Ernst Jünger to jeden z moich ulubionych pisarzy. Cenię go nie tylko za charakterystyczny styl, jego fenomenalny zmysł obserwacji, zdolność przejścia od opisu szczegółu do rozważań uniwersalnych, do opisu rzeczywistości, styl, z którego bije pasja pisania, każde słowo dźwięczy stalą, pobrzękuje nagromadzoną ekstatyczną energią. Książki Jüngera, jakie miałem okazję przeczytać, to wydarzenia, które przeżywa się wraz z autorem, który nie waha się otwierać przed czytelnikiem ścieżek, na jakie ten sam by nigdy nie wszedł, ba, być może nie zauważyłby nawet ich istnienia. Nawet jego wczesna publicystyka polityczna, dusząca chorobliwą atmosferą "rewolucji konserwatywnej" to niezapomniana przygoda, bo pokazuje już delikatnie zarysowane wątki, które autor uwypukla dużo później, lub z którymi sam się potem zmaga, w tytanicznej walce przezwyciężając samego siebie.
Do tej pory bywa kojarzony (zwłaszcza przez internetowych radykałów, znających go głównie z wikicytatów) ze skrajną prawicą lub faszyzmem, nie do końca słusznie, gdyż zawsze kroczył on własną drogą, nawet, jeśli przechodzącą przez jednoznacznie prawicowe ugory lub faszystowskie zatęchłe bagniska, to prowadzącą znacznie dalej, nie kończącą się na bezdrożach, z których autor nie potrafiłby się wydostać, lub przez które nie potrafiłby przejść dalej, nie oglądając się na próby zaszufladkowania. Żeby była żywą, myśl musi płynąć niestrudzenie, dalej i dalej.
Książka ta przez samego autora została uznana za kontynuację dwóch esejów, w tym znanego i w Polsce "Przez linię" (np. Kronos 1/2011), który był w sumie polemiką z Heideggerem. Zaś książka wyewoluowała z eseju, który autor napisał na 60tkę Mircei Eliadego, z którym wydawał pismo.
Ernst wstrzelił się z tą książką w zły moment. Akurat trwały rozruchy przełomu lat '60 i 70' XX wieku, a tu nagle uznany za Goethego CDU Ernst pisze książkę o narkotykach. W której nie tylko przedstawia swoje własne przeżycia po rozmaitych środkach, ale też wyraża się ciepło o założycielu Czarnych Panter, o pewnym znajomym hipisie, o Albercie Hofmanie (z którym zresztą razem wyruszał w nieznane), o najróżniejszych autorach poruszających w swojej twórczości temat narkotyków, z Baudelaire'm na czele. Ba, samo pojęcie "psychonauta" pochodzi od Ernsta! Wątki autobiograficzne nie dotyczą jednak tylko zażywania - sam akt przyjmowania tych zeświecczonych komunikantów jest ukazany w szerszym kontekście, nie raz bardzo zabawnym lecz i wstydliwym dla autora (fenomenalny rozdział "Karp po polsku" i jego puenta). Poznajemy także ciemniejszą stronę autora - szwendającego się po rozmaitych zaułkach, szukającego Przygody w zakazanym, nocnym świecie, rozkwitającym dopiero, gdy strudzeni po ciężkim dniu porządni obywatele pójdą spać lub otwierającego przed czytelnikiem świat lazaretów, w których żołnierze leczą nie tyle rany zadane przez wroga w zmaganiach tytanicznych sił wojny materiałowej, co po prostu choroby weneryczne. Przedstawia nam też różnych swoich kolegów i znajomych, mających bardzo... naturalne podejście do kobiet. W tym jednego, który zdezerterował z polskiej kawalerii.
