środa, 18 kwietnia 2012

Metra od metra

Czyli dwie książki Dmitry'a Glukhovskiego (ah, gwałt na ortografii tego dziwnego języka, lub jego wersji zangielszczonej, ach, jak przyjemny), "Metro 2033" i "Metro 2034".
Mamy tam post-apoc w ujęciu bardzo rosyjskim. Taki słowiański fallout + rosyjska dusza + odwieczny, podświadomy ludzi strach przed ciemnością. Wszystko napisane jest bardzo lirycznie, poetycko, dobro rzadko triumfuje, jeśli w ogóle, nawet po tych wszystkich latach wegetacji pod ziemią, jedyne co ludzie potrafią robić dobrze, to mordować się wzajemnie (nawet powszechnie obowiązującą w Metrze walutą jest amunicja), spiskować, itd.
Wizja świata jest w sumie prosta jak koźli członek - komuś kiedyś puściły nerwy, i większa część świata jest niezdatna do zamieszkania przez ludzi, skażona i/lub zamieszkała przez mutanty i jakieś nowe, nieznane gatunki, wrogo nastawione do niedobitków ludzkości.
A te niedobitki ludzkości gnieżdżą się głównie w moskiewskim metrze, lub tym, co tam nadało się do zamieszkania. Poszczególne skupiska ludzkie na pojedynczych stacjach przyjęły w międzyczasie najróżniejsze ustroje i wizje świata, mamy społeczność kupiecką kilku stacji, nazwaną Hanzą, gdzie czci się książkę Adama Smitha jako cenną relikwię, mamy całą jedną linię zamieszkałą przez komunistów, mamy pojedyncze stacje Czwartej Rzeszy i trockistów-gewarystów, jest wreszcie Polis, potężne centrum naukowe i kulturalne, gdzie wykształcił się system kastowy, oparty nieco na tym indyjskim. Pomiędzy tym wszystkim kursują karawany kupieckie, toczą się mniejsze i większe wojenki, działają mniej lub bardziej dziwne sekty oraz poruszają się różni wagabundowie i awanturnicy. W tym świecie mamy też lokalną wersję stalkerów - wychodzących na powierzchnię i zabierających stamtąd co się da. Rzecz jasna, stalkerzy są narażeni na wszelkie możliwe niebezpieczeństwa spustoszonego świata.
Część pierwsza dylogii, która przypadła mi do gustu bardziej, niż kontynuacja, opowiada o odizolowanej stacji leżącej na jakimś zadupiu, lecz stacji, która zaopatruje praktycznie całe metro w towar zwany herbatą. Rzecz jasna z herbatą w dzisiejszym tego słowa znaczeniu napar ten nie miał nic wspólnego (była to pochodna grzybów jakiś), jednak zgodnie z zasadą "na bezrybiu i rak ryba" cieszył się ten specyfik w metrze dużą popularnością.
Jednak stacja jest w niebezpieczeństwie - z dalszych, niezamieszkałych czeluści metra, a zapewne i jakimś cudem z powierzchni nadchodzą Czarni, rasa dziwacznych mutantów, obdarzona potężnymi zdolnościami telepatycznymi. Los całego metra wydaje się być przesądzony, ale wtedy na stacje przybywa tajemniczy stalker Hunter ("Hunter? To nie jest rosyjskie nazwisko?"), który odmienia przypadkiem życie głównego bohatera, młodego Artema. Artem zostaje przez niego wysłany z misją dotarcia do Polis (czyli musiałby przejść w sumie całe metro). A jak tam w końcu dotrze, to jeszcze wiele przygód przed nim, m.in. wyjście na powierzchnię i natrafienie na "metro w metrze" czyli zapomniane, leżące gdzieś indziej bunkry rządowe.
W "Metrze 2033" najbardziej podobał mi się sugestywnie przedstawiony przez autora nastrój osaczenia i iście lovecraftowska atmosfera złowrogiego Nieznanego, istniejącego gdzieś na krawędzi padającego światła, w wiecznej ciemności tuneli metra. Nie zapomnę chyba do końca życia przygód Artema i spotkanego przypadkiem szalonego mistyka, uważającego się za kolejne wcielenie Czyngis-Chana, i ich ucieczki tunelami przed Czymś, co nie miało dobrych zamiarów.
Elementów mistycyzujących jest w obu książkach multum - mamy stacje, gdzie każdy z tych, którzy tamtędy przechodzą, narażony jest na konfrontacje z rozmaitymi wizjami, mamy odcinki tuneli, gdzie występują różne para-psychiczne anomalie, powodujące obłęd u przechodzących, mamy wreszcie rozmaite sekty i pojedyncze nowe koncepcje religijne (m.in. o duszach zmarłych w metrze, które tam pozostają, i krążą w rurach; opowieść o stacji satanistów, kopiących dziurę do piekła; wagon zamieszkały przez grupę post-chrześcijańską). Jest motyw utraconego raju/Arkadii, odizolowanych stacji metra pod dawnym uniwersytetem, gdzie żyją samowystarczalnie najlepsi z ludzkości, którzy przedostaną się do reszty metra, gdy ludzkość tam mieszkająca stanie się lepsza. Autorowi należą się wielkie brawa za wizję świata.
Niestety, nastrój grozy w części pierwszej mija mniej-więcej w połowie książki, potem zastąpiony przez - chociaż tyle - niemniej ciekawe rozterki filozoficzne głównego bohatera, a dokładnie o wolności woli i predestynacji do wykonania wielkiego zadania. O tajemniczym Losie, wiszącym nad bohaterem jak antyczne fatum.
Ale zdecydowanie najciekawszym elementem jest wplecenie do fabuły książki teorii spiskowej, mówiącej o tym, że ZSRR był tworem sensu stricte satanistycznym - czerwone gwiazdy to pentagramy zamieszkałe przez demony. Najpotężniejsze zostały umieszczone na Kremlu - czerwone gwiazdy świecące na cały kraj, gwiazdy pulsujące i żyjące nieludzkim życiem, zwabiające stalkerów, którzy mieli nieszczęście na nie spojrzeć na zatracenie i śmierć. A młodzi komuniści od swojego pierwszego pentagramu w Komsomole, gdy byli nim kłóci lekko ale do krwi, przypieczętowali swój pakt tym z demonem żyjącym w pentagramie - na całe życie. Srogo.
I piękne zakończenie jest części pierwszej - niby zrealizowano, co chciano, ale okazało się, że to wcale nie było tak. Lubię złe zakończenia.
Część druga zaś, oj, średnio przypadła mi do gustu. Tzn. wszystko pozostało tam takie samo - ten sam klimat, ten sam świat, równie ciekawe i skomplikowane postacie (tajemniczy grajek-lekkoduch, córka zesłańca, starszy pisarz zazdrosny o nią jako o swoistą muzę - jednak bez podtekstów erotycznych żadnych, wreszcie... Hunter - ale bardzo odmieniony), liryczność i rosyjskość ducha została tam doprowadzona do ekstremum (scena finałowa...), jednak zabrakło jakiejś - takiej świeżości części pierwszej, jej polotu, jej napięcia i mroku. Co ciekawe, nie wiem też, czy główny bohater części pierwszej w książce się pojawia - występuje tam postać drugoplanowa o takim samym imieniu, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy to ten sam gość po latach.
Nie oznacza to w sumie, że 2034 jest dużo gorsze od 2033 - być może gdyby były napisane w odwrotnej kolejności, moja opinia byłaby inna. Tak czy siak, polecam jedno i drugie metro.

