu pokracznego PRLowskiego patriotyzmu kolejne pokolenia członków i sympatyków. W ich piśmie Socjaldemokraci obok artykułów o współczesnej zachodniej socjaldemokracji zdarzają się kurioza w stylu wybielania Gierka czy nawet artykuły, których Ruch Narodowy by się nie powstydził - np. o konieczności Akcji Wisła. PRL, który z wszelką lewicowością, zwłaszcza w dwóch okresach - stalinowskim i późnym, miał tyle wspólnego, co ja z katolickim konserwatyzmem, skutecznie zapobiegł wytworzeniu się normalnej lewicy w Polsce, bo wszystko, co lewicowe utożsamił z sobą. Ten mit, o lewicowości PRLu czy o tym, że w Polsce kiedykolwiek był komunizm pokutuje do dziś. Dla bogoojczyźnianej prawicy (czyli dla większości społeczeństwa) wszystko, co lewicowe kojarzy się z Katyniem i strzelaniem do robotników na wybrzeżu. Natomiast wszystko, co w powszechnych wyobrażeniach funkcjonuje jako patriotyczne, narodowe jest wrzucane zazwyczaj do jednego wora ultrakatolicko-hurrapatriotycznego, bez zwrócenia uwagi na realny program i nieraz postępowe postulaty - konstytucja 3 maja, Kościuszko, określone frakcje powstańców styczniowych i listopadowych, Armia Krajowa, Solidarność... Żyjemy w kraju, gdzie wszystkie pojęcia pojebały się dokumentnie już dawno.

2) Generał Wojciech Jaruzelski nie żyje.

Zdanie wyżej pisałem o dokumentnym pojebaniu się pojęć. Generał Jaruzelski jest kolejnym, świetnie ten trend ilustrującym przykładem. Utopił we krwi oddolny ruch robotniczy, wysuwający postępowe, rewolucyjne postulaty, mieszczące się gdzieś w spektrum od Abramowskiego przez syndykalizm po Trockiego (tak, chodzi mi rzecz jasna o Solidarność, niby wszystkim doskonale znaną, a jednak zupełnie nie). Co więcej, był liderem wojskowej junty. Lubiła go Margaret Thatcher, w końcu też zwalczała strajkujących robotników. Reprezentował zachowawcze, konserwatywne interesy zastanego aparatu biurokracji państwowo-partyjnej. Nigdy nie był komunistą, co sam przyznał w wywiadzie, i co zauważyli już dawno pozytywnie się do niego odnoszący konserwatyści i endecy, chociażby związani ze środowiskiem konserwatyzmu.pl lub profesor Łagowski. Oraz Korwin. W Anatomii siły nie kto inny jak sam Leszek Miller stwierdził, że w partii już dawno nie było żadnych radykałów, a prawdziwi radykałowie, jak - ówcześnie - guevarysta Macierewicz byli po stronie opozycji. Co więcej, sam Jaruzelski, zapobiegając możliwej gwałtownej zmianie społecznej, ułatwił przejęcie przeważającej części państwowego majątku przez aparat biurokratyczny. Już Trocki w - bodajże - Zdradzonej rewolucji jasno wykazał, że stalinowska biurokracja prędzej czy później stanie się nowymi kapitalistami. Miał rację.
Dlatego nie mogłem się nadziwić widząc biednych, zmanipulowanych idiotów prawicowych, uznających posłuszeństwo Związkowi Radzieckiemu za jedyne kryterium komunizmu generała i rok w rok protestujących przed jego domem. Powinni go wielbić za to, że uniemożliwił wprowadzenie w Polsce jakkolwiek pojętej demokracji robotniczej i przygotował grunt pod reformy rynkowe.
W Związku Radzieckim też komunizmu nigdy nie było. Odsyłam do Tony'ego Cliffa czy gościa od koncepcji biurokratycznego kolektywizmu, zapomniałem teraz, jak mu było.
Więc ja, jako lewak i nihilista, mogę cieszyć się z tego, że kat ruchu robotniczego w końcu zszedł. Ale że prawica się z tego cieszy również - to jest coś zupełnie niesamowitego. Tak to jest, jak za główne wyznaczniki prawicowości i lewicowości uznaje się nie rzeczywiste poglądy, jak należy zorganizować sferę społeczno-ekonomiczną, ale stosunek do Rosji i Matki Boskiej.

3) Idealny dobór reklamy.


Akurat ten spot był całkiem ładny. Jak na mój gust, wyglądał lepiej od spotów Europy +, chociażby pod względem zastosowanej formy.
Co nie znaczy, że płaczę po kreaturach w rodzaju pewnego byłego posła. Wręcz przeciwnie.

niedziela, 18 maja 2014

Noc Muzeów 2014 w MOCAKu

1. Samokrytyka

Noc Muzeów to bardzo poczciwa inicjatywa. Za symboliczną złotówkę można obskoczyć, jeśli komuś by się chciało, nawet kilka muzeów. Dwa lata temu byłem w Sukiennicach, zahaczyłem o Barbakan, a przybyłem tam z Huty, z Muzeum PRLu. Swoją drogą, czytając własną notkę sprzed dwóch lat muszę złożyć samokrytykę. Jestem bohaterem dynamicznym i na chwilę obecną nie użyłbym takich sformułowań, jakich wtedy użyłem, i nie przeciwko temu, przeciwko czemu ich wtedy użyłem. Pomiędzy rokiem 2012 i 2014 ostatecznie, parafrazując tytuł kultowego filmu, przestałem się bać i pokochałem postmodernizm. Optyka mi się zmieniła - sztuka jest odzwierciedleniem czasów, w jakich powstaje. Czasów rozumianych bardziej Heglowsko czy Jüngerowsko (Gestalt - nie mylić z psychologią), jako niosących za sobą określone tęsknoty, nadzieje i odciskające swój wpływ na wszystkich, którzy z nimi rezonują. Określony czas tworzy swoich mieszkańców na swój obraz i podobieństwo, a oni nie pozostają mu w tym dłużni, albo dając się modelować, albo wprowadzając coś od siebie, albo stojąc okoniem (co musi się skończyć zmiażdżeniem w trybach raz wpuszczonej w ruch [meta]historii, pradawnego mechanizmu spoza czasu i miejsca, poruszającego się przez rzeczywistość po gargantuicznym okręgu). Przynajmniej tak mi się wydaje. Interkacjonizm symboliczny daje tutaj równie dużo jak niemiecka filozofia idealistyczna i postmarksiści. Byt może niekoniecznie kształtuje świadomość, ale wyznacza jej ogólny zarys. To, co powstaje na obszarze granicznym to najciekawsze ale i najbardziej przygnębiające przypadki pozamykane we własnych światach. Grunt, to kiedyś wyjść z własnego świata do rzeczywistości w granicach jej empirycznego poznania. Mnie się kiedyś udało.
A czy rok temu gdzieś byłem? Nie pamiętam, być może.

