sobota, 10 maja 2014

Ziemowit Szczerek "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"

Felietono-reportaże Szczerka lubię czytać. Gość ma bardzo charakterystyczny styl, lekkie pióro, operuje dosadnym językiem bez popadania w pretensjonalność lub wulgarność dla samej wulgarności, łatwo mu się chłoszcze to, co sam uważa za warte schłostania, do tego tworzy w ramach stylistyki gonzo, która jest mi bliska. Do tego jest obrazoburczy i nie waha się przed zaatakowaniem ironią i absurdem powszechnie obowiązujących świętości, co jest mi jeszcze bardziej bliskie.
Przyjdzie Mordor to zapis wspomnień i ich fragmentów z wypraw autora na Ukrainę. Wypraw odbywających się - co można wyczytać wprost z treści i bezpośrednich zwrotów do czytelnika - na długie lata przed obecną rozpierduchą i przez kolejne lata. Autora najbardziej zajmuje jednak nie tyle sama Ukraina jako taka, co zrozumienie tego, co właściwie rozgrywa się w sferze po implozji i rozpadzie Związku Radzieckiego. Autor rozprawia się ze słowiańskością, z kompleksami Ukraińców i Polaków wobec jednych sąsiadów i pogardą jednych i drugich wobec innych sąsiadów. Stawia przy tym tezy pesymistyczne, zarówno odnośnie słowiańskości jako takiej, jak i aktualnej kondycji społeczeństwa. Zdecydowanie przesadza w swoim deprecjonowaniu całej współczesnej słowiańskości, bardzo nieuchwytnej, rozmytej i przetrąconej całymi wiekami najróżniejszych dziejowych zawieruch, z drugiej strony stawia słuszną tezę, że kultury słowiańskiej w sumie już jako takiej nie ma, bo szlag ją trafił zarówno przez masowe przenikanie wzorców zachodnich, jak i przez odgórną sowiecką i sowieto-podobną inżynierię społeczną. Próby dotarcia do historycznej słowiańskości i szukanie w niej gotowych recept na wszystkie bolączki współczesności mają posmak skansenu, w każdym razie w Polsce, i sam to też tak odbieram. Mimo tego, że spoglądam życzliwie na słowiańskość manifestującą się np. w formie rodzimowierstwa, nic mnie tak nie rozczula jak czyste odtwórstwo czegoś, co w dyskursie, aparacie pojęciowym i codziennych relacjach społecznych nie istnieje od wieków, tylko jest doraźnie wskrzeszane, szybko przyjmując formy iście odpustowe lub zmieniając się w rodzaj rekonstrukcji historycznej. Niestety, czcza gadanina, że nasza tradycja, nasze matki, nasi ojcowie niezbyt do mnie przemawia.
Dużo się dzieje w czasie wojaży autora po egzotycznej i dzikiej Ukrainie. A to uchlewa się notorycznie środkiem na potencje (nie wiedząc, że to środek na potencje), a to pije i ćpa różne inne rzeczy, czasem samemu, czasem z mniej lub bardziej szalonym towarzystwem, a to raz nawet trafia do wyra z turystką z Niemiec, obserwuje szare życie codzienne na dworcach, w pociągach, na wsiach i w miastach, fascynując się wszystkim wokół i starając się cały czas rewidować stanowisko. Co prowadzi zresztą do różnych i nieraz nieprzyjemnych sytuacji. Gonzo to w sumie ćpanie, picie i ruchanie i pretensjonalne opisywanie rzeczywistości migającej gdzieś tam w przerwach między kolejnymi tripami (wiem, nieprawda, ale chyba taka obiegowa opinia jest najbardziej rozpowszechniona), więc historii o ćpaniu, piciu i ruchaniu jest najwięcej. Jednak każda taka historia służy czemuś, uwypukla coś. Autor zdaje się stać na stanowisku, że pod wpływem tego i owego można zaobserwować niewidziane inaczej relacje społeczne oraz wydobyć z otaczającej rzeczywistości różne szczegóły na trzeźwo przeoczane lub niedoceniane. Lub to tylko moja nadinterpretacja. Tak czy siak, przygód ma bez liku.
Autor rozlicza się też niejako z własnym stanowiskiem wobec Ukrainy. Piętnuje i szydzi z polskich turystów jeżdżących na Ukrainę jak na safari w zupełną dzicz oraz z turystów bogoojczyźnianych-martyrologicznych, dających się zresztą uroczo dymać autochtonom świetnie umiejącym zagrać na nutach polskiej martyrologii. A potem nagle odkrywa, że sam nie jest szczery i fair wobec odwiedzanego kraju. Przyznaje też, że zdarzało mu się pisać głupoty, na które po prostu był popyt. Chociaż nie sprawdzałem i nie mam jak sprawdzić na ile i to jest podkoloryzowane (z czasem i sam autor przyznaje, że za którymś-tam razem nimb egzotyki zanika).
Opis Ukrainy, zachodu, wschodu, południa, części diametralnie innych i różnych, także zamieszkałych przez nie przepadającą za sobą wzajemnie ludnością jest bardzo plastyczny, przy tym zarazem zrozumiały, napisany nieraz bardzo potocznym językiem, jak i zdradzający świetny zmysł obserwacji autora, jego umiejętność dostrzegania szczegółów. Ukrainę widzi nieco jako świat bez formy, po tym, jak padły poprzednie formy organizujące słowiański żywioł. Polskę widzi tak samo, w każdym razie podobnie, więc nie można mu raczej robić z tego zarzutu. Cudownie przy tym sprowadza do absurdu także i naszą kuriozalną szlachtomanię.
Podsumowując, rzecz poczciwa i bardzo sympatyczna, sprawnie napisana, wciągająca. Ciekawe, czy autor pokusi się kiedyś o napisanie ciągu dalszego, zwłaszcza po obecnej zawierusze, która kto wie, czym się dla Ukrainy skończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.