niedziela, 19 października 2014

Wrażenia po drugim KFASONie

KFASON, KFASON i po KFASONie. Horrorowy światek i jego przedmieścia (weird, bizarro) zjechały się do Krakowa po raz drugi. A działo się to wczoraj.

Ludzi było więcej niż rok temu, atrakcji było więcej niż rok temu. Mimo tego, a także przez to, że całkiem sporo prelegentów znałem przynajmniej z widzenia, panowała całkiem familiarna atmosfera. Bodajże Michał Stonawski miał kiedyś niezłą metaforę, że na spotkaniu rodzinnym szeroko pojętej fantastyki horror to taki zdziwaczały wujek siedzący gdzieś przy końcu stołu, rzadko się odzywający i wzbudzający niechęć pozostałych domowników. Rozwijając tę myśl można powiedzieć, że oto zdziwaczali wujowie już po raz drugi zrobili własną imprezę.

Pogoda była gorsza niż rok temu.

Każdy z uczestników czynnych dostał szmacianą lalkę na sznurkach, lalkę o pokiereszowanej twarzy. Powiesiłem ją sobie na lampie, jej cień wygląda, jakby lalka faktycznie zawisła, za jakieś przewinienia lub przez mój kaprys.

Na teren imprezy doczłapałem - ramię w ramię z Marcinem Rojkiem - jakoś po dwunastej. Konwent się zaczął o dziesiątej, pamiętając jednak jak wyglądało to rok temu, doszliśmy do wniosku, że nie ma po co wstawać w sobotę o tak barbarzyńskiej godzinie jak ~ósma-dziewiąta rano. Poza tym dzień wcześniej byliśmy na ślubie i weselu kumpla.
Przez to też wyszliśmy po angielsku z kfasonowego after party, zanim się zaczęło. Trzeba było się w końcu wyspać, a mniej-więcej ci sami ludzie będą w tym samym miejscu i czasie również za rok. Poza tym, ponoć szczęśliwi czasu nie liczą.

Mógłbym kiedyś napisać książkę Jak pogodzić się ze swoim wewnętrznym stetryczałym i cynicznym dziadem. Ot, uwaga na marginesie.

Chciałem posiedzieć na kawałku spotkania autorskiego z Wojciechem Gunią, ale szukanie znajomych i kierowanie ich do Arteteki mi to nieco uniemożliwiły. Przynajmniej udało mi się kupić Powrót, i to z autografem autora. Wydawnictwo Agharta nie miało swojego stoiska. Szkoda, wziąłbym jeszcze Ewwersa i może Meyrinka. Nie lubię zakupów przez internet, jeśli nie są absolutnie konieczne.

Swoją drogą, co to za konwent, na którym nie ma przynajmniej jednego stoiska z książkami czy nawet z jakimś kolorowym badziewiem, które wszyscy przeglądają, ale którego nikt nie kupuje. Gdzieś tam leżały co prawda książki Stefana Dardy, ale jako iż nie czytałem ani jednej poprzedniej, zakup kolejnych tomów na niewiele by mi się zdał.

O trzynastej prelekcję miał wspomniany wyżej Marcin, opowiadał o fenomenie kina klasy Z. Przyszło całkiem sporo ludzi, niektórzy ogarnięci w temacie nawet lepiej od niego. Nie dał się im przegadać, wyszło całkiem poczciwie.
Tego się obawiałem po mojej prelekcji, odbywającej się godzinę później. Ja mówiłem o komiksach spod szyldu Crossed, jakby przyszedł jakiś fan komiksu jako takiego, to pewnie w pewnym momencie przejąłby prelekcję.
Nie wypadłem chyba najgorzej, fakt faktem, lepiej mi się pisze, niż opowiada. Miałem przygotowany pokaz slajdów, wycięte kadry z komiksów; przez chwilę wszystko działało, po czym padł laptop, na którym slajdy puszczałem. W sumie, może to i dobrze.
A co do samego tego nieszczęsnego pokazu slajdów, to gdyby ktoś chciał go przeglądnąć do końca, to oto i jest do ściągnięcia tutaj. Folder skompresowany, prawie 110 mega. + 18, trzeba nie mieć psychiki, by w pełni docenić to, co można tam zobaczyć. Zaś webcomic Crossed: Wish You Were Here nadal wisi w internetach do poczytania za darmo, tutaj.

Potem poszedłem, razem z dwoma znajomymi nie kojarzącymi tematu, na prelekcję Wojciecha Guni Thomas Ligotti - udręka samoświadomosci. Psychotopografia w literaturze weird fiction. Prelegent poruszył tam szalenie interesujące kwestie. Osobiście nadal jednak stoję na skrytykowanym przez samego Ligottiego i skrytykowanym też w trakcie krótkiej dyskusji po wystąpieniu stanowisku nazwanym wojującym pesymizmem (różnice dotyczą programu pozytywnego którego u Ligottiego brak, a który - w jakiś formach - był u mniej lub bardziej zbliżonych twórców, zbliżonych chociażby w pojedynczych aspektach - jak u Nietzschego) (zresztą, określenie pesymizm jest mylące; zdając sobie sprawę z przypadkowości, kontekstowości, ślepej tyranii uwarunkowań i radykalnego relatywizmu można się jednocześnie cieszyć tym, czym się można cieszyć, mając pełną świadomość tego, że sam fakt, że czymś się cieszymy, nie musi pochodzić od nas samych, tylko od czego co przekracza zarówno nasze możliwości poznania jak i wyobraźni; nie mam z tym problemu).
Jeden z tych moich znajomych na prelekcji przysypiał, drugi, mimo swoich zainteresowań około-filozoficznych, poskarżył mi się, że niewiele zrozumiał.
Poza tym, utwierdziłem się w przekonaniu, że warto by kiedyś popełnić artykuł porównujący weird fiction z postmodernizmem.