2. W drodze

Małopolska ma pecha do powodzi. Złośliwe skojarzenie z biblijnym potopem rozpisanym na raty samo wchodzi do głowy i wykwita na wargach cynicznym uśmieszkiem, niczym szarpaną raną. Powódź ostateczną, która zabierze Dzwon Zygmunta i zgasi czerwone światła w Cocomo przetrwają przypadkowi nihiliści, których sklecona z baniaków po pięciolitrowej wodzie mineralnej tratwa rozbije się o sterczące ponad kipiel pradawne ruiny starsze niż otaczająca je cywilizacja, czyli o Szkieletora. Ciąg dalszy tej historii to będzie przecięcie się wątków z Władcy much Goldinga, Gummo Korine'a i Fear and Loathing in Las Vegas Thompsona. Z Wielkimi Przedwiecznymi w tle.
Nim ten piękny czas nadejdzie, a świat zapłacze nad pochłoniętym przez wodę i przykrytym zmytym z niebios smogiem stołecznym królewskim miastem Krakowem, wędrowiec w pocie czoła szwendający się znikąd donikąd zasłania sobie większość otaczających go widoków rozłożonym parasolem/ką. Nic nie traci, bo w okolicy i tak nie ma niczego ciekawego do oglądania, oprócz pijanych sąsiadów, których od picia pod blokiem nie odstrasza nawet siąpiący deszcz, ale przynajmniej ryzyko jest mniejsze, że zderzy się z kimś równie odciętym od otaczającej mokrej rzeczywistości.
Ktoś akurat krzyczał przeciągle, gdy przebiegłem na czerwonym świetle goniąc hamujący na przystanku tramwaj, nigdy wcześniej nie słyszałem stukotu wysłużonego wagonu na wysłużonym torowisku jako muzyki, muszę Ci podziękować za to spostrzeżenie moja droga. Jak telefon może zmienić odbiór wrażeń, zapośredniczyć przekaz. A resztę dopowie wyobraźnia. Subiektywny odbiór bodźców nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Tak czy owak, tramwaj podrygujący niemrawo, telepiący się nieco przy tym, sunący przez szarobury świat rozmazujący się za załzawionymi oknami dotarł na Zabłocie wcześniej, niż bym przypuszczał.
Na Zabłociu ulokowane są przynajmniej dwa muzea - Fabryka Schindlera i MOCAK.
Każdy, kto szedł w ich kierunku - bowiem leżą obok siebie - z tego przystanku zapewne nie mógł się nadziwić okolicy, przez jaką się przemieszczał. Krajobraz jest tam wybitnie post-przemysłowy, stoją po drodze ni to magazyny, ni to stare biurowce. Całe Zabłocie jako takie ma swój bardzo specyficzny klimat. Lubię tamte rejony, czuć trochę zapyziałość zbliżoną do pozbawionej złudzeń i gnuśniejącej przebrzmiałości podobnych rejonów w moim rodzinnym mieście. Nie mam na myśli rzecz jasna tych bardziej uprzątniętych i wyperfumowanych zakamarków okolicy. One są nudne i nie na miejscu.
Tak jak się spodziewałem, przed Fabryką stała kolejka zaczynająca się jeszcze pod restauracją stojącą kawałek od budynku muzeum. Byłem tam kiedyś. Bardzo intensywny obiekt, dużo zaprezentowanych materiałów, przedstawionych nieraz na świeże i pomysłowe sposoby. W takich muzeach jednak niewiele się zmienia na przestrzeni lat, bo główna ich forma pozostaje taka sama. Podobnie odczuwam Sukiennice czy stare, dobre Muzeum Archeologiczne.
Co innego ten enfant terrible krakowskich muzeów, MOCAK, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Tutaj, również w zgodzie z moimi przewidywaniami, kolejki żadnej nie było. Nie ma się czemu dziwić. Współczesność zestawiona z Krakowem to oksymoron. Nad tym miastem unoszą się wciąż niedoegzorcyzmowane demony przeszłości, jak nie panie, kiedyś to byliśmy stolicą to okno papieskie, jak nie mentalność austro-węgierskiego urzędasa średniego szczebla bardzo popularna wśród zwłaszcza starszej populacji autochtonów to niezagojone rany po getcie czy po czymkolwiek. Czasem aż człowiek sobie myśli, że jakby z jaskini pod Wawelem wyszła jakaś pradawna gadzina i spowiła cały obiekt piekielnym ogniem, żeby nie przetrwał żaden arras ani żadna trumna w krypcie wawelskiej, to nic strasznego by się nie stało. W końcu już Marinetti pisał pozwólcie nam wybetonować śmierdzące kanały gruzem zgniłych starych pałaców. Miał na myśli Wenecję, ale w Krakowie też sporo śmierdzących kanałów by się znalazło. Kanałów metaforycznych. Miałem kiedyś sen, w którym na zapuszczonych gruzach Kościoła Mariackiego wyrósł Święty Gaj poświęcony Welesowi, ekumenicznie użyczany również wiccanom i tym, którzy tak jak ja oczekują na immanentyzację eschatonu. Obudziłem się wzruszony.
Sztuka współczesna w ogóle ma przechlapane. A to ktoś z obsługi niechcący posprząta eksponat, bo pomyli go z rozrzuconymi śmieciami, a to jakiś śmietnik historii przyjdzie protestować przeciwko sztuce, przeciwstawiając jej - ni z gruchy, ni z pietruchy - niższe podatki. Są bowiem tacy, głównie na naszym rodzimym podwórku, co mają nerwicę natręctw - wszędzie widzą wszechogarniające państwo kradnące im wszystkie dochody i zabierające im dzieci, po czym oddające Bogu ducha winne dziatki do genderowych przedszkoli i na wychowanie parom homoseksualistów. Zazwyczaj w swojej masie ograniczają się tylko do narzekania, więc nie ma co się nimi przejmować. Szkoda tylko, że ich narracja jest bardzo rozpowszechniona.

