Z jednej strony to bardzo dobrze, że ukazało się to w Polsce. Z drugiej strony, kiepsko, że w takiej a nie innej formie - w wydaniu specjalnym Nowej Fantastyki, nr 4/2014.
W Polsce, a szczególnie w miejscach takich jak Kraków, gdzie poza korporacjami mamy stale zmniejszający i degenerujący się sektor Typowych Polskich Januszy Przedsiębiorczości oraz przeżarty nepotyzmem i wszelkimi patologiami sektor publiczny/administrację miejsko-państwowo-folwarczaną miłościwie panującego Pana Prezydenta, ta krótka powieść powinna być rozrzucana z samolotów na kolejnymi korpo-parkami lub kserowana i zostawiana w miejscach spotkań reprezentantów Nowego Człowieka późnego peryferyjnego kapitalizmu, określanych częściej mianem korposzczurów. Zawsze uważałem to określenie za nieadekwatne, w końcu szczury to bardzo inteligentne, żywotne i mające instynkt samozachowawczy zwierzęta.
Skoro ukazało się tak a nie inaczej, szanse na to, że w sensownym czasie ktoś wyda całą książkę, są wątpliwe. I to jest największy minus.
W tym samym wydaniu Nowej Fantastyki były rzecz jasna jeszcze inne utwory. Nie wątpię, że skoro się tam znalazły, są na wysokim poziomie i z pewnością zapewniłyby czytelnikowi dużo rozrywki (a może i rozmyślań egzystencjalnych), ale zupełnie nie interesowało mnie zapoznanie się z tymi tekstami.
Tak po prawdzie, to przeoczyłem ten numer. Gdy w końcu miałem go kupić, okazało się, że właśnie zniknął z punktów, w których był dystrybuowany. Pocieszałem się, że pewnie jest od dawna na Chomiku, ale tak prawdę mówiąc, nie chciało mi się go szukać. Dużo później, pewnego deszczowego dnia napotkałem ten numer na stoisku ze zwrotami rozmaitych pism na jednym z krakowskich (właściwie to nowohuckich) placów handlowych i nabyłem go od razu za oszałamiającą kwotę 3zł.
Jeszcze nie skończyłem to utwór po linii horroru korporacyjnego w ramach twórczości Ligottiego, który sam przepracował część życia w jednej z tego typu firm. Co prawda nie było to typowe korpo znane z polskiego podwórka, ale kultura organizacyjna jest w każdym takim molochu taka sama, różnią się one od siebie nieistotnymi szczegółami. Opowiedziana przez niego historia nie ma związku z Organizacją Quine, wszechogarniającą państwo-korporacją znaną z wcześniejszych utworów autora. Wizja świata nie przypomina bad tripu, jest znacznie bardziej realistyczna, opisuje typ międzynarodowego przedsiębiorstwa realnie istniejącego tu i teraz. Jakiś czas temu miałem sen, w którym podrzynałem mojemu dyrektorowi centrum gardło za pomocą pękniętej, plastikowej ekierki, więc jak dla mnie nie jest to wada. Świetnie się odnalazłem w postaci głównego bohatera (oczywiście przy uwzględnieniu lokalnych uwarunkowań, np. tutejszego poziomu zarobków oraz tego, że zajmuję o wiele niższe stanowisko niż to, z którego Frank Dominio został na skutek diabolicznej intrygi zrzucony, a na którym wcale nie chciał się znaleźć). Co jest może i troszkę niepokojące, ale za to lektura miała dla mnie wymiar - to niezbyt odpowiednie słowo, ale w miarę oddaje wpływ tekstu na mnie - autoterapeutyczny.
Tak naprawdę to tekst ten jest wyraźnie słabszy od chociażby tekstów z Teatro Grottesco. Nie jest aż tak duszny, paranoiczny, oniryczny. Za to czuć, jak bardzo jest to rzecz osobista dla Ligottiego. Przez sporą część utworu jest to - uwaga, uwaga - bardziej gore niż weird. Sam moment mrocznego objawienia, zawieszenia głównego bohatera w dziwnym stanie to już typowy Ligotti, z czarnymi plamami na nocnym niebie, mroczną pustką napędzającą istnienie wszystkiego, co żyjące, nie zdające sobie sprawy z tejże wymierzonej przeciwko wszystkiemu innemu co żyje wielkiej i niekończącej się pracy. Do tego dochodzi pochwała rozpadu, pomyślunek narratora z wyraźnym wpływem prawdziwych zaburzeń i schorzeń autora, rozkoszna dehumanizacja przeciwników głównego bohatera (utożsamienie ich ze świniami).
Motyw tejże pustki/nicości będącej jednocześnie rodzajem uniwersalnej, prawdziwej siły napędzającej wszelkie przejawy życia polski czytelnik może kojarzyć np. z Cienia, ciemności. Tam mieliśmy jednak bohemę artystyczną, ze stanu agnozji do mrocznego oświecenia przeszli dzięki - uproszczając - dolegliwościom jelitowym. Stare pączki i dziwna kawa posłużyły za mroczny sakrament, jego przyjęcie było jednym elementem rytuału inicjacyjnego któremu zostali nieświadomie poddani. Tutaj mamy jednoosobowe oświecenie, do którego droga była znacznie dłuższa, a zaczęła się od zmiany stanu istnienia głównego bohatera (czego przyczyna przez sporą część tekstu jest nieznana). W pewnym sensie mamy tutaj wykorzystany wątek głównego antagonisty będącego jednocześnie "transgresywnym mentorem" dla głównego bohatera - gdyby nie on, Frank napędzany chęcią zabicia go nie dotarłby tam, gdzie ostatecznie doszedł. Nie poznałby ostatecznej i dewastującej prawdy, wokół której kluczył, ale której sens był przed nim ukryty.
Zakładając, że styl Ligottiego najlepiej oddali tłumacze Teatro, Jakub Małecki spisał się bardzo dobrze. Autor wplata w tekst dygresje, rozbija go czasem wtrąceniami charakterystycznymi bardziej dla opowieści mówionej niż słowa pisanego.
Najgorzej wypadła informacja pod tekstem o autorze, ktoś nie sfokusował się na riserczu i wyszedł fakap - (...) dotychczas w Polsce ukazało się ledwie jedno opowiadanie (...) - te słowa padły już po Grottesco, po tekstach w Wielkiej Księdze Potworów, 999, Weird Fiction po polsku, fragmentach w Trans/Wizjach, itd. Jeśli dobrze kojarzę, w kolejnym numerze NF Wojciech Gunia naprawił to, ale fakt pozostaje faktem, że ktoś z pisma nie zaznajomił się z tematem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.