sobota, 9 sierpnia 2014

Guy Gavriel Kay "Fionavarski gobelin"

Ciut ponad tysiąc trzysta stron epickości. Epickości wymiatającej kurz z półek. Omnibus zawierający w sobie kompletną tytułową trylogię - Letnie drzewo, Wędrujący ogień i Najmroczniejszą Drogę.
To jedna z tych tak wielkich, wszechogarniających książek, o których czytelnik w sumie nie wie, co napisać, bo cokolwiek by napisał, nie odda w pełni wrażeń wyniesionych z lektury.
Rzecz jasna, jeśli tenże czytelnik lubi epicką fantasy. Ja czasem lubię. Czasem spoko jest wyjść ze świata przypadkowości tonącym w szarości i zagłębić się w do bólu patetycznym, absurdalnie heroicznym, bardziej epickim niż natchnione, balansujące na granicy autoparodii recytacje na Gods of War Manowar (no co, słuchałem ich kiedyś) czarno-białym świecie, gdzie dwa metafizyczne przeciwieństwa, Ciemność i Jasność (czy tam inna Światłość) zderzają się ze sobą w wyniszczającej wojnie totalnej, w której liczy się tylko całkowite wyniszczenie strony przeciwnej.
O Fionavarskim gobelinie wspominał w swoim Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini Sapkowski, że to klasyka i kult. Mimo tego, że trylogia ukazała się już kiedyś na polskim rynku, dopiero teraz miałem okazję się z nią zapoznać. W sumie nawet się nie dziwie, że autor sagi o Wiedźminie rozczulał się nad Gobelinem. W jakiejś mierze mógł się nim zainspirować. Poza tym, zarówno on jak i Kay przywoływali w swojej twórczości mit arturiański i wątki z mitologii celtyckiej.
Co się rzuca na pierwszy rzut oka - Kay tyle ile mógł zabrać, zabrał od Tolkiena. Mamy tu odpowiedniki Elfów (również wypływających na zachód, gdy mi się zrobi wystarczająco nudno), orków i goblinów, krasnoludy zostają przy oryginalnej nazwie. Także nawiedzone puszcze i spustoszone pustkowie, pradawne zło, uwięzione lecz nie zabite i inne, pomniejsze elementy świata przedstawionego budzą jednoznaczne skojarzenia.
Kay dorzucił od siebie trochę nowinek - wspomniane motywy z mitologii celtyckiej (cudowny kocioł, król umierający na drzewie [pozdrawiamy też germańsko-nordyckiego Odyna wiszącego na Yggdrasilu], miejsca i bogowie noszący celtyckawo brzmiące imiona/nazwy oraz ucharakteryzowane na swoje odpowiedniki z celtyckiej mitologii, wrzucenie w fabułę Króla Artura, Lancelota i Guinevere [a raczej jej reinkarnacji], Dzikie Łowy); podróżne pomiędzy światami; aktywną obecność bogów i półbogów; ciekawie rozwiązany problem, skąd magowie biorą swoją moc (ze źródła, którym jest inna istota); mnóstwo rozważań o determinizmie i o wolnej woli, o przeznaczeniu i o przypadkowości, o tym, czy stwórca świata - Tkacz, tkający tytułowy gobelin nićmi wiążącymi losy wszystkich i wszystkiego na świecie - jest wszechpotężny i czy sam wprowadził w swoje dzieło mechanizmy kontrolne. Oczywiście nie mogło zabraknąć wątków o krwawej i okrutnej zemście oraz o mniej lub bardziej nieszczęśliwej aczkolwiek płomiennej miłości, sięgającej nie raz i nie dwa poza teraźniejszość i jeden świat.
Głównymi bohaterami jest pięcioro studentów, którzy z naszego nudnego świata trafiają do Fionavaru, gdzie każde z nich odnajdzie swoje przeznaczenie i przyczyni się do - spojler, ale dosyć oczywisty - pokonania powracającego z niebytu po ogromie lat spędzonych w uwięzieniu pod górą Rangat mega-złego władcę mroku, chaosu i zepsutego bigosu Rakotha Maugrima zwanego Spruwaczem (chodzi o sprucie Gobelinu, co wiązałoby się z wymazaniem z istnienia całego świata; sam Rakoth nie ma swojej nici, przylazł do Fionavaru spomiędzy gwiezdnych otchłani czy z innego Radomia). Dave, Paul, Kevin, Jennifer i Kim odnajdują się zadziwiająco łatwo w zupełnie nowej rzeczywistości, ze stoickim spokojem przyjmują do wiadomości fakt, że nasza rzeczywistość to jedna z pierdyliarda rzeczywistości i światów, a tak naprawdę Fionavar jest tym głównym światem, nie drga im powieka w czasie walki z koszmarami nie do ogarnięcia dla ziemskiego tu-i-teraz. Na dodatek wszędzie tam w Fionavarze mówią po angielsku, nie ma tłumaczy, wszyscy się świetnie ze sobą rozumieją. Aż chciało by się zapytać, po co w takim razie autor wprowadził mnóstwo nie angielskojęzycznych pojęć, imion i nazw własnych, skoro nie pasują do powszechnie używanego w jego świecie języka.
