Nie jestem fanem Metra. Kiedyś miałem okazję przeczytać pierwsze dwie książki cyklu, książki od których całe uniwersum się zaczęło. Metro 2033 było - przynajmniej jak dla mnie - nierówne - autor powrzucał za dużo konwencji i stylistyk. Klaustrofobiczne, zahaczające o horror opisy podróży przez coraz bardziej odrealnione i tknięte czymś niesprecyzowanym, obcym, nadnaturalnym tunele ustępowały miejsca zwykłej opowiastce o queście do wypełnienia. Całość ratowało przesłanie i typowo rosyjska melancholia autora (u nas się tak nie pisze, ba, nigdzie indziej się tak nie pisze). Metra 2034 na chwilę obecną nie pamiętam, więc musiało być - znów subiektywne moje zdanie - gorsze od pierwszej książki.
Dlatego nie zelektryzowała mnie wieść o tym, że powstaje pierwsza polska książka z akcją osadzoną w uniwersum Metra. Dopiero gdy zobaczyłem jej okładkę i dowiedziałem się, że rzecz autor umiejscowił (głównie) w Nowej Hucie, pomyślałem sobie, że a nóż widelec będzie to coś ciekawego.
Poza tym odczułem wszechogarniające Schadenfreude widząc na okładce książki rozpirzony Kościół Mariacki. Ach, mniejsza.
Z Dzielnicą obiecaną mam problem. Można wyróżnić aż cztery płaszczyzny, na jakich książkę mogę ocenić. 1) "o lol, moje osiedle po wojnie nuklearnej", 2) książka na tyle reszty uniwersum, 3) post-apo jako takie, 4) soft s-f.
Chociaż przyszło mi egzystować w Krakowie, za miastem nie przepadam. Długo by wymieniać rozmaite aspekty życia w stolicy Małopolski, które mi nie odpowiadają. Wiodą one od towarzystwa tubylców, którzy w dużej mierze zachowali mentalność austro-węgierskich urzędników niższego szczebla, aż po stopień zanieczyszczenia powietrza.
Za to znacznie bardziej lubię - i identyfikuję się z - Nową Hutę. Dlatego pierwotny zamysł autora, odebrałem zapewne nieco inaczej, niż on sobie wykoncypował - no tak, znowu z Krk jakieś gówno się roznosi po okolicy. W dalszej części książki główny zły okazuje się jednak nie być na tyle zły, jak mogłoby się wydawać (bo czymże jest dobro i zło w świecie pełnym szarości, zwęglonych wartości sprzed Pożogi, jak autor nazywa atomową apokalipsę), przez co nie mogłem odebrać książki w kategorii beki ze Stołecznego Królewskiego. A miałem na to wielką ochotę.
Zbiorowa jaźń, którą samozwańczy Król przejął niejako od zmutowanego smoka wawelskiego (ok, wiem jak to brzmi) to nowy etap w rozwoju całego ekosystemu, poza tym idzie za tym obietnica idealnej jedności, współodczuwanie z innymi istotami żywymi objętymi nią. Przypomniało mi się aż zakończenie Metra, głowice spadające na osadę Czarnych (czy jak im tam było, nie chce mi się googlać za każdą pierdołą, kto czytał to wie, o co chodzi, kto nie czytał, to właśnie się dowiedział). Tutaj podobnych wątków (czy aby na pewno to, co resztki ludzkiej cywilizacji brały za zagrożenie faktycznie nim było?) jest jeszcze kilka. O ile takie rozwiązanie sprawdziło się w Metrze jako bardzo gorzka puenta, to tutaj spowszedniało.
Król przyłącza do siebie coraz to kolejne zmutowane istoty, nie raz całe ich hordy, po czym wraz z nimi wyrusza z Krakowa (z regionu rynku głównego) do Huty, by przynieść jedność żyjącym tam ludziom. Po czym fabuła skupia się na rozgrywkach politycznych wśród konfederacji schronów pod Nową Hutą. Zagrożenie nadciąga jednak nieubłaganie i spotyka bohaterów w i tak już zagmatwanej sytuacji.
Jak wszyscy wiedzą, w Krk nie ma metra (i bardzo dobrze, jeszcze tylko baby z dziadem do metra by brakowało do kompletu), więc nie ma uczucia, jakie świetnie oddał Głuchowski w swoich książkach. W nowohuckich stronach jest ciasno, kończą się jakiekolwiek zasoby, żywność, woda, itd. ale nie jest to ciasnota przejmująca, zimna, promieniująca wrogim człowiekowi Nieznanym. Tu mamy po prostu ładnie i rzeczowo opisaną ciasnotę, nie oddziałującą jednak na poczucie bezpieczeństwa czytelnika.
