"Side" Bułyczowa to dość smutna historia o pewnym radzieckim naukowcu, który nieszczęśliwie się zakochuje w kimś, kto w sumie powinien nie żyć od dawna. Jak się okazuje, nie jest to jednak duch, ale osoba pochodząca z alternatywnej rzeczywistości, gdzie można się dostać przez lisią jamę (hmmm, coś mi to nieco przypomina), a gdzie kiedyś wpadł pewien myśliwy, który aktywnie się wmieszał w - nazwijmy to - życie polityczne tam gdzieś. Tak czy siak, dochodzi to niezłej rozwałki, a całe dziełko kończy się w sumie nijako, przed tym ostatecznym momentem, kiedy by się wyjaśniło wszystko, a główny bohater zostaje sam z rozterką i umierającym człowiekiem.
Nie jest to złe dziełko, o nie. Jest jednak, w porównaniu do tego ułamka twórczości Bułyczowa jaką znam, gorsze. Bardziej melancholijne, bardziej smętne, wątek bohatera - cioty, ślamazary, na którego każdy wchodzi jak chce i który potem się staje prawie nadczłowiekiem o stalowym duchu też nieco wyeksploatowany. Ale ogólnie nie jest to złe aż tak, od, czytadłowate.
"Side" Gołowanowa i Gusmana zaś to abominacja. Sciencie-fiction w radzieckim, koszmarnym stylu. Drętwa narracja, jakby mili autorzy relacjonowali sucho cokolwiek, natrętny optymizm antropologiczny i determinizm historyczny (UFO musi być dobre z natury, bo żeby osiągnąć taki stopień rozwoju technologicznego konieczny był komunizm, a komunizm to samo dobro, racjonalność i brak tendencji militarystycznych, tjaaa). Do tego jeszcze źli kapitaliści, bojący się nieznanego i niedowierzający Związkowi Radzieckiemu gdzieś tam w tle i heroizm radzieckich kosmonautów. Fabuła dosyć prosta - od wielu lat mieszana amerykańsko-radziecka załoga przygotowuje się do lotu na Marsa. Jednak nad Ziemią pojawia się coś, co niechcący psuje transmisje radiowe na planecie, i co leci gdzieś tam koło Ziemi. Plan misji zostaje więc zmieniony, nakładają się na to problemy osobiste kosmonautów, itd. Można przeczytać dla śmiechu, jako świadectwo swej epoki, ale tak poza tym, to jest to jak dla mnie pozbawione walorów.
PO cóz te angielszyzny?
OdpowiedzUsuńJa myślałem, że opowiadanie nazywa się "Side" co jak na Bułyczowa (zawsze mimowolnie mam ochotę pisać Buczyłow - tak to jest, jak człowiek źle kiedyś przeczytał i mu się zakodowało) dziwne się zdawało. A tu oczywiście trzeba było napisać "side" zamiast "strona"...
Ech, łacińskie makaronizmy miały więcej uroku
Te angielszczyzny to terminologia z muzyką związana
OdpowiedzUsuń