3. MOCAK

Ale odszedłem od tematu. Pierwsze, co zastałem po wejścia do gmachu MOCAKu, to miłą panią, która kazała mi zostawić przy wejściu parasolkę. Zostawiłem więc ją. Parę godzin później zdumiałem się, gdy jej nie znalazłem. Postanowiłem więc zabrać inną, najbardziej przypominającą mój zaginiony egzemplarz. Przykro mi. Jeśli ktoś przeze mnie wrócił do domu mokry i przeziębiony - cóż, niezbadane są ścieżki doboru naturalnego. Chociaż nie - a nóż widelec uczyniłem czyjeś życie lepszym. Być może wziąłem parasolkę należącą do jakiejś wrażliwej hipsterki, do której podszedł/a, gdy mokła smutno gdzieś przed budynkiem, alternatywny/a artysta/ka, objął/eła ją czule ramieniem, osłonił/a własną parasolką i zabrał/a do siebie, gdzie resztę wieczoru spędzili uprawiając seks w czasie zaimprowizowanego na macbooku przeglądu filmów Jodorowsky'ego z wyciszonym dźwiękiem i zapętlonymi płytami Marii Peszek w tle.
Osobiście i lubię, i rozumiem sztukę współczesną. OK, nie z definicji, więc jeśli coś jest przeintelektualizowanym bełkotem, to nie mam oporów przez użyciem tego określenia. Mimo tego i tak jestem w mniejszości. Spośród wszystkich moich bliższych, pośrednich i dalszych znajomych znam może garstkę osób, do których sztuka współczesna przemawia w jakikolwiek sposób. W samym MOCAKu na stałe znajduje się trochę eksponatów, których przesłanie do mnie nie dociera - np. obracające się walce lub jakieś coś przypominające fragmentaryczne te takie pokraczne matematyczne szlaczki w układzie współrzędnych. Nie neguję jednak podstawowego faktu - że jest to sztuka. Jakiś rodzaj sztuki. Sztuka jako taka bowiem znacząco się rozwinęła od czasu trącących nekrofilią koncepcji antycznych Hellenów od Prawdy, Dobra, Piękna. I nie warto się przez to obrażać na świat. Tak czy owak, nawet nie wszyscy obecni zwiedzający współodczuwali z tym, co oglądali. Minąłem na przykład zagubioną w budynku grupkę, jeden gość mówił do drugiego z wyraźnym przekąsem, że strzałki pokazujące kierunek do wyjścia też są elementem ekspozycji i nie warto się nimi sugerować.
Ostatni raz w MOCAKu byłem na wystawie Potrzeba wolności. Wystawa ta, w czasie gdy ją zwiedzałem, zmęczyła mnie bardziej, niż przesłuchanie kilku płyt Current 93 pod rząd. Dopiero po kilku dniach uporządkowałem sobie wrażenia, i doszedłem do wniosku, że była zajebista. Największe wrażenie zrobiły na mnie film Babel Sabiny Shikhlinskaya'ej (nie mam pojęcia, jak to odmienić, więc nawet nie próbuję) czy film Wolność wiodąca lud Cristiny Lucas, wykonany z iście wysublimowanym poczuciem estetyki, nieco oniryczny, bardzo plastyczny. Niezwykle interesujące były też obrazy pamiętające – i piętnujące – post-stalinowską biurokrację (stalinowską sensu largo) w Polsce czy Jugosławii, czy w innych miejscach za Żelazną Kurtyną, a także odwołania do akcjonistów wiedeńskich. No i przede wszystkim zapis wideo performance'u Mariny Abramović Usta Tomasza. Długo by o nim opowiadać.
 Tym razem trafiłem na wystawę Zbrodnia w sztuce. Zbrodnia w rozumieniu bardzo szerokim - także około-Nietzscheańskim lub przywodzącym na myśl Jüngerowski eksces. Wystawę podzielono na dwie części - jedną dla wszystkich i drugą dla tych, którzy nie mają psychiki. Rzecz jasna, obszedłem i pooglądałem wszystko, co tylko mogłem i co mi się chciało oglądać, i część dla koneserów nie zrobiła na mnie wrażenia czegoś faktycznie obrazoburczego i kontrowersyjnego. Problem w tym, że mnie mało co rusza, a pewnych gałęzi sztuki współczesnej, które lubię i o których można poczytać chociażby w Trans/wizjach w MOCAKu i tak nigdy nie będzie, bo skończyłoby się to wizytą Episkopatu i publicznymi egzorcyzmami przed budynkiem muzeum. A potem stereotypowi mieszkańcy województwa przyszliby z pochodniami.
Jasny gwint, znowu odszedłem od tematu. Ta notka jest wszystkim, tylko nie notką o Nocy Muzeów. Mea maxima culpa. Tak czy siak, wielość form, kształtów, różnorodność treści i podejść do niej zaskoczyła mnie pozytywnie. Żeby nie zapomnieć, co właściwie mi się spodobało, robiłem zdjęcia opisów. Jak na złość, coś mi się schrzaniło z telefonem (a mogłem zabrać normalny aparat, chyba nikt by się nie obraził) i część z tego gdzieś znikła jak sen. Przez co może się to wszystko niżej wydać dość chaotyczne. Nie zamierzam też rzecz jasna wymienić tu każdego jednego eksponatu, bo zupełnie rozmijałoby się to z celem. Ot, krótki przegląd tego, na co zwróciłem uwagę i co z jakiegoś(kolwiekbądź) powodu zapamiętałem. Wszystkich eksponatów imię jest Legion.
Tam, gdzie w ramach Potrzeby wolności leżały jakieś rozsypane, gówniane kamienie, teraz stała instalacja dosyć przejmująca. W zaimprowizowanym plastikowym stawie leżał twarzą w wodzie świeży plastikowy topielec. Zobaczyć coś takiego - to było faktycznie zaskakujące. Zaskoczenie wynikało z nagłego zobaczenia czegoś takiego. To chyba była instalacja Les naufrageurs autorstwa Virginii Barre.
Zdjęć, obrazów, fotomontaży i jak się rozmaite formy, nazwijmy je umownie teraz, dwuwymiarowe i wiszące na ścianach stanowiły sporą część wystawy. Dosyć intensywnie przemawiające do (mojej chorej) wyobraźni były małego formatu obrazy Roberta Devriendta z cyklu Pasja podglądacza. Ot, na każdym z nich był niepokojący szczegół. A to fragment kobiecej nogi leżącej w krzakach (tzn. tylko fragment większej całości był na obrazie uwieczniony, artysta nie namalował urwanej kończyny), a to bardziej zastanawiające urywki.
Gobelin Z wisielcem Mariana Henela to wyprawa w wyobraźnię autora, który siedział w szpitalu psychiatrycznym za popełnianie czynów lubieżnych. Rzecz może i prymitywna, ale bardzo dosadna. Autor uwiecznił orgietkę dosyć otyłych kobiet, bliżej nieokreślonego zwierzęcia i czarownicy na miotle. W tle jest wisielec, za wisielcem na dalszym planie wybuchł właśnie wulkan.
Fotografie Andreasa Serrano z cyklu Kostnica ukazywały różne obrazy z kostnicy. Rzecz jasna, wątpię, żeby to, co uwiecznił, faktycznie uwiecznił w kostnicy, ale kto wie (to by było coś!). Tytuły kilku zaprezentowanych obrazów z serii mówią wszystko - Wielokrotne rany kłute, Wielokrotne rany kłute II, Maltretowane dziecko, Zabójstwo. Nie ma tu gore, oprócz artystycznie nachlapanej krwi gdzieniegdzie (na jednym zdjęciu bardzo obficie gdzieniegdzie). Zdjęcia są tak wykadrowane, że wyglądają dosyć poetycko, mało dosadnie, mało dosłownie.
