sobota, 16 sierpnia 2014

Robert A. Heinlein "Dubler"

Klik!

Czytałem tę książkę po raz pierwszy dawno temu.
Powinienem skończyć z tym przykrym zwyczajem rozgrzebywania swoich starych fascynacji książkowych i weryfikowaniu swoich ówczesnych wyobrażeń sprzed lat z ich autentyczną wartością, którą mogę ocenić mniej-więcej po latach. Kiedyś, jeszcze w czasach gimnazjum lub może i nawet końcówki podstawówki ta książka była dla mnie arcydziełem (nie oszukujmy się - chyba jak każda, którą wtedy czytałem, dopiero rzucając się w bezdenne i bezbrzeżne otchłanie wszelakiej beletrystyki), a teraz, cóż...
Trudno. Stało się.
A teraz jest tylko dobrym czytadłem. Jak na rok powstania (1956) pewnie była spoko, całkiem odkrywcza i świeża, ale teraz już nie jest. Przede wszystkim sam pomysł na fabułę - przypadkowy aktor podobny do kogoś ważnego ma tego kogoś ważnego zastąpić, bo z tym kimś ważnym stało/dzieje się coś niedobrego, po czym okazuje się, że może to być rola dożywotnia - na przestrzeni lat został wyeksploatowany do wyczerpania i wcale nie potrzebował konwencji s-f. To pasowałoby do dowolnej epoki historycznej lub świata wymyślonego od zera, do dowolnej konwencji.
Po drugie, nie ujmując tej książce wartości, jaką mogła mieć w momencie powstania (nagroda Hugo 1956; twórczość samego autora i jego życiorys znam dość pobieżnie, wiem w sumie tyle, że był dosyć skomplikowany i na przestrzeni lat mniej lub bardziej bezwiednie zapłodnił intelektualnie kilka sprzecznych ze sobą prądów intelektualnych), fabuła jest dosyć toporna, przedstawieni w niej Marsjanie są pokraczni, co prawda autor miał na nich pomysł, ale są nieznośnie kreskówkowaci. Nie mam nic przeciw kreskówkom rzecz jasna, poza tym generalnie tak wtedy sobie różne dziwne dziwności, obce obcości wyobrażano - ale subiektywnie mi się to nie podoba, i nic na to nie poradzę.
Różne polityczne machlojki, ścierające się frakcje, stabilność całego układu słonecznego, podzielone społeczeństwo (uprzedzenia wobec Marsjan), ustrój polityczny w zamieszkanej przez ludzi części układu słonecznego przypominający monarchię konstytucyjną - to się autorowi udało; wizja świata jest spójna, śledzenie zmieniających się realiów i reakcji postronnych na zmieniające się realia jest zajmujące. Kreacja głównego bohatera od zera (hm, nic osobistego, ale nieco dosłownie) do -hm, dosłownie- bohatera (początkowo z przywdzianą tożsamością niczym maską, potem wszystko się nieco skomplikowało) też przykuwa uwagę czytelnika. Są i zwroty akcji, pojawiające się nagle (marsjański rytuał i marsjańskie dziecko, które weszło tam, gdzie nie powinno), czytelnik może się czasem dać zaskoczyć. Zakończenie jest do przewidzenia, chociaż jak dla mnie mimo tego było całkiem satysfakcjonujące.
Główną oś wokół której kręci się fabuła, już przedstawiłem. Lawrence Smith jest aktorem i mimem. Pewnego dnia, gdy siedzi spłukany w jakiejś zapyziałej knajpie odwiedzają go tajemniczy goście i składają ofertę nie do odrzucenia. Słynny polityk John Joseph Bonforte, lider frakcji dążącej do pokojowej współpracy z Marsjanami, zostaje porwany. Smith ma go zastąpić początkowo na chwilkę, potem jednak Bonforte umiera. Przed Smithem ciężka praca, przyswojenie zwyczajów, wyrobienie sobie pewności siebie i charyzmy, udział w marsjańskim rytuale nadania obywatelstwa (w razie niepowodzenia szlag trafi całą opcję polityczną ugodowców, bo do nawiązania pokojowych kontaktów nie doszłoby), wreszcie kontakty z najwyższymi politykami Imperium, w tym z gościem siedzącym na samym szczycie. Sytuacja się komplikuje raz po raz, a termin zwolnienia z kontraktu oddala się coraz dalej i dalej...
Podsumowując - ot, klasyk, nieco już przestarzały, nic wielkiego, ale może się podobać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.