Autor sięgał po święte zioła i sterylną chemię w kilku celach. Pierwszym z nich, co rzuciło mi się w oczy już w czasie lektury "Promieniowań", jest fascynacja autora śmiercią. Nie jest zawsze jasno wyrażona, ale pojawia się i fascynuje autora, który się z nią zmaga. Widać to w momencie jego rozważań o śmierci ojca (w momencie jego śmierci na nocnym niebie zobaczył jego oczy) czy - zwłaszcza - w misterium jakim stało się dla niego rozstrzelanie dezertera. Już martwy, przeszyty kulami, zdawał się być autorowi nadal żywym, chcącym coś powiedzieć, coś przekazać.
Autor, doszedłszy do wniosku, że drogi religijne są nieprzejezdne we współczesnym świecie, do tej granicy, ostatecznej granicy oddzielającej życie od śmierci spróbował dotrzeć niejako na skróty, za pomocą narkotyków. Sam przy tym zadawał sobie pytanie, czy ten sposób na pewno zadziała, czy nie byłyby właściwsze "klasyczne" metody jak asceza, posty i praktyki religijne. Czuł się obco, niejako jak złodziej, chcący dotrzeć do Sacrum, chociaż tego niegodny.
Z drugiej strony, nad książką unosi się duch jednostki suwerennej. Unosi się duch gnanego ciągle naprzód, heroicznego łowcy przygód, rodem z dawnych powieści awanturniczych. Autor przecież od samej młodości poszukiwał w życiu wrażeń, co dobrze ilustruje chociażby jego epizod z Legią Cudzoziemską. W dzisiejszym świecie nie ma już białych plam na mapie, zaginionych plemion żyjących w niedostępnych dżunglach wśród ruin pradawnych, zatopionych w odmętach eonów czasu cywilizacji. Jeśli nie ma - to sami je stwórzmy. Właśnie przy pomocy narkotyków. Ten wątek bardzo ale to bardzo przypomina mi Hakima Beya. Ciekawe, czy Wilson zna twórczość Ernsta. Pewnie tak - jeden i drugi bardzo wiele czerpie od starego Stirnera, jeden i drugi tęskni za Nieznanym.
Wreszcie autor oczekuje tego, co nazwał "wielkim przejściem". Na ile dobrze zrozumiałem tą koncepcję, autor powraca niejako do konceptu zmiany form, mamy więc jakąś treść, niczym monadę, która promieniuje na świat, różnie się w nim manifestując. Wielkie przejście ma być zmianą wszystkiego, wręcz religijną, autor uznał, że przygotować się do tego można na drodze wspierania się odpowiednimi substancjami.
Są też inne dwa powody, przedstawione przez Ernsta już w "Heliopolis", które uwypukla z treści "Przybliżeń" nieoceniony prof. Wojciech Kunicki, w posłowiu. "Pruski anarchista" miał z jednej strony uciec od rzeczywistości, która wymknęła mu się spod kontroli, a którą sam pomagał konstytuować (już w "Promieniowaniach" narzekał, że "Robotnik" cieszył się wielką estymą wśród żołnierzy Waffen SS i Hitlerjugend, co nie za bardzo mu odpowiadało), wyemigrować wewnętrznie, gdy to, w co wierzył, rozsypało się, wyemigrować w świat wyobraźni, z drugiej strony stworzył w "Heliopolis" postać ofiary, przedstawiciela prześladowanego narodu, który do narkotyków sięga również po to, aby uciec od rzeczywistości, ale z diametralnie innych, oczywistych powodów.
Książka jest naprawdę świetna i gorąco polecam przeczytanie jej.
Jak rozumiem, zaczął brać świństwa ok. 70tki i spisywać wrażenia czy po prostu wspominał?
OdpowiedzUsuńAle sama pozycja ciekawa, może obczaję kiedyś.
nie, nie, zaczął dosyć wcześnie, tyle, że brał je raz na jakiś czas, z długimi przerwami. Książka zawiera jego wspomnienia z bardzo odległych od siebie okresów jego życia.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem. Bardzo fajny artykuł.
OdpowiedzUsuńFajnie to wszystko zostało tu opisane.
OdpowiedzUsuń