Słownik - Ból Mladena Stilinovica to natomiast jest płaska instalacja wisząca na ścianie. Ot, strony z oksfordzkiego słownika języka angielskiego (od A do C), zamazane w treści definicji, zastąpionej jednym słowem - Pain. Tak głębokie, że w sumie nie wiem, co przedstawiające, ale też nie lubię angielskiego jako współczesnej lingua latina, więc poniekąd ból autora rozumiem.
Kilka wielkich fotografii Beat Streuliego przedstawia obrazy zjedzone przez obiektyw w przypadkowych momentach na ulicach miasta. Ot, przypadkowi ludzie w przypadkowych sytuacjach. Czy zwiedzający widzi na zdjęciu dziewczynę oddającą pieniądze komuś z rodziny lub chłopakowi - czy miłą panią rozliczającą się z alfonsem, to już zależy od zwiedzającego. Współczuję wyobraźni autorowi. Z takim podejściem musi mu być ciężko w życiu.
Bliżej mi nie znana grupa Generic Art Solutions odpowiada za wysłanie na krzesło elektryczne papieża Innocentego X. Pobawili się po prostu starym portretem siedzącego na fotelu papieża na coś bardziej elektryzującego. I to w dwóch wersjach - Studium według obrazu Portret Innocentego I i II. Twórcze. Miło było na to popatrzeć. Moja niechęć do monoteizmu poczuła się ukontentowana.
Seria fotografii Cisza Anny Orlikowskiej podobnie jak sporo innych eksponatów opierało się na domyśle, nie mówiło niczego wprost i nie przedstawiało niczego zdrożnego. Przerażające scenariusze układały się same w głowach zwiedzających. Chociaż niekoniecznie w mojej. Nieco wbrew tematowi wystawy, w takich niedookreślonych przypadkach mało co faktycznie mi się ze zbrodnią kojarzyło.
Larry Clark to autor kolejnej zaprezentowanej na wystawie serii fotografii. Tym razem stereotypowe studenckie życie, czyli ciężkie dragi, trochę seksu i broń palna. Niewielki rozmiar zdjęć, czarno-białe. Pierwsze skojarzenie - książki Burroughsa (tego od trylogii Nova, nie od Tarzana).
Wyliczanka Jarosława Kozłowskiego balansowała trochę na granicy przerostu formy nad treścią. Przynajmniej jak dla mnie. Ot, barwne szmatki ładnie oprawione, a pod nimi przymocowane do ściany miseczki z łuszczącą się farbą. Aluzja do umywania rąk niby oczywista, ale z drugiej strony - trochę to jakieś na wyrost. Chociaż z trzeciej strony łatwo o zapomnienie ludobójstwa w dzisiejszych czasach, bo jest go za dużo, za często i media nie rozczulają się nad każdym przypadkiem zbyt długo. Więc może i coś w tym jest. Bo każda taka miseczka ze szmatką ma symbolizować jedno miejsce ludobójstwa. Wszystkie zostały wypisane na ścianie dalej. Kilka nazw nic mi w sumie nie powiedziało.
Szymon Kobylarz zaprasza zwiedzających do Celi Pana Jana Kolano. Model celi został otoczony fragmentami historii opowiadanej przez odbywającego karę pozbawienia wolności Jana Kolano, któremu władze więzienia utrudniały zgłębianie we własnym zakresie i na bakier z przepisami więzienia nauk ścisłych. Na swój sposób tragikomiczna historia.
Na wystawie znalazło się kilka asamblaży Daniela Spoerri. Wszystkie opierały się na jednym - genialnym w swojej prostocie - pomyśle. Do archiwalnych fotografii policyjnych przedstawiających zwłoki autor dodał zwisające ze zdjęć, przymocowane do zdjęć, wbite w zdjęcia przedmioty, które też na tych zdjęciach są i które albo spowodowały zgon, albo mogły go ułatwić, albo po prostu bardzo pasują użyte tak, jak autor ich użył. Tych asemblaży było sporo. Największe wrażenie zrobiły na mnie Kapelusze, To może wpaść do oka (wiele ogromnych, ostrych narzędzi powbijanych w zdjęcie przedstawiające twarz), Monokl; Oczy wyjedzone przez szczury, Śmierć przez utonięcie (samobójczyni obciążyła się cegłami i drutem - autor dołożył do zdjęcia cegły zwisające na plątaninie drutów), Założyć pętlę czy nie zakładać; Wisielec. Lubię takie przekraczanie form, zwłaszcza, jeśli wykonane jest na wysokim poziomie, jak w omawianym przypadku.
Danny Devos to znowuż autor sporej ilości zademonstrowanych na wystawie rzeźb/instalacji, nierzadko z ruchomymi elementami. Wszystkie były głównie z drewna i metalu. Jedne były dosyć (niezamierzenie) komiczne - machająca szponami bryła Bestia z Jersey -  inne faktycznie pomysłowe, złożone konstrukcje - Czarna Dalia, Norman Bates kocha sztukę.
Grafiki Rafała Bujnowskiego z cyklu Arsoniści bardzo oszczędną formą potrafiły przekazać spory ładunek treści.
Dziwna instalacja z kapiącą cieczą na rozgrzane płyty znajdowała się w sali, w której panował przyjemny półmrok.
Chyba tyle z samej wystawy czasowej. Jak najbardziej na plus. Nie chciało mi się przesiadywać przy puszczanych licznie filmach/klipach/czymkolwiek takim. Na kilka przelotnie rzuciłem okiem, przechodząc obok. Coś ze stworem zrobionym z wypełnionej czymś gumowej rękawiczki było naprawdę dobre. Film propagujący antypolską ideologię gender też był ok. Za to coś z artystą leżącym półnago na brzegu rzeki już nie bardzo przypadło mi do gustu.
Po reszcie muzeum też się przeszedłem. Tu już było trochę gorzej.  W sumie nie zauważyłem nawet w pierwszej chwili, że pojawiły się nowe eksponaty na ekspozycji stałej. Za to miło było odświeżyć sobie Sasnala, jego symulakr z symulakru czyli obraz przedstawiający kadry z gry komputerowej Need for Speed III oraz obraz w 3D, czyli Apteczkę (lub jak się to właściwie zwało, zapomniałem).
Trollujący rzeczywistość Leopold Kessler nadal udawał, że naprawia wyświetlacz na dworcu lub jakby nigdy nic ubrany w kamizelkę odblaskową robotnika drogowego dziurawił znaki drogowe. Jeśli chciał wykazać, że zaufanie do określonego uniformu czyli funkcji społecznej spełnianej przez jego nosiciela powinno być ograniczone, to udało mu się to świetnie.
W osobnej salce przedstawiono fotografie Walkera Evansa. Fotografował przypadkowych ludzi, zwyczajne przedmioty, zwyczajne sytuacje. Lubię modernizm, więc miło było się na zebrane zdjęcia pogapić.
Na odchodnym wszedłem do sali kinowej znajdującej się w głównym budynku muzeum i obejrzałem krótki film o Zabłociu. Sposób, w jaki Zabłocie zostało w nim przedstawione nieco pokrywa się z moja opinią o tym terenie.
Nie miałem niestety czasu, by iść na wystawę w czytelni. Szkoda, bo być może skłoniłaby mnie do przemyślenia stanowiska w kwestii antypsychiatrii, na który to nurt spoglądam z przyjaznym zainteresowaniem, przynajmniej na umiarkowane jego manifestacje. Ale może się jeszcze raz tam kiedyś przejdę. Albo i nie, kto to wie.
Podsumowując, jestem z tegorocznej Nocy Muzeów całkiem zadowolony. Oglądnąłem trochę ciekawych eksponatów, trochę mniej ciekawych, niektóre będę mógł kiedyś wymienić wśród jakiś tam odległych inspiracji, niektórych już nie pamiętam. Tak czy siak, jeśli się ma odpowiednie podejście, to sztuka współczesna nikogo nie pogryzie.

