sobota, 24 stycznia 2015

Pokrótce #5

Neverending Nightmares, Infinitap Games, 2014

Gra komputerowa, indyk opłacony przez kickstartera. Gra chodzona, polegająca na przemieszczaniu się poczciwym protagonistą przez senne koszmary, coraz gorsze, raz za razem. Horror w którym nastrój grozy uzyskano przez stare, dobre, prostackie wręcz metody - widzimy coś, czego nie powinno być, widzimy jak coś się w otoczeniu zmienia, bądź zmienia się kontekst ukazanych przedmiotów/sytuacji, dajemy się zaskoczyć przez nagłość wystąpienia Czegoś, widzimy jak niesamowicie obskurne i odrealnione, przejaskrawione są senne lokacje przez które przemieszczamy drepczącego bohatera (posiadłość, szpital, szpital psychiatryczny, stary cmentarz, mroczy las).
Oldschoolowa grafika, scenerie wymownie tonące w szarości, czerni i bieli, z wyjątkiem krwi, flaków, potworów (z którymi nie walczymy i z którymi kontakt kończy się natychmiastowym i brutalnym zejściem) i paru przedmiotów.
Fantastyczne udźwiękowienie, zarówno ścieżka dźwiękowa (dark ambient) jak i odgłosy.
Jak to w sennych koszmarach, interakcji i wpływu na cokolwiek mamy jak na lekarstwo. Dialogi przewijają się same, ekwipunku w sumie nie ma (czasem możemy przenieść jakiś przedmiot, np. świecę rozświetlającą egipskie ciemności w części plansz), czasem akcja się urywa, przerywają ją cut-scenki. Ciekawie rozwiązano przechodzenie do dalszych etapów gry - niekiedy trzeba zginąć, by obudzić się w następnym koszmarze, bądź zginąć odpowiednią ilość razy, by na planszy coś się zmieniło.
Całkiem sensowne i zróżnicowane są trzy możliwe zakończenia - każde jest kompletnie inne i opowiada inną historię. Dlatego w gruncie rzeczy nie wiadomo, co naprawdę wpędziło głównego bohatera w serię dręczących go nocnych koszmarów.
Głównym pomysłodawcą i twórcą gry jest Matt Gilgenbach, który sam zmagał się z depresją i zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi; w NN zawarł osobiste emocje i wrażenia.
Specyficzna gra dla świadomego odbiorcy, mnie się podobała.


William Faulkner Opowiadania tom II, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1958

Faulkner to jeden z moich ulubionych pisarzy amerykańskich i pisarzy w ogóle ever. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością jeszcze w ogólniaku, wywarła na mnie duże wrażenie. Jakoś tak się historia poukładała, że musiały minąć całe lata, nim do Faulknera wróciłem.
Drugi tom opowiadań składa się z trzech części, grupujących opowiadania według wątków przewodnich. Część czwarta grupuje historie o żołnierzach z frontów I wojny światowej, ich rozpadających i składających się w ogniu i krwi światach, niezgodzie na bezsens wojny i jeszcze większy bezsens śmierci (poniekąd życia też) oraz prób odnalezienia się w nowym świecie po zakończeniu wojny. Faulkner zdecydowanie pokrewny jest Remarque'mu niż Jüngerowi w swoim spojrzeniu na fenomen wojny, boleśnie odzierającej wkręconych w jej tryby ze złudzeń. Część piąta zawiera głównie opowiadania umiejscowione na amerykańskim Południu po wojnie secesyjnej. Obserwujemy zderzenie kultur między południowcami a Jankesami, zmiany w zwyczajach i mentalności, mniejsze i większe ludzkie dramaty na tle bolesnych i nieuniknionych przemian. Wszystkie opowiadania z tej części ukazują jakąś formę rozliczania się z amerykańską historią i kulturą. Część szósta zaś, najbardziej niejednoznaczna, grupuje opowiadania z pogranicza weird. Autor stawia przez swoich bohaterów pytania o sens życia, o sens wartości, zestawia ich z szaleństwem i wrzuca w sytuacje, których nie da się racjonalnie wyjaśnić. W innych przypadkach snuje narracje z niejasnych punktów widzenia, nie przedstawia tych, których przemyślenia i punkty widzenia rozpościera przed czytelnikiem.
Faulkner pisał w charakterystycznym stylu, bardzo plastycznym, dosyć poetyckim, każde jego słowo jest żywe, barwne, niewymuszone, na swoim miejscu; jego porównania i metafory są niebanalne i zaskakują nieraz przyjętą optyką. Jak na rok wydania, tłumaczenie jest bardzo dobre - ot, czasem tłumacze mieli problem z nazwami własnymi, np. miast - jest to jednak nieważny w sumie szczegół.