Fakt faktem, autor w każdą z głównych postaci wlał tyle samo serca. Pewnych wad książki nie widać w toku czytania, gdy czytelnik z uwagą śledzi błyskawicznie rozgrywające się wydarzenia, przez co do bohaterów można się przywiązać, ba, nawet czasem wzruszyć się, bo i wątków czysto obyczajowych jest tutaj wiele. Przybysze z późno-XX-wiecznej ziemi są nieźle wykreowani, każde z własnym brzemieniem (czasem zahaczającym o boskość), losem, historią i zmieniającą się osobowością. Gorzej są wykreowane postacie z Fionavaru, nie raz prawie-że-główne, za wyjątkiem bardzo skomplikowanego księcia Diarmuida. Bardzo kiepsko jest z tymi złymi, o których wiadomo tyle, że są źli, i to w stylu chaotycznych złych z AD&D (sorry, taką mamy konwencję) oprócz jednego złego, który na samym końcu przechodzi na jasną stronę mocy. O nim wiemy o tyle więcej, o ile autor zechciał streścić czytelnikom wydarzenia z przeszłości nieszczęśnika.
Opisy nie są mocną stroną autora. Z jednej strony to dobrze, bo z 1308-stronicowej cegły zrobiłaby się cegła 2000-stronicowa, z drugiej strony zdecydowanie zbyt wiele autor zostawił wyobraźni czytelnika. W wielu miejscach autor wspomina, że coś lub ktoś jest piękne/a/y - po czym czytelnik musi wierzyć mu na słowo, bo dokładniejszego opisu nie ma.
Za to ogromnym plusem jest dopracowanie do najmniejszych szczegółów każdego elementu fabuły i akcji trylogii. Nawet jeśli coś może wydawać się nieistotne, coś może zostać przez czytelnika początkowo wzięte za jakiś wątek poboczny, wprowadzony przez autora dla ubarwienia świata przedstawionego, okazuje się potem, że to coś stanowi integralny element głównego wątku fabuły i ma ogromne znaczenie dla losów całego świata lub przynajmniej niewiarygodnie poplątanych losów głównych i drugoplanowych bohaterów. Prawie tak samo poplątanych, jak moje zdania wielokrotnie złożone.
Jak na historię o walce dobra ze złem, jest tu mało batalistyki. Opisy bitew, których zresztą nie ma dużo, są proste i zazwyczaj sprowadzają się i tak do przedstawienia tego, jak w czasie rzeźni radzą sobie główni bohaterowie. Wyjątek stanowi scena, gdzie pojawia się dosyć stara i obosieczna siła. To było coś, autorowi udało się mnie zadziwić. Drugi raz zadziwił mnie, gdy wyszło na jaw, co uczynił swojemu odpowiednikowi Elfów. Cudowne wprowadzenie do sztampowej fabuły czegoś prostego, a jednocześnie bardzo odświeżającego konwencję. Fabuła poza tym jest przez autora konstruowana dosyć linearnie, tzn. mamy wydarzenia A, B, C, związane w jakiś sposób z głównymi bohaterami, potem podróż bohaterów prowadzącą do kolejnych wydarzeń, i tak dalej aż do punktu kulminacyjnego. Oczywiście, są zwroty akcji, są momenty wytchnienia, od pewnego momentu czytelnik może jednak z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jakie meta-wydarzenie będzie następne i czym może się skończyć coś, co z początku wyglądało na przypadkowe. Efektowne (by nie powiedzieć - efekciarskie) są sceny, gdy w świat przedstawiony widowiskowo ingerują bogowie.
Tak na prawdę, a przynajmniej tak mi się wydaje, ta książka jest nie tyle o ludziach, co o pewnej zasadzie. Głównym bohaterem tak naprawdę jest tytułowy Gobelin, w którym przeplatają się losy bohaterów i całych światów. Widać to wyraźnie przy zakończeniu książki a także bardzo wymownej scenie śmierci głównego złego, który stał się nagle zupełnie nieistotny, a bardzo istotne stało się to, dlaczego zginął. Kto mógł przewidzieć, że tyle niesamowitych przypadków ostatecznie da taki rezultat. Czy zostało to w jakiś sposób zdeterminowane? Czy ci, którzy podejmowali wybory, nieraz bardzo trudne i niejednoznaczne, nie postępowali nieświadomie według jakiegoś wyższego planu, będącego poza zasięgiem poznania (i nie chodzi mi tu o plan autora)? Co tak naprawdę Tkacz sobie tam gdzieś dzierga? Sugeruje to też fabuła złożona z setek małych fragmencików, pasujących do siebie idealnie. Autor lubi ciągi przyczynowo-skutkowe, nawet, jeśli na skutek trzeba było czekać tysiąc i więcej lat. Sam początek też daje wiele do myślenia.
Wydawca się spisał o tyle, o ile książka jest ładna i dobrej jakości - ładna grafika na okładce (pełen epicko-heroiczny oldschool), twarde okładki. Niestety, tłumacze się nie spisali. Nie wiem, co jest bardziej karygodne - momentami bardzo złe tłumaczenie, z błędami składniowymi i stylistycznymi, czy to, że tłumacze poszczególnych części trylogii (było ich dwoje) inaczej przetłumaczyli kilka ważnych dla fabuły nazw własnych.
Mimo swoich mankamentów, efektów ubocznych pracy zarówno tłumaczy jak i samego autora (mam wrażenie, że jego wizja go przerosła nieco), Fionavarski gobelin nie powinien odrzucić od siebie fanów epickiej, heroicznej fantasy. Zwłaszcza tych, którym nie przeszkadza stężenie patosu większe od stężenia metali ciężkich i jakiegoś rakotwórczego gówna w małopolskim powietrzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.