Na szesnastą zaplanowane były trzy interesujące punkty programu. Panel GOREfikacje, prelekcja Darka Kuchniaka oraz prelekcja Kornela Danielewicza i Kamila Bernatka o filmie Odludzie. Jako iż Kornel to mój dawny kumpel z liceum (świat jest zaiste mały), postanowiłem zobaczyć, co u niego słychać. Słychać sporo. Prace nad horrorem Odludzie trwają mimo małej obsuwy, efekt końcowy może być całkiem niezły. Trzymam kciuki za powodzenie (i przede wszystkim za ukończenie) projektu. Jak kto ma drobne na zbyciu, to proponuję wspomóc odludną ekipę.

O siedemnastej chciałem posłuchać dyskusji w ramach panelu o przydługiej nazwie O grozy pisaniu, czyli jak straszyć czytelnika. Estetyka gore kontra klimatyczne niedopowiedzenie. Mimo tego, że zaproszeni dyskutanci mieli dużo do powiedzenia, prowadzący trochę przynudzał, na ten temat nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi, bo o gustach się ponoć nie dyskutuje; poza tym zgłodniałem i zachciało mi się spać, to wyszedłem w połowie dyskusji na kebab. Kebab, a właściwie coś a'la kebab ale będące mięsem wymieszanym z frytkami było bardzo dobre i sycące.

Zdążyłem wrócić na osiemnastą, na prelekcję Marka Grzywacza Miejskie legendy Japonii. Przedstawił sporo mało zrozumiałych dla Europejczyka historii, uwzględniając przy tym pokrótce tło i różnice kulturowe. Marek wie o czym mówi a prelekcje prowadzi lekko i ze swadą.

Godzina dziewiętnasta zastała mnie czytającego komiksy. W Artetece jest pełno komiksów, gier planszowych, itd. z których skorzystać można na miejscu. Wchłonąłem Dear Billy Ennisa i pierwsze tomy Kaznodziei (dla przypomnienia). W międzyczasie był gdzieś pokaz filmów krótkometrażowych Smakosze 1 i 2 oraz krótki koncert rockowej/akustycznej kapeli Cry of Pain. Ponad godzinę później obsługa przegoniła mnie i dwóch kumpli piętro niżej.
A tam zaczynał się gwóźdź programu - przyznanie nagród im. Stefana Grabińskiego. Samych statuetek jeszcze co prawda nie było, ale uhonorowani dostali ładne dyplomy.
Przede wszystkim bardzo mnie ucieszył podwójny sukces Krzysztofa Maciejewskiego, związanego m.in. z niedobrymi literkami - otrzymał nagrody publiczności za książkę i opowiadanie. Głosowali fani, oddano porównywalną ilość głosów co w przypadku ostatniej nagrody im. Zajdla, co jest niewątpliwym sukcesem pomysłodawców nagrody i dobrze wróży na przyszłość (ew. organizatorzy mieli aż tyle lewych kont e-mailowych, ha, ha) i co jest również sukcesem wyróżnionego autora. Dysponuje on solidną i zorganizowaną grupą fanów jego twórczości.
Co do nagród przyznanych przez kapitułę, moim skromnym zdaniem trafiły do autorów, którzy tych nagród nie potrzebowali, bo i tak są znani i lubiani zarówno w horrorowej niszy, jak i w mainstreamie. Nie oznacza to, że wybrano pozycje złe i kiepskich autorów - bo zarówno Łukasz Orbitowski jak i Jerzy Plich to świetni pisarze - ale być może samą nagrodę im. Grabińskiego zobaczy ktoś, kto lubi twórczość jednego lub drugiego, a o samej nagrodzie do tej pory nie słyszał. Ale to tylko taka moja mała teoryjka spiskowa.
W sumie można by zadać w tym momencie pytanie, jaki jest cel nagrody - czy promowanie krajowego horroru na szerszej płaszczyźnie, czy też promowanie najlepszych w ramach samego środowiska. Na chwilę obecną wychodzi na jedno i drugie zarazem.
Na przyszłość proponuję organizatorom przeprowadzić kilka prób przed samym wieczorem Stefanów. Zdecydowanie zmniejszy to ilość śmiechów i westchnięć na widowni. Zarówno gość podbiegający co chwilę do laptopa jak i konferansjer szukający w notatkach tego, co ma w danym momencie powiedzieć, nie sprawili wrażenia jakby wiedzieli, co właściwie mają robić. Jako iż to była pierwsza gala Stefanów ever, jestem pewien, że z czasem będzie tylko lepiej.

Podsumowując, mnie się podobało. KFASON ma szansę na dalszy rozwój i na stałe zadomowienie się w ogólnopolskich konwentowych kalendarzach. Nie tacy straszni ci zdziwaczali wujowie, na jakich może i wyglądają.

2 komentarze:

  1. Dzięki serdeczne za miłe słowa. Szkoda, że nie udało się tym razem pogadać, ale będą przecież inne okazje :-)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.