środa, 14 maja 2014

Ernst Jünger "Storm of Steel"

Już to kiedyś czytałem. O, tutaj, polskie tłumaczenie z lat '30 bazujące na wersji z późnych lat '20 XX wieku, opublikowane pod tytułem Książę piechoty (W nawałnicy żelaza).
Tyle, że w przypadku akurat Ernsta Jüngera, który uwielbiał dłubać w swoich - zwłaszcza - wczesnych książkach przeczytanie wczesnego wydania danej książki czasem rzuca fałszywy obraz na holistycznie ujętą jego twórczość i rozwój jego myśli. Dla przykładu - najmocniej przerobił Awanturnicze serce. Drugie wydanie różniło się od pierwszego nie tylko zmienionym podtytułem, ale też wymienionymi (około) dwustu stronami.
In Stahlgewittern miało ogromną ilość wydań. Przedwojenne polskie tłumaczenie z lat '30 bazowało - sam się zdziwiłem - nie na wydaniu niemieckim z lat '30, tylko z lat '20. Jünger w latach '30 usunął już z książki wątki nacjonalistyczne, krzyk rozpaczy, że choćby wszystko szlag trafił, to Niemcy nadal żyć będą, itd. W ówczesnym polskim tłumaczeniu te wątki są nadal obecne.
Ostateczna wersja książki została przez autora przygotowana w roku 1978. Wtedy ukazała się w pierwszym tomie dzieł zebranych autora. Jako samodzielna książka, swoją ostatnią edycję przeprowadzoną przez Jüngera miała w roku 1961. Omawiany egzemplarz to tłumaczenie wersji z '78 na język angielski autorstwa Michaela Hofmanna, wydane przez amerykański oddział Penguin Books w ramach serii Penguin Classics w 2004 roku.
Na co zwróciłem uwagę, gdy tylko wziąłem książkę w swoje ręce, to na papier. Jest dużo bardziej lekki, giętki, zwiewny, cieńszy od papieru zazwyczaj obecnego w polskich książkach. Przez to tytułowa Nawałnica stali (przekład angielskojęzyczny ma tytuł bardziej przypominający tytuł oryginalny niż niezłe, bo twórcze ale nieco mylące polskie tłumaczenie przedwojenne) nabrała niespodziewanej delikatności.
Dlaczego uważam, że Książę piechoty był tytułem dobrym ale mylącym? Bo ówczesny Jünger chciał zaznaczyć zmieniające się realia wojny w świecie - później zdefiniowanej - totalnej mobilizacji, wojny materiałowej, redukcji pojedynczego żołnierza do roli operatora narzędzi stopniowo uzależniających od siebie ich operatora. Pojęcie Książę piechoty dobrze opisuje sylwetkę żołnierza frontowego który odnalazł się w świecie totalnej mobilizacji, lecz Jünger kładł nacisk na - już wtedy zarysowującą się - niewczesność (w sensie Nietzscheańskim), na realia nadchodzącego świata, nie na człowieka w jego ramach. Był to ważny wątek, ale drugorzędny. Stalowe burze były rozpoznaniem rzeczywistości, które wymagało wykształcenie się książąt piechoty - ale nie na odwrót.
Różnice między wydaniami z lat'20-30 a ostatnimi, z lat '60-70 są widoczne na pierwszy rzut oka nawet przy porównywaniu tłumaczeń w różnych językach i z innych czasów, ba, z innych światów. Zarówno za tekstem Hofmanna jak i Gaładyka przebija się forma bytu Jüngera z jej cechami charakterystycznymi, także charakterystycznymi dla danego okresu w życiu i twórczości autora. Czuć dystans autora do opisywanych wydarzeń. Zmienił nawet narrację w kilku miejscach, dodając do treści znanej mi z wcześniej przeczytanego wydania komentarze w stylu w moich notatkach z dnia... zapisałem. Po tylu latach opadły emocje. Pozostała wiwisekcja rzeczywistości, pieczołowicie przeprowadzana przez autora z zachowaniem charakterystycznej dla niego postawy jednocześnie aktora biorącego udział w rozgrywających się wydarzeniach oraz stojącego obok niezaangażowanego obserwatora, mającego szeroki ogląd sytuacji. Najciekawiej taki efekt wypada przy opisach bitewnego szału ogarniającego autora i jego towarzyszy broni w czasie szturmów.  Usunięte zostały fragmenty zawierające najbardziej negatywne przedstawienie przeciwników. W kilku miejscach autor wplótł informacje o tym, że po wojnie dostał listy od swoich przeciwników, listy ze sprostowaniami. Faktycznie te sprostowania zawarł. Dotyczyły np. faktu, że w dniu takim a takim nie walczył przeciwko Anglikom czy Szkotom, tylko przeciwko Nowozelandczykom. Autor zdobył się też na opisy własnego strachu, wstydu i wyrzutów sumienia, czyli nadał samemu sobie choć trochę cech Hansa Sturma.
Świat przedstawiony jest bardziej plastyczny, pastelowy, kolory się przenikają, szczegóły uderzają nieraz turpizmem, Jünger maluje słowem surrealistyczny obraz Wielkiej Wojny, podobnie jak swoje szalone obrazo-opowiadania malował słowami Ballard. Wiem, bardzo dalekie skojarzenie. Ci dwaj panowie mają ze sobą wyjątkowo niewiele wspólnego, oprócz zwrócenia uwagi na wtrynianie się technologii w coraz to kolejne dziedziny ludzkiego życia.
Logika wojny zostaje znacząco rozwinięta. Autor zauważa, jak pewne wydarzenia stają się odbiciami lustrzanymi wcześniejszych wydarzeń. W książce nie ma nic o siłach elementarnych, ale autor wydaje się dawać do zrozumienia, że huczały w tle. Anarcha z Eumeswil uśmiechnąłby się widząc, jak historia się toczy kołem.
Historia dwóch hełmów stojących na półce w pracowni autora znalazła się w książce. Przekonanie o tym, że Niemcy nie byli w stanie przeprowadzić wystarczającej totalnej mobilizacji i dlatego przegrali wojnę ze światem, który zmobilizował się nawet w najdalszych częściach globu, też się na łamach tego wydania znalazło.
Napięcie rośnie, także w czasie ostatniego szturmu autora. Jest bardziej szczegółowe i bardziej stonowane niż w wydaniu sprzed lat.
Pamięć o tamtych wydarzeniach dojrzała w autorze razem z nim, z perspektywy czasu doświadczenie Wielkiej Wojny okazało się istotne z innej perspektywy, niż wczesny Jünger sądził - stało się przestrogą, zapowiedzią przyszłego koszmaru II wojny światowej, wydarzeń, których ludzkość nie uniknęła, gdyż nie wyciągnęła wniosków z przeszłości. Także maszyna przestała mieć dla autora urok okiełznującego i podporządkowującego ją sobie Robotnika, a stała się po prostu źródłem zagrożenia. Dawna fascynacja wygasła.
Książkę poprzedziła też dedykacja - For the fallen (Poległym? nie wiem, jak to brzmi w oryginale), bo wojna stała się doświadczeniem już nie tylko konstruującym tożsamość żołnierza/robotnika/niemieckiego nacjonalisty, lecz doświadczeniem po równo rozdzierającym płaszczyznę świata i niwelującym stare punkty odniesienia dla każdego innego narodu, nawet niekoniecznie biorącego w niej bezpośredni udział (w końcu miało powstać światowe państwo Robotnika, które potem upadło, co zostało ukazane w Eumeswil). Nowe linie pojawiły się na mapach, nowe granice zostały wytyczone także przez ziemię niczyją oddzielającą stary świat pogrążony w nihilizmie od nadchodzącego świata nowych wartości. Okopy oddzielały nie tylko przeciwników od siebie, ale też stary świat od nowego, czy też raczej były czymś w rodzaju pierwotnego chaosu, skąd miał się wyłonić nowy świat, świat zrodzony w wojnie materiałowej (określenia tego autor używa w języku francuskim. Dosyć wymowne).
Książkę poprzedza wprowadzenie autorstwa tłumacza. Hofmann przedstawia w nim sylwetkę Jüngera, streszcza pokrótce jego poglądy i ich ewolucję oraz biografię autora. 
Ciekawe, jak prezentuje się współczesne polskie tłumaczenie In Stahlgewittern, autorstwa prof. Kunickiego i noszące tytuł W stalowych burzach. Może kiedyś i je będę miał okazję przeczytać.