William S. Burroughs Wybuchowy bilet, vis-a-vis Etiuda, 2014

Ok, mam dosyć Burroughsa. Ledwo tę pozycję zmęczyłem. Cóż, o ile Nagi Lunch czy Ćpun były bardzo dobrymi historiami podanymi w eksperymentalnej formie (do tego z ładną podbudową około-filozoficzno-ideologiczną), to Trylogia Nova, czyli - jak na razie - Delikatny mechanizm i Wybuchowy bilet to przerost formy nad treścią. Ok, szacunek budzi rozmiar i skomplikowanie całego zamysłu, do tego jako rodzaj manifestu sprawdza się naprawdę dobrze, ale jest to czytelne w niewielkim stopniu. Jak dla mnie, jest to przerost formy nad treścią. Sporadyczne naprawdę dobre bon-moty czy przedstawione hmm wizje wrzucone są do chaosu przypadkowo poskładanych zdań o wszystkim i o niczym i mimo mojej sympatii dla postaci autora jak i przyświecającego mu zamysłu z przykrością muszę stwierdzić, że już dawno żadna książka nie zmęczyła mnie tak, jak Wybuchowy bilet. Za tłumaczenie odpowiada kto inny niż za poprzednie Burroughsy wydane przez vis-a-vis i to widać. Maya to nie imię żeńskie, tylko odwołanie do Majów z poprzedniej części, a przetłumaczenie Nova Police (dwa rzeczowniki) jako Nova Policja (przymiotnik rzeczownik; deklinacja np. Novej Policji, itd.) to pomysł co najmniej dziwny i niezbyt trafiony. Ale niech tam, w końcu sam pomysł by to tłumaczyć jest szalony, bo zabiera z książki to, co Burroughs chciał osiągnąć - przypadkowość, zerwanie z tyranią słów i kontrolą świata przez zawarte w piśmie/mowie/obrazie/itp. pojęcia (przynajmniej ja tak to odbieram).
Zabawa intelektualna: zamiast tłumaczenia poszczególnych książek można by przetłumaczyć rękopis, który posłużył za źródło treści wszystkich trzech książek, po czym można by było przerobić go techniką cut-up w trzy osobne książki, zgodnie mniej-więcej z oryginalnym podziałem autora. To by było coś.


Wystawa - Olga Boznańska, Muzeum Narodowe, Kraków

Jak dla kogoś, kto o artystce wiedział tyle, że sobie kiedyś gdzieś tam żyła i tworzyła, to wystawa mogła być naprawdę wartościowa. W każdym razie ja sporo wiedzy i doznań estetycznych z niej wyniosłem.
Dla bardziej zaawansowanych w malarstwie (jak np. dla mojej partnerki, z którą tam byłem) wystawa może być rozczarowująca.