Waldemar Łysiak "Wyspy zaczarowane"

Waldemar Łysiak to postać nietuzinkowa. Trochę mitoman, trochę egoista, dosyć kłótliwy nawet jak na prawicowca, zresztą mało kto go w sumie lubi - oprócz czytelników "GP" czy "URz". No i ma swoje fascynacje niezrozumiałe szerzej w kąąserwatywnym stęchłym półświatku, w rodzaju darzenia niezwykłą estymą postaci Napoleona, wyklinanego i przez post-endectwo jak i przez monarchistów.
Może właśnie dlatego, chociaż z poglądami autora, po okresie fascynacji i uwielbienia dla jego pozycji w stylu "Salon" czy "Stulecie kłamców" zdążyłem się rozminąć, samego autora darzę nadal szacunkiem. No i tak pięknie dokopał kiedyś smętnemu liberałowi Ziemkiewiczowi w polemice na łamach "GP" dawno, dawno temu.
"Wyspy zaczarowane" to dosyć wczesna książka autora, z czasów, gdy nie manifestował jeszcze swoich poglądów politycznych. Mamy tam kilka opowieści z autora podróży po Włoszech za czasów hmm no dawno temu. Jak to spotkał złodzieja zabytków, który za zarobione pieniądze odnawiał inne zabytki, jak to dał w łapę kustoszce muzeum, by wejść tam jak było nieczynne, rzecz jasna jest też kilka opowiastek z ery napoleońskiej. A wszystkie one dotyczą w pierwszej kolejności właśnie zabytków włoskich, rozmaitych.
Wszystko napisane ładnym, nieco poetyckim, wrażliwym ale i lekko zadziornym stylem.
A że książkę opisywaną kupiłem na targu staroci za 5zł to tym bardziej jestem zadowolony.