Że zaczerpnę wyrażenie od Ligottiego (wraz z kontekstem tego wyrażenia): jeszcze nie skończyłem.
Chociaż czasem mam wielką ochotę pieprznąć to wszystko w diabły. Zarówno klecenie bloga sobie a muzom jak i klecenie do szuflady poronionych płodów własnej wyobraźni stało się ostatnio nieznośnie męczące. Po ośmiu (minimum) godzinach zapieprzu dziennie, w nieprzejrzystym środowisku pełnym sprzecznych zasad, niedookreślonych reguł, nieczytelnego podziału kompetencji, czasem człowiek nie ma siły nawet rozmawiać, siedzi i patrzy się w sufit, nie jest w stanie zebrać najprostszych myśli ani wykrzesać z siebie czegokolwiek bardziej kreatywnego od ewentualnego podniesienia tyłka i przeniesienia go tymczasowo do spożywczaka/alkoholi 48h. Ostatnimi czasy zrobił się ze mnie koneser łychy, cóż, skoro i tak wszyscy umrzemy, to w imieniu czego nie moglibyśmy pozwalać sobie na małe przyjemności, jeśli dziwnym zrządzeniem losu akurat nas na nie stać?
A czasem, jak już człowiek ruszy się gdzieś, by przewietrzyć zwoje mózgowe, to może np. znaleźć zwłoki na zielonym, zarośniętym skwerku między sklepem a przystankiem autobusowym. Starszy, trochę obdarty gość nadal siedział w przewróconym (na "plecy") wózku inwalidzkim i szeroko otwartymi, mętniejącymi oczami wpatrywał się w dogasające w zasmrodzonym powietrzu gwiazdy na nocnym niebie. Jak na ironię, przed wyjściem wtedy na mały chaotyczny spacer połączony z przypadkowo wrzuconymi elementami psychogeografii zdałem się na Przypadek, nastawiłem się na czerpanie bodźców z chwili, domagałem się od samego siebie subiektywnych wrażeń wywołanych przemieszczaniem się i spoglądaniem na świat z coraz to nowszych i innych punktów widzenia, różnych od uwarunkowanych. Powtarzam sobie często, że nie ma po co dać się zaskakiwać czymkolwiek, tylko trzeba z podniesioną twarzą i opuchniętymi oczami stanąć raźno i w podniosłym oczekiwaniu na kolejną dowolną historię w którą wmiesza nas życie, z drugiej strony na własny użytek mam też inną subiektywną prawdę - nic tak nie zadziwia, jak własne życie. Znów się sprawdziło. Poza takimi pożałowania godnymi incydentami składającymi się na szarą codzienność życia w Krakowie, kilka współczesnych dzielnic dawnej Nowej Huty nie wydaje się być bardziej niebezpiecznymi czy odpychającymi - nawet o drugiej, trzeciej w nocy, gdy życie wyraźnie wypala się pośród trędowatych, poszarpanych kamienic Kazimierza czy centrum, gdy kolejne fale hedonizmu rozbijają się o skały przeszywającego poczucia bezsensu - od centrum czy Kazimierza właśnie. Co prawda może faktycznie nie warto zagłębiać się w osiedla, tylko kroczyć znikąd donikąd wzdłuż głównych ulic, zawsze można też mieć pecha i natrafić na najazd orków z maczetami z innego osiedla na dane osiedle, ale to jest po prostu element lokalnego kolorytu. A tak w ogóle to Kazimierz jest ohydny, rozpadające się zabudowania wyglądają jakby odpadały z nich płaty butwiejącej materii (bo w sumie tak jest w większości przypadków), butwiejącego mięcha, jakby te wszystkie szczerbate i bezokie kamienice były trędowate. Stateczne starzenie się z godnością starej Nowej Huty, starzenie się prawie jednolitej szarości, przemawia do mnie znacznie silniej. Kazimierz to dobre miejsce by iść się napić, by zawsze o czymś pamiętać lub jak najszybciej o czymś zapomnieć, nie wyobrażam sobie jednak, jak można tam mieszkać, w każdym innym przypadku gdy nie jest się nawiedzoną, przeintelektualizowaną studentką ASP.