niedziela, 11 maja 2014

Odpryski XXXVII

1) Internety mają to do siebie, że nie pozwalają nie wiedzieć o tym, o czym szumią elektroniczne wierzby rosnące na brzegach nierzeczywistego bagienka.
Niezależnie więc od tego, że coś takiego jak Eurowizja najzupełniej w świecie wisi mi i powiewa, i tak naoglądałem się kretyńskich obrazków.
Bardzo dobrze, że Donatan i Cleo dostali po tyłkach. Nie mam nic przeciwko stylizacji słowiańskiej, ale to, co oni z nią zrobili, to odpust do sześcianu, zupełny skansen, poza tym żerowanie na najniższych, najbardziej prymitywnych instynktach. Poza tym ich słowiański pierdolnik z maselnicą idealnie potwierdza stereotyp Polski, jako kraju, gdzie seks-turystyka może być opłacalna. Samą płaszczyznę muzyczną ich pożal się Welesie twórczości litościwie pominę. Jaki naród, taką ma muzykę popularną, że tak powiem. Cóż najlepszego stało się z naszą tożsamością, kiedy to się stało i jak się to stało, że na chwilę obecną albo Jan Paweł II straszący zewsząd, albo powszechny prymitywizm i rozpaczliwe poszukiwanie nawiązań do czegokolwiek, czego można by się chwycić, urwać kawałek i krzyknąć: to je moje. Zawalił się narzucony odgórnie w PRLu socrealizm, degenerujący się w postępie geometrycznym, pozostała pustka, splot przypadkowych wątków i motywów, wyciąganych albo ze śmietnika historii, jak zupełnie wyobrażeniowy obraz polskiej wsi z teledysków Donatana, albo używanych zupełnie nieadekwatnie, jak stylizowane na szlacheckie dworki szkaradne domostwa idiotów bez matury, którzy dorobili się dzięki znajomym, i których rodziców z zapyziałych wsi, takich gdzie na wszystkie przypadłości stosuje się smalec z psa, wyciągnął awans społeczny w czasach PRLu. Oczywiście każdy jeden z takich nuworyszy uważa się za dumnego potomka husarzy, rycerzy spod Grunwaldu, szlachcica na zagrodzie równego wojewodzie, itd.
Ma to wszystko swój urok, nie powiem, ale jest przerażające na dłuższą metę. Ot, horda barbarzyńców wchodzi na salony upadłego imperium, dla zabawy rozbija posągi i sra na dzieła sztuki, po czym nieudolnie próbuje zrekonstruować to, w ruinach czego się zagnieździła, luki wypełnia tym, co po prostu leży pod ręką lub co przychodzi z oddali.
Do dziś nie miałem jeszcze zielonego pojęcia, kim jest austriacka drag queen o trudnym do zapamiętania przybranym imieniu i kiełbasie w nazwisku. Z ciekawości poszperałem za tym kimś, poczytałem o niej, posłuchałem eurowizyjnej piosenki. I doszedłem do wniosku, nieco nawet się dziwiąc tym, że facet rzeczywiście ma talent. Pod względem zarówno muzycznym jak i pod względem przekazu Rise like a phoenix stoi zdecydowanie wyżej od słowiańskiej papki buca Donatana i jego koleżanek.
Oczywiście wszyscy nasi obrońcy chrześcijańskich, konserwatywnych, etc., wartości podnieśli płacz wielki, że jak to, że co to, że jak to możliwe, że to nie ludzkie, chore, nie po Bożemu, nie po to był Cud nad Wisłą i Odsiecz Wiedeńska, nie po to Żołnierze Wyklęci rabowali i mordowali przypadkowych chłopów na Podhalu, itd. I jak tu Kiełbasy nie lubić, za wywołanie tego wszechpotężnego płaczu i zgrzytania zębów.
Znacie mnie, lubię, jak się po prostu pali. Jak rozpadają się uporządkowane, czarno-białe wizje świata, jak Cthulhu przychodzi i napierdala gigantycznym, różowym dildo w mury kamiennych katedr, po czym na odchodnym odlewa się do Okopów Świętej Trójcy. Tyle są warte wasze wartości! Pył na wietrze, proch i niepamięć, konstrukty społeczne, za którymi skrywa się pustka, sploty uwarunkowań, strach przed nieznanym, poczucie jakiegokolwiek sensu obleczone w wyobrażone kształty. Nothing is true, everything is permitted [nie, nie chodzi mi o motto asasynów z serii popularnych gier komputerowych, tylko o pewną partykularną prawdę podaną patetycznie w jednej ze szkół współczesnego okultyzmu]. Postawione i naładowane chaosfery przyśpieszą nadejście immanentyzacji eschatonu, Horus przyjedzie pośpiesznym pociągiem i będzie chciał się napić, Bogini w Szkarłacie oczekuje gdzieś w mieście piramid, siedzi ze szlugiem w zębach na schodkach przed klatką schodową na blokowisku im. Tutenchamona.
Narzekajcie więc sobie dalej, tkwijcie w ciasnych, zabiedzonych światach waszych wyobrażeń, pośród martwoty wypranej z sensu i tylko napędzającej dalej dławiące to bidoczkowate społeczeństwo nerwice i fobie. Nawet nie wiecie, jaką złośliwą mam przyjemność z patrzenia, jak się zapluwacie w waszej bezsilności na sam widok czegoś, czego nie potraficie sobie dopasować do wizji świata. Rozkoszne. Kiełbasa to wyjątkowo udany zaimprowizowany akt o transgresywnym charakterze. Zaimprowizowany, bo nabierający takiego charakteru dopiero przy zderzeniu się z betonowym dyskursem w naszym i pokrewnych wiecznie biadolących grajdołach.
Społeczeństwo doby późnego kapitalizmu charakteryzuje się m.in. produkcją sensu i precesją symulakru nad rzeczywistością. Mamy określone kanony piękna, narzucane w reklamach, w filmach, serialach, gdziekolwiek. Nie ma w tym zresztą niczego nowego, bo precesją modelu nad rzeczywistością były już figurki kultowe Wielkiej Bogini. Tak czy owak, nagle w dyskursie pojawia się ktoś, kto robi sobie w ramach tego dyskursu niezłą bekę. Właśnie imć Kiełbasa, nazywająca się naprawdę Thomas jakiśtam. Była sobie kiedyś nieco szurnięta postmarksistka Haraway. Opisała wyjątkowo interesującą figurę Cyborga. Cyborg miał być u niej czymś innym, czym jest dla mnie, ale to nie ważne, bo wszystko w końcu płynie, więc dla mnie jej Cyborg to przepisana kopia wzorów z zewnątrz rzutowanych na daną jednostkę. Stoi sobie więc rządek Słowianek, identycznych w gruncie rzeczy, idealnych odzwierciedleń modelu zawieszonego w dyskursie, unoszącego się w hiperrzeczywistości, niczym jakaś, za przeproszeniem, platońska idea czy inna monada. Drag queen z brodą jest efektownym i efektywnym błędem systemu. A nie ma nic bardziej cieszącego Chaos niż błędy systemu, nic bardziej twórczego i wyzwalającego niż eksces, aż do ekskluzji z hegemonialnego dyskursu, aż do zawitania na bezdrożach i ich dalsza eksploracja. Evviva l'arte, poza, autokreacja, zrzucanie i przybieranie tożsamości. Kiedyś trzeba będzie kiełbasianą dyskografię obczaić na torrentach, jak już będzie mieć tę dyskografię.

sobota, 10 maja 2014

Ziemowit Szczerek "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"