Otwarte przestrzenie i zniszczone miasto zostały przedstawione pomysłowo. Autor wykreował rozmaite frakcje i grupki zamieszkujące jego świat. Jedne są oryginalne (kanibale pod Rondem Czyżyńskim - jazda tramwajem do pracy już nigdy nie będzie taka sama; grupa ze Szpitala Rydygiera), inne trącą trochę kalką pomysłów z Metra (frakcje ideologiczne - faszystowscy Synowie Peruna i groteskowi powiedzmy-że-komuniści; ci drudzy są w miarę pozytywnie przedstawieni), inne są dosyć sztampowe (zamiast wszelkich raidersów mamy bardziej osiadłych, wspomnianych już kanibali, jest obowiązkowy high-tech pośród morza wtórnego barbarzyństwa (lub grupek będących na prostej drodze do niego)), różne skupiska ludności mają różne ustroje, itd. Skoro nie ma metra, to nie ma też stalkerów. Zamiast nich są duchy, samotnicy wędrujący po spustoszonym świecie, tropiciele, myśliwi, zwiadowcy, spece od przetrwania w ekstremalnych warunkach, sporadycznie załatwiający rozmaite interesy z osiadłymi społecznościami.
Również inne aspekty świata przedstawionego prezentują się nieźle, choć mało odkrywczo. Plusem wizji autora jest to, że nie wprowadził zmutowanego nie-wiadomo-czego, słusznie zauważając, iż promieniowanie przede wszystkim zabija, niż tworzy jakieś kurioza. Kurioza też są, ale raczej jako przykład na działanie bliżej nieokreślonego życia, natury czy tam ewolucji, które w sytuacjach skrajnych potrafią przyśpieszyć i iść nowymi drogami.
Tak czy siak, dla kogoś spoza Krakowa, kogoś, kto nie zna miasta, wiele smaczków pozostanie niezrozumiałych. Można to uznać za minus książki, tym bardziej, że jest to przecież część uniwersum, w którym udzielają autorzy z całego.. no, Europy i kawałka Azji. Autor w swojej wizji dość wiernie nawiązał do wątków poruszanych w Metrach, jednak nie wiem, jak pod tym względem prezentuje się z Dzielnicą obiecaną na tyle całego uniwersum, bo uniwersum aż tak dobrze nie znam (zresztą, w Polsce raczej mało kto zna uniwersum jako takie, bo praktycznie żadna z książek, które ukazały się w Rosji nie ukazała się u nas. Ale to taka dygresja na marginesie. Z drugiej strony, może dzięki temu autor miał okazję wpłynąć na "kanon" świata przedstawionego z uniwersum Metra jako takiego). Dla niektórych wizja świata może być zbyt mało wyrazista, a za bardzo szaro-bura. Kraków jest już teraz szaro-bury (może i maźnięty gdzieniegdzie sraczkowatą oczojebnością we wszystkich niemożliwych i nie pasujących do siebie kolorach, ale niczego to nie zmienia), Nowa Huta również (chociaż przynajmniej nie ma tu [jeszcze] developerskich osiedli budowanych gdziekolwiek, jest dużo zieleni, miasto jest bardzo dobrze rozplanowane), to co dopiero jedno i drugie po zagładzie atomowej.
Jako soft s-f (definicja zapożyczona przeze mnie od Ursuli LeGuin - s-f oparte o humanistykę/nauki społeczne, nie o nauki ścisłe) Dzielnica z pewnością nie dorównuje poziomem do szczytowych osiągnięć gatunku, ale jest dobrze. Rozgrywki polityczne obserwujemy z punktu widzenia tych, którzy wiedzą o nich najmniej, lecz którzy odczuwają je najmocniej - wykonującego rozkazy żołnierza (mającego jednak własny pomyślunek i zdającego sobie sprawę, że coś się nie zgadza) oraz kilkoro ofiar uderzającej na ślepo zaciśniętej pięści władzy. Autor pokusił się też o próbę przedstawienia co może przetrwać po zagładzie atomowej z naszej popkultury. Ten aspekt wyszedł mu świetnie.
Dzielnicę przyjemnie się czytało, ale nie jestem w stanie stwierdzić, w jakim stopniu przetrwa próbę czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.