Mieszanina przewidywalności (odkąd poszedłem do tej pracy, praktycznie każdy mój dzień wygląda identycznie, zlewają się w jedną bezkształtną bryłę, breję, ściek godzin i dni, sporadycznie rozświetlanych przerywnikami gasnącymi zaraz po ich odpływie z teraźniejszości) i nieprzewidywalności (nie mam pojęcia, co i gdzie i czy w ogóle będę robił za 2-3 lata) bywa czasem na tyle przytłaczająca, że marzę o tym by choć na chwilę się wyłączyć, by rozmyć się gdzieś, nie myśleć, nie mieć świadomości samego siebie, nie uginać się pod ciężarem własnych uwarunkowań, nadchodzącej nocą udręki, martwego blasku gwiazd idealnie obojętnego wszechświata, nie być kolejnym gwoździem do swojej własnej przyszłej trumny.
W tym roku jeszcze nie byłem nad morzem. Może się uda ogarnąć urlop. Nie ma go dużo, ale przynajmniej jest płatny. Ja sam pod pustą przestrzenią ciągnącą się aż po horyzont wiszącą nade mną i rozpościerającą się przede mną - dla mnie to doświadczenie niemalże mistyczne. Mogę godzinami wpatrywać się w morze, w falującą materię stykającą się z niebem. Bezkształtna, przelewająca się materia jest dla mnie idealną formą życia - życia z którego na przestrzeni milionów lat wyszliśmy i my, życia trwającego, pierwotnej zupy, życia stanowiącego jedność z wszechświatem, nie podążającego za złudzeniami podsyłanymi wciąż i wciąż przez własną świadomość. Jeszcze jakiś czas temu stwierdziłbym coś zupełnie innego, stanął w obronie jednostkowej twórczości, autonomii, itp. bzdur - ale to wszystko tylko kolejne upiory zasłaniające nasze prywatne pustki.
Nie komentowałem wyników wyborów prezydenckich. W gruncie rzeczy nie ma tu niczego do skomentowania. Zamiast tego pozwolę sobie na taką luźną uwagę - im dłużej czytam w internecie komentarze moich współmieszkańców odnośnie dowolnej kwestii - od dostępności pigułek antykoncepcyjnych, przez in vitro, przez postulat zmiany nazwy warszawskiej ulicy im. Dąbrowszczaków, przez opinie o bankrutującej Grecji, po odnoszenie się do umożliwienia prawnej legalizacji związków homoseksualnych w USA na poziomie federalnym, tym częściej przyłapuję się na rozmyślaniu, by pierdolnąć to wszystko w cholerę, wyjechać na Islandię i hodować tam kozy. Ten kraj nie ma przyszłości - kolejne z moich powiedzonek, które nadużywam.
Swoją drogą, gdybym miał na kogoś zagłosować w nadchodzących wyborach - zagłosowałbym na Razem. Ale nie będę miał okazji, bo nie uda im się zarejestrować list, po czym najprędzej rozpadną się. Mimo tego, że ta partia to takie wszystko i nic, mieszanina pomysłów sensownych i mniej sensownych, patrzę na nich przychylnie o tyle, że w razie gdyby udało im się zaistnieć, mogliby spróbować przesunąć dyskurs w lewo.
Zmodyfikuję niedługo listę blogów widniejących na tym blogu po prawej stronie - albo usunę ją całkowicie. Nic osobistego, to bardziej lista dla mnie, by być na bieżąco co tam kto fajnego obczaił ostatnimi czasy czy co ma do powiedzenia, ale fakt faktem pod niektóre adresy ostatni raz wszedłem chyba w momencie gdy je do tej listy dodawałem.
Kto wie, czy coś tu w lipcu jeszcze będzie. Czytam cały czas. Oglądam coś co jakiś czas. Gram w coś co jakiś czas. Piszę co jakiś czas. Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.