sobota, 16 sierpnia 2014

Kurt Vonnegut "Galapagos"

Kultowy autor i kultowa książka.
Podobno.
Vonneguta czytałem bardzo dawno temu. Nie pamiętam już nawet, co dokładnie. Galapagos mi spadło jakoś tak nagle z półki, to wziąłem i przeczytałem. Chyba poprzednie Vonneguty jakie kiedyś miałem okazję przyswoić były jednak lepsze, ale nie pamiętam.
Od samego początku czytelnik wie, jak się ta historia skończy, a jednak ją czyta do końca, ba, nawet przyjemne w odbiorze są dla niego wszystkie dygresje i poboczne opowieści które snuje autor.
Narratorem jest duch, Leon Trout. Leon był robotnikiem, który zginął w wypadku przy budowie statku Bahia de Darwin. A statek ten, wycieczkowa poczciwość z możliwością uzbrojenia, miał posłużyć za środek transportu ekwadorskiej Przyrodniczej Wyprawy Stulecia. Wyprawa doszła do skutku, ale inaczej niż spodziewali się organizatorzy. W międzyczasie szlag trafił globalną gospodarkę, żaden z celebrytów nie dotarł na miejsce (w sumie to i tak nie zostali zaproszeni, tylko w celach marketingowych podano, że wezmą udział w przedsięwzięciu), zamiast tego pojawiło się kilkoro nieco bardziej przypadkowych uczestników - oszust matrymonialny po przejściach, nauczycielka, japoński wynalazca i jego amerykański partner biznesowy, dziewczynki z lokalnego indiańskiego plemienia, itp.
Duch obserwuje losy wycieczki i efekt jej dotarcia na jedną z wysp Galapagos (nie istniejącą naprawdę Santa Rosalię) przez milion lat. Ci, którzy przypłynęli na wyspę ledwo funkcjonującym, ograbionym statkiem pozbawionym załogi poza czysto wizerunkowym "admirałem" zapoczątkowali bowiem nowy gatunek ludzkości, jedyny który przeżył krach ekonomiczny, pasmo wojen przetaczających się przez świat oraz tajemniczą chorobę powodującą bezpłodność u ludzi. Gatunek żyjący w wodzie i przypominający nieco foki.
Brzmi dziwacznie? I takie jest. Autor z morza chaotycznych dygresji, przenikających się opowieści o poszczególnych bohaterach, szalonych i nieco absurdalnych przypadków oraz ze szczyptą nawiązań do teorii Darwina snuje mającą ręce i nogi historię z morałem. Morał jest jasny - całe zło tego świata, świata ludzi wzięło się przez to, że ludziom wyewoluowały wielkie mózgi oraz ręce zdolne do wypełniania poleceń mózgów. Nowa, żyjąca w wodzie ludzkość wolna jest od tego zła. Mózgi tego nowego gatunku zmniejszyły się na skutek zmiany kształtu czaszki na bardziej opływowy, dłonie zmieniły się z czasem w płetwy i zatraciły właściwości chwytne.
Czuć klimat lat '80. Aluzje do plagi AIDS czy ogólnych nastrojów schyłkowości są jasne i oczywiste.
W gruncie rzeczy książka jest dosyć żartobliwa, wcale krotochwilna. Nawet nieco ciężki humor (córeczka wnuczki ofiary wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie jest pokryta futrem, dzięki czemu przyszły ludzki gatunek też będzie futrzany) podał lekko i wręcz momentami ze zblazowaniem.
Mimo majstersztyku warsztatowego zaprezentowanego przez Vonneguta oraz przykuwającej uwagę i zwariowanej historii Galapagos czasem brzmiało jak historia słyszana z dużej odległości, jak oglądana zza szyby. Zaraz, co ja chcę powiedzieć - to, że czasem wydaje się na snutą od niechcenia. Czytelnik raczej nie angażuje się emocjonalnie w losy bohaterów.
Albo to tylko ja.
Tak czy siak, spoko rzecz, ale Vonnegut pisał lepsze rzeczy, a w każdym razie tak mi się wydaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.