czwartek, 24 listopada 2011

Andrzej Ziemiański "Wojny urojone"

Ziemiański znany jest głównie z cyklu Achaja, z którego jednak niczego nie czytałem. Czytałem za to zbiór opowiadań Zapach szkła. I było to dzieło fenomenalne, a najlepsze wrażenie wywarło na mnie opowiadanie Autobahn nach Poznań.
Ale ja nie o tym teraz. Wojny urojone to pierwsza czy tam druga książka autora, napisana i wydana za głębokiej komuny, gdy autor był jeszcze przed trzydziestką. Książka jest krótka, zwięzła, przykuwająca uwagę mimo swoich lat i młodego stażu pisarskiego autora, w chwili jej napisania. Przeczytałem całość w ciut ponad półtorej godziny, siedząc na schodach na klatce schodowej w szarym i obszczanym budynku uniwersyteckim, chichocząc pod nosem.
A to czemu tak? Sama książka nie jest zbyt wesoła. Jednak jeden z głównych bohaterów jest takim wspaniałym cynikiem, że nie sposób się życzliwie zaśmiać czytając komentarze i repliki do dziejącej się na łamach powieści akcji.
Powieść można zaliczyć do jakiejś s-f/post-apoc, nieco nawet dying earth, ale fabuła książki toczy się nieco chyba zbyt wcześnie w dalekiej przyszłości. No i nie ma tu nic a nic z fantasy.
Z kosmosu odległego przybywają dwa statki z ludźmi. Statki są w stanie katastrofalnym, wśród załogi (2000 mężczyzn) panuje defetyzm, alkoholizm, nihilizm i cynizm. No i mamy jeszcze wewnętrzne rozgrywki między dowódcami ekspedycji. Nie wiemy właściwie dokładnie skąd oni wracają, oprócz tego, że z bardzo daleka, i że kiedyś mieli gdzieś rodziny, przyjaciół, znajomych. A wracają na Ziemię - na której w międzyczasie doszło do jakiegoś kataklizmu, który pozostawił po sobie tylko prymitywną kulturę rolniczą.
Po wylądowaniu na Ziemi, dwóch dowódców ekspedycji zaczyna prowadzić grę na własną rękę w celu ubiegnięcia tego drugiego w nawiązaniu dobrych kontaktów z ziemską cywilizacją.
Ziemska cywilizacja zaś, na pierwszy rzut oka wegetująca wśród częściowo nieużywanych ruin z wieków minionych, rządzona jest przez nieformalną kastę kapłańską - wszystko przepełnione jest zdecydowanym i głębokim gnostycyzmem, przekonaniem, że człowiek nie jest ostatecznym ogniwem rewolucji i musi ustąpić miejsca temu, kto nadejdzie. Woda jest uznana za nieczystą, podobnie jak wiele innych rzeczy i spraw. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka, ale jest to czubek góry lodowej.
W książce autor bardzo dobrze pokazał chyba wszystkie wady i ułomności ludzkiego charakteru, poza tym zakończył książkę w bardzo optymistyczny, rozkosznie nihilizujący sposób - główny bohater, zamiast dołączyć do gnostycyzujacych pseudo-mnichów, dołącza do nocnej, rozpasanej orgii w świetle ogniska.
Bardzo sympatyczna i pozostawiająca dobre wrażenia książka, nad której kartami unoszą się delikatne i ulotne opary słodko-gorzkiej dekadencji.

2 komentarze:

  1. "poza tym zakończył książkę w bardzo optymistyczny, rozkosznie nihilizujący sposób - główny bohater, zamiast dołączyć do gnostycyzujacych pseudo-mnichów, dołącza do nocnej, rozpasanej orgii w świetle ogniska." Nie no, tak się nie robi! Nie pisze się, jak coś się kończy :( Dobrze, że nie masz ochoty na kryminały, bo gdybyś tak kończył recenzje, to byłoby niezłe fu :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdzie gdzie indziej nie pisałem co na końcu czego, tutaj zrobiłem wyjątek, żeby zaznaczyć stopień sympatycznej dekadencji przedstawionej w książce. Zresztą, czasem spoilerów nie da się uniknąć.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.