Tsutomu Nihei Abara, J.P.Fantastica, 2014

Autor, znany głównie z serii BLAME! (nie czytałem, tak twierdzi polska Wikipedia), nie jest jakoś szczególnie rozpoznawany, aczkolwiek zdążył wyrobić sobie markę. Rysował też m.in. dla Marvela (Wolverine: Snikt! - to akurat kojarzyłem, miałem gdzieś nawet ściągnięte pirackie skany).
Abara (Żebra) to rzecz dosyć skomplikowana. Tak na prawdę nie wiadomo, o co właściwie chodzi, co, po co i na co się dzieje, prawidła rządzące światem przedstawionym czytelnik poznaje na przykładach. Do tego co chwila zasypywany jest nieznanymi terminami, nieraz co najmniej groteskowymi. Polski wydawca słusznie dołączył krótkie posłowie, w którym podsumował i uporządkował treść tomu.
Ogólny klimat jest bliski weird, sceneria to obłędne, odhumanizowane, gargantuiczne megalopolis, do tego w sporej części wyludnione lub przynajmniej sprawiające takie wrażenie (ewentualnie ludzie są tak śmiesznie mali i nic nie znaczący w porównaniu ze scenerią, że rozmywają się w niej/na jej tle). Plątaniny niebotycznych budowli, całych kompleksów, zdają się ciągnąć po horyzont, nie widać ani jednego drzewa, a nawet dróg pomiędzy nimi. Stałym elementem miasta są do tego miliony rur sterczących ze ścian, podłóg, sufitów, lub przykrywających całe przestrzenie między częściami miasta (co budzi skojarzenie z niektórymi pracami Gigera).
Autor z wykształcenia jest architektem, co widać. Oprócz plątanin kolosów miło kojarzących się z żelbetowymi kanionami są też obłędne, surrealistyczne około-zamki, pełne wyrastających ze wspólnych brył strzelistych wieżyczek.
Kreska autora zasługuje na pochwałę nie tylko odnośnie miejsc akcji. Jego styl jest zarazem bardzo szczegółowy, z uwzględnieniem niewiarygodnej ilości detali (twarze!) jak i naturalistyczny i realistyczny zarazem, także realistyczny w przedstawianiu tego, co wyjątkowo nierealistyczne.
Tak cudownego horroru cielesnego, tak schorzałych, wynaturzonych i poddanych dekonstrukcji sylwetek ludzkich, nieludzkich, prawie-że-ludzkich oraz być-może-kiedyś-ludzkich dawno nie widziałem. Ileż tu kościanych zewnętrznych szkieletów/pancerzy, ni to macek, ni to kończyn, narządów o nieznanych lecz złowrogich funkcjach.
Do tego krew leje się gęsto, flaki, głowy i odcięte kończyny fruwają malowniczo w powietrzu. Mamy tu m.in. scenę wyrwania kręgosłupa. Postać poddana temu zabiegowi potem jest cała i zdrowa, ale taka jest logika świata przedstawionego, takiego trochę cyberpunku bez charakterystycznych dla gatunku gadżetów i gadżeciarstwa.
O samej fabule ciężko coś napisać - to opowieść o apokalipsie, ukrytych rządowych agendach i nieprzyjaznym Nieznanym pojawiającym się (dosłownie) znienacka.
Tom zamyka dwuczęściowa historia Digimortal. Szczerze mówiąc, nie wiem, jaki ma związek z Żebrami. Jest kolejnym niedopowiedzeniem. Wizja świata jest podobna ale inna. Rekwizyty te same, konwencja ta sama, postacie mają znajome rysy, świat jest inny.


Aleksandra Waliszewska Gold Hands Tremble/Złote rączki drżą, Fontarte Editions 2014

Artbook zbierający około 170 grafik (uwzględniając te na okładce) mojej ulubionej współczesnej polskiej malarki, bogato czerpiącej z najróżniejszych tradycji i nurtów. Na malarstwie znam się tyle o ile, nie znam odpowiedniej metodologii i aparatu pojęciowego, więc jeśli gdzieś rozminę się z ekwiwalentem empirycznym to przypadkiem, niechcący. Tak czy owak, u Aleksandry Waliszewskiej istoty rodem ze średniowiecznych i renesansowych grymuarów czy bestiariuszy sąsiadują z postaciami w dresach czy skinheadami, a ci z potworami niszczącymi miasta i innymi motywami zaczerpniętymi z popkultury. Barokowe pełne twarze, obok twarze pełne emocji i zachwycające szczegółami sąsiadują z uproszczonymi, zniekształconymi sylwetkami. Jednolite plamy tła podkreślają sceny absurdalne, groteskowe, urywki z jakiś nieopowiedzianych nigdy baśni, motywy apokaliptyczne i okultystyczne zderzają się z urokliwą, nieco infantylną perspektywą jakby dzieci zagubionych w bardzo niedobrych miejscach lub śniących coś, czego raczej nikt nie chciałby przeżyć. Jest dziwacznie, duszno, czasem groteskowo, czasem przytłaczająco, czasem przejmująco, czasem autorka puszcza oko do chłonącego jej obrazy widza i serwuje jakiś żart z sobie tylko znaną puentą, czasem pozostawia go zadziwionego i idzie dalej. Bohaterki i - rzadziej - bohaterowie Waliszewskiej są rzuceni na pastwę czegoś niedopowiedzianego, niewyrażonego, czegoś hipnotyzującego i drażniącego zmysły. Czegoś złowrogiego. Jej wyobraźnia zdaje się nie mieć ograniczeń.
Oprócz reprodukcji obrazów (szkoda, że takich małych, co jednak jest uzasadnione i zrozumiałe oraz szkoda, że nie podpisanych, nawet jeśli część z nich nie miała nadanych tytułów) w książce znalazło się kilka tekstów o autorce/dla autorki. Każdy z tych tekstów został zamieszczony w dwóch wersjach językowych - polskiej i angielskiej. Są to m.in. opowiadanie Szczepana Twardocha (całkiem dobre, świetnie wpisujące się w klimat obrazów), wyrazy uznania + wiersz Davida Tibeta, wyrazy uznania od Warrena Ellisa oraz wywiad z malarką.
Codziennie przeglądam tę książkę, przynajmniej kilka stron, codziennie daję się zaskoczyć i zadziwić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.