Felietono-reportaże Szczerka lubię czytać. Gość ma bardzo charakterystyczny styl, lekkie pióro, operuje dosadnym językiem bez popadania w pretensjonalność lub wulgarność dla samej wulgarności, łatwo mu się chłoszcze to, co sam uważa za warte schłostania, do tego tworzy w ramach stylistyki gonzo, która jest mi bliska. Do tego jest obrazoburczy i nie waha się przed zaatakowaniem ironią i absurdem powszechnie obowiązujących świętości, co jest mi jeszcze bardziej bliskie.
Przyjdzie Mordor to zapis wspomnień i ich fragmentów z wypraw autora na Ukrainę. Wypraw odbywających się - co można wyczytać wprost z treści i bezpośrednich zwrotów do czytelnika - na długie lata przed obecną rozpierduchą i przez kolejne lata. Autora najbardziej zajmuje jednak nie tyle sama Ukraina jako taka, co zrozumienie tego, co właściwie rozgrywa się w sferze po implozji i rozpadzie Związku Radzieckiego. Autor rozprawia się ze słowiańskością, z kompleksami Ukraińców i Polaków wobec jednych sąsiadów i pogardą jednych i drugich wobec innych sąsiadów. Stawia przy tym tezy pesymistyczne, zarówno odnośnie słowiańskości jako takiej, jak i aktualnej kondycji społeczeństwa. Zdecydowanie przesadza w swoim deprecjonowaniu całej współczesnej słowiańskości, bardzo nieuchwytnej, rozmytej i przetrąconej całymi wiekami najróżniejszych dziejowych zawieruch, z drugiej strony stawia słuszną tezę, że kultury słowiańskiej w sumie już jako takiej nie ma, bo szlag ją trafił zarówno przez masowe przenikanie wzorców zachodnich, jak i przez odgórną sowiecką i sowieto-podobną inżynierię społeczną. Próby dotarcia do historycznej słowiańskości i szukanie w niej gotowych recept na wszystkie bolączki współczesności mają posmak skansenu, w każdym razie w Polsce, i sam to też tak odbieram. Mimo tego, że spoglądam życzliwie na słowiańskość manifestującą się np. w formie rodzimowierstwa, nic mnie tak nie rozczula jak czyste odtwórstwo czegoś, co w dyskursie, aparacie pojęciowym i codziennych relacjach społecznych nie istnieje od wieków, tylko jest doraźnie wskrzeszane, szybko przyjmując formy iście odpustowe lub zmieniając się w rodzaj rekonstrukcji historycznej. Niestety, czcza gadanina, że nasza tradycja, nasze matki, nasi ojcowie niezbyt do mnie przemawia.
Dużo się dzieje w czasie wojaży autora po egzotycznej i dzikiej Ukrainie. A to uchlewa się notorycznie środkiem na potencje (nie wiedząc, że to środek na potencje), a to pije i ćpa różne inne rzeczy, czasem samemu, czasem z mniej lub bardziej szalonym towarzystwem, a to raz nawet trafia do wyra z turystką z Niemiec, obserwuje szare życie codzienne na dworcach, w pociągach, na wsiach i w miastach, fascynując się wszystkim wokół i starając się cały czas rewidować stanowisko. Co prowadzi zresztą do różnych i nieraz nieprzyjemnych sytuacji. Gonzo to w sumie ćpanie, picie i ruchanie i pretensjonalne opisywanie rzeczywistości migającej gdzieś tam w przerwach między kolejnymi tripami (wiem, nieprawda, ale chyba taka obiegowa opinia jest najbardziej rozpowszechniona), więc historii o ćpaniu, piciu i ruchaniu jest najwięcej. Jednak każda taka historia służy czemuś, uwypukla coś. Autor zdaje się stać na stanowisku, że pod wpływem tego i owego można zaobserwować niewidziane inaczej relacje społeczne oraz wydobyć z otaczającej rzeczywistości różne szczegóły na trzeźwo przeoczane lub niedoceniane. Lub to tylko moja nadinterpretacja. Tak czy siak, przygód ma bez liku.
Autor rozlicza się też niejako z własnym stanowiskiem wobec Ukrainy. Piętnuje i szydzi z polskich turystów jeżdżących na Ukrainę jak na safari w zupełną dzicz oraz z turystów bogoojczyźnianych-martyrologicznych, dających się zresztą uroczo dymać autochtonom świetnie umiejącym zagrać na nutach polskiej martyrologii. A potem nagle odkrywa, że sam nie jest szczery i fair wobec odwiedzanego kraju. Przyznaje też, że zdarzało mu się pisać głupoty, na które po prostu był popyt. Chociaż nie sprawdzałem i nie mam jak sprawdzić na ile i to jest podkoloryzowane (z czasem i sam autor przyznaje, że za którymś-tam razem nimb egzotyki zanika).
Opis Ukrainy, zachodu, wschodu, południa, części diametralnie innych i różnych, także zamieszkałych przez nie przepadającą za sobą wzajemnie ludnością jest bardzo plastyczny, przy tym zarazem zrozumiały, napisany nieraz bardzo potocznym językiem, jak i zdradzający świetny zmysł obserwacji autora, jego umiejętność dostrzegania szczegółów. Ukrainę widzi nieco jako świat bez formy, po tym, jak padły poprzednie formy organizujące słowiański żywioł. Polskę widzi tak samo, w każdym razie podobnie, więc nie można mu raczej robić z tego zarzutu. Cudownie przy tym sprowadza do absurdu także i naszą kuriozalną szlachtomanię.
Podsumowując, rzecz poczciwa i bardzo sympatyczna, sprawnie napisana, wciągająca. Ciekawe, czy autor pokusi się kiedyś o napisanie ciągu dalszego, zwłaszcza po obecnej zawierusze, która kto wie, czym się dla Ukrainy skończy.

Sławomir Shuty "Jaszczur"

O Sławomirze Shuty wiedziałem przed sięgnięciem po tę książkę tyle, że dostał kiedyś Paszport Polityki za jakąś książkę, i że ma stronę na fejsbuku, gdzie wrzuca nieraz różne kolaże, montaże, dmuchawce, latawce, wiatr, obrazki oraz że maczał członki w Batonie, takim zinie.
Jaszczur to rzecz eksperymentalna. Zarówno pod względem formy, jak i również pod względem treści.
Przede wszystkim autor używa zdań wielokrotnie złożonych. A czasem nie tyle zdań, co po prostu zbitki spostrzeżeń, wymienianych jedno za drugim, po przecinkach, przez co wychodzi mu z tego zdanie na ~15 i więcej linijek. Cała książka składa się z takich zdań. Czasem pod urywkami obserwowanej i opisywanej przez autora rzeczywistości jest niewiele faktycznej treści. Jego komentarze odnośnie otaczającego go świata bywają bardzo dosadne i ciężkie, wręcz ociekające niechęcią i zwyrodniałym sarkazmem bardzo dalekim od sympatycznej ironii, której swoją drogą też jest tu pełno. Rzecz jasna, jak na dziełko oparte w jakiejś tam części na stylistyce gonzo (nie, nie gonzo z pornoli), przedstawiona rzeczywistość, choć wzorowana na mniej-więcej naszym tu i teraz, jest przejaskrawiona. Wszechobecny syf, brud, betonowa szarość blokowisk, itd., ulegają zintensyfikowaniu i stają się głównym elementem krajobrazu.
Czasem autor wprowadza inne eksperymenty z formą. A to dialog przedstawia w formie szybko pisanych bez zachowania zasad gramatycznych i z pogwałceniem ortografii smsów, a to uwypukla, że ktoś kiedyś w szkole napisał opowiadanie dużą czcionką.
Dlatego nad tekstem trzeba się nieźle skupić, by czasem czegoś nie przeoczyć, by nie zgubić lub nie wyłączyć się nagle w ciągu myślowym. No jak to - zakrzyknąłby był ktoś - nad każdym tekstem trzeba się skupić. Jasne, ale niektóre wchodzą bezwiednie, od razu, instynktownie, do innych trzeba podejść z jasno ukierunkowanym na nie pomyślunkiem. A w omawianym przypadku o rozkojarzenie się nie trudno.
Fabuła książki jest całkiem prosta. Ot, główny bohater, wzorowany na samym autorze i noszący jego personalia, cierpi na niemoc twórczą. W międzyczasie zderza się do tego z przemysłem wydawniczym, na który wylewa wiadro pomyj, ochlapując przy tym też samego siebie i własną niemożność napisania czegoś autentycznie świetnego, przejmującego, odkrywczego. Poza tym ćpa, pije, i obraca panienki, jednej nawet robi dziecko. W sumie cóż innego można robić w Nowej Hucie, czy tam innym Krakowie, ale jednak lektura trochę męczy, może nie aż tak, jak życie samego bohatera męczy jego samego, jednakże jednak. Później nasz bohater wpada na pomysł iście przełomowy, zamierza stworzyć arcydzieło, jakiego jeszcze nie było. Zgodnie ze starą prawdą, że kiepskiej baletnicy to i rąbek u spódnicy przeszkadza i ziarnko grochu pod materacem, cały proces twórczy okazuje się być ogromnym przerostem formy na treścią i w sumie prowadzi nieco donikąd, napędzając tylko stale rosnące ego cierpiącego na niemoc twórczą autora. Im dalej w treść, tym większe odrealnienie świata przedstawionego i tym więcej wycieczek w szalejący i nietrzeźwy umysł bohatera.
Fakt faktem, Shuty jest inteligentnym gościem. Przemyca w książce liczne odniesienia do rozmaitych zjawisk i prądów artystyczno-intelektualno-pierdu-pierdu, np. w bardzo twórczy i swojski sposób nawiązuje do słynnej akcji Lettrystów w katedrze Notre-Dame w '60 roku. Potrafi zachować ogromny dystans do samego siebie, zahacza wręcz o iście masochistyczny ekshibicjonizm (pal licho, że to kreacja przerysowana, ale liczy się nam mechanizm).
Jaszczura nie potrafię jednoznacznie ocenić, ani wyrobić sobie jednoznacznej opinii na jego temat. Książka przypadła mi do gustu, zarówno pod względem formy jak i treści (abstrahując od tego, że czasem autor jedzie po bandzie ostro przez co ale i niezależnie od tego lektura robi się czasem męcząca). Tyle, że dopiero odkrywam dla siebie zajmowane przez autora terytorium, więc mam zaburzoną percepcję. Jako jednorazowy eksperyment Jaszczur dał mi sporo dobrej rozrywki intelektualnej (może nie na jakimś wyjątkowo i oszałamiająco wysokim poziomie, no ale jednak, poza tym lubię takie samo-biczowanie się, rolę jednocześnie podmiotu i przedmiotu i ciętą wiwisekcję otaczającego świata, nawet jeśli toczące go patologie są postawione w jego centrum) ale wątpię, bym sięgnął po tę książkę ponownie.

