wtorek, 11 października 2011

Henry Rider Haggard razy dwa

Dawno temu, mniej-więcej w czasach, gdy ukazała się Wyspa skarbów Stevensona (ktoś jeszcze pamięta, kto to był i co pisał?) do Haggarda przyszedł jego brat i rozmawiali o tej książce. Pokłócili się i założyli o szylinga, że on - Henry Rider Haggard napisze lepszy bestseller niż Stevenson.
Po czym Haggard - człowiek, który sam nie czytał zbyt wiele, a przez dotychczasowe życie rozbijał się po Afryce, prowadził nieco hulaszczy tryb życia (m.in. zaraził żonę syfilisem), nie zdobył zbyt rozbudowanej edukacji, usiadł i napisał bestseller, który wstrząsnął (ówczesnym) światem, a znany i lubiany jest do dziś - Kopalnie króla Salomona. Gdy książka się przyjęła, a przyjęła się nieźle, autor postanowił pójść za ciosem i pisać na poważnie. W ten sposób stworzył jeden z pierwszych, wczesnych podgatunków fantastyki - lost race fiction (aka Lost World) i zapisał się złotymi zgłoskami w historii gatunku.
Miałem okazję przeczytać jak na razie tylko dwie książki Haggarda - obie zresztą znalazłem w jednym antykwariacie, tylko w innym czasie.

Alan i bogowie lodów to kolejna książka z cyklu o przygodach bohatera Kopalń króla Salomona, Allana Quatermaina. O ile część książek z tego cyklu oparta jest na wyobraźni autora i na tym, co on sam zobaczył w Afryce (a zobaczył wtedy m.in. ruiny Wielkiego Zimbabwe), to ta książka de facto ma innego bohatera. Allan bowiem dostaje od swojej dawnej a niespełnionej miłości, po jej śmierci, tajemniczy narkotyk. Próbował go już wcześniej, właśnie z tą swoją znajomą Lady, i wiedział, iż środek ten pozwala dokonać niemożliwego - mentalnie cofnąć się w czasie i żyć oczami dawno wymarłych przodków.
Ostatecznie więc, po rozwianiu wątpliwości, Allan i jego jeden przyjaciel raczą się narkotykiem, i odnajdują się w świecie jeden z epok lodowcowych, jako członkowie dzikiego, barbarzyńskiego plemienia, które oddaje boską cześć uwięzionym w lodzie mamutowi i dawnemu myśliwemu. Jest barbarzyństwo, harem nagich kobiet, walka w skrwawionym śniegu i bohater-wódz-reformator, narażający się nie tylko bogom lodu, ale też własnemu plemieniu, i to niejednokrotnie... praktycznie cała fabuła i akcja książki rozgrywa się w prehistorii, gdy zapas narkotyku się kończy, Allan i jego ziom się budzą.
Ciekawy pomysł, wtedy świeży i w miarę nowy, solidne wykonanie, i w ogóle fajne czytadło.


Eryk Promiennooki to za to coś innego. O ile powyższa książka, oprócz bycia Lost World, nadawałaby się do zakwalifikowania jej do Sword & Sorcery lub jakiegoś Heroic Fantasy, to opowieść o synu islandzkiego rolnika jest napisana w konwencji nordyckiej sagi. Patos do granic powagi, mroczne przepowiednie, przysięgi na obnażone miecze, wizje bogów, do tego motywy rodem z brazylijskich telenoweli podane w konwencji wikińskiej, pogoń za utracona miłością, która musi umrzeć wraz z kochankami, zawirowania towarzyskie, gdzie trup ściele się gęsto - sympatyczna i interesująca lektura, brawa dla autora za styl i że mu się chciało. Do takiej klasyki warto wracać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.