niedziela, 4 maja 2014

William S. Burroughs "Nagi lunch"

Tekst zrekonstruowany ze wstępem Ballarda, 2012, vis-a-vis etiuda, Kraków, tłum. Edward Arden (ksywa chroniona przez ZAiKS).
Nagi lunch to jedna z książek, którą wypełniony morfiną autor popełnił początkowo w ramach liczącego koło 1000 stron maszynopisu. Ta masa testu posłużyła mu potem też do zrobienia Trylogii Nova.
Przed lekturą tego kultowego już dzieła dobrze jest przeczytać Ćpuna. Lunch opiera się bowiem przynajmniej w delikatnych zarysach, w domysłach, w przebłyskach bardziej świadomej i pospolitej narracji na przeżyciach samego autora. Przeżyciach bardzo szybko mutujących w napędzane niesamowitą ilością dragów zupełnie odrealnione, paranoiczne, kuriozalne lecz nie pozbawione specyficznego, wynaturzonego poczucia humoru wizje o wszystkim i o niczym, zanurzonym w otaczającej autora rzeczywistości. Kilka postaci przewijających się przez Lunch gniło już na łamach Ćpuna. Między wierszami można znaleźć okruchy świata w którym żył autor, sylwetki jego przyjaciół, znajomych, wrogów. Wszystko przedstawione na najlepszy awangardowy i schizofreniczny wręcz sposób. Teorie spiskowe, teoria orgonu, nieistniejące miejsca, kraje, wielkie korporacje, wynaturzone i wykrzywione dystopie, wszystko w drgawkach zimnego ognia, gdy autor wychodził mozolnie z nałogu, by potem znów w nim się pogrążyć. W tle dyndają ejakulujący wisielcy.
Lunch, podobnie jak Delikatny mechanizm, nie ma linearnej fabuły, ciągi przyczynowo-skutkowe leżą gdzieś w rynsztoku zgwałcone analnie, im dalej w treść tym większy rozpieprz, tym większe natężenie postępującego krok za krokiem odrealnienia, opary gęstnieją, robi się duszno. W porównaniu do przytoczonego zdanie wcześniej Mechanizmu Lunch jest całkiem czytalny i czytelny, nie jest aż taką wypuszczoną spod kontroli zabawą z formą momentami całkowicie zaciemniającą odbiór treści. Nie ma tu też aż tak przytłaczających ilości opisanych stosunków homoseksualnych, chociaż seks, przemoc i wyuzdanie nadają tej książce formę.
Tak jakby narkotyk przejmował coraz większą kontrolę nad umysłem autora. Zaczyna się jeszcze zwyczajnie, jeszcze tu i teraz, jeszcze wiemy, że to nasza rzeczywistość, choć nie istniejący już świat. Im dalej, tym bardziej nałóg przepoczwarza autora, diametralnie zmienia jego optykę, przenosi w świat nierzeczywistych wizji, czasem aż proszących się o wulgarną psychoanalizę. Styl autora jest fantastyczny. Zarówno w bardziej przytomnych fragmentach, jak i w pełnych powtórzeń, niedopowiedzeń, rozbitych urywków światów pulsujących obłędem, wtłaczanych w żyłę, rozlewających się po wyniszczonym organizmie autora. Jak widać, niektórym ciężkie narkotyki służyły całkiem nieźle, rozwiązując język i rozluźniając kreślącą słowa bądź klepiącą po maszynie do pisania dłoń.
Książkę zamyka przebogaty zestaw materiałów dodatkowych. W sumie, to tak na oko stanowią z 1/3 stron. Jest tam kilka obszernych fragmentów usuniętych z kolejnych wersji książki, kilka listów i materiałów samego Burroughsa. No i krótki wstęp Ballarda. Sympatyczna sprawa, jeden z moich ulubionych pisarzy pisze wstęp do książki kolejnego mojego ulubionego pisarza. W materiałach od samego autora możemy natrafić na próby rozliczenia się z samym sobą, jest uznanie Lunchu za manifest przeciwko karze śmierci (ok, na to bym nie wpadł), są normalnie opisane historie wychodzenia z nałogu i licznych doświadczeń (nieraz i nie dwa szalenie interesujące, ten gość ładował chyba każdą substancję, do której dotarł), są wspominki jego kumpli/o jego kumplach (Kerouac, Ginsberg), wyjaśnienie tytułu (moment, w którym siedzisz z widelcem nad żarciem i zastygasz), burzliwa historia książki, użerania się z wydawcami, z cenzurą, porównanie wcześniejszych wersji...
Książka jest rzecz jasna diametralnie inna niż film, zrobiony przez Cronenberga raczej jako film o Burroughsie piszącym tę książkę. Jeśli ktoś więc zrobił tak samo głupio jak ja, i kiedyś oglądał film, a po książkę sięgnął później, lub nie sięgnął wcale, to niech nastawi się na diametralnie inne doświadczenie - rodem z koszmaru sennego wręcz, z paraliżu przysennego, fascynujące ale zdradzające ogromne ob/przeciążenie umysłu autora.
Swoją drogą, pierwotnie za film chciało się wziąć kilku innych reżyserów, m.in. inny przedstawiciel Beat Generation, Conrad Rooks. Szkoda, że to nie on ostatecznie Nagi Lunch wyreżyserował. W przeciwieństwie do Cronenberga i podobnie jak sam Burroughs lubił sobie walnąć w kanał, a kto lepiej zrozumiałby ćpuna, niż inny ćpun.
Tak czy siak, git książka. Klasyk, może i trochę już przebrzmiały i pozbawiony oryginalnego kontekstu miejsca i czasu, ale trzyma się nieźle. Dragi faktycznie potrafią nieźle zakonserwować, jak twierdził sam Burroughs.