Thomas Ligotti "Songs of Dead Dreamer and Grimscribe"
Nie potrzebowałem wiele czasu by stać się zdeklarowanym fanem twórczości Ligottiego. W sumie wystarczyło tylko Teatro Grottesco
+ rozsiane tu i ówdzie wywiady z autorem, z których wynika, że w jakimś
stopniu pokrywają nam się backgroundy (też kiedyś byłem wierzącym
katolikiem, też do tej pory miewam flashbacki lęków związanych z
religią). Ligotii ujął mnie poza tym szczerością przekazu i otaczającym
go nimbem tajemnicy - zdaje się, że zupełnie go nie obchodzi promocja
własnej twórczości, nie bierze udziału w życiu towarzyskim horrorowego
świata, na dodatek, co stwierdził w jednym z ostatnich wywiadów, po
kolejnym przetasowaniu w jego zdrowiu psychicznym przestał pisać.
Otaczający go nimb tajemnicy nie wynika bowiem z wyrachowania, przyjętej
strategii marketingowej, ale osobistych doświadczeń pisarza, które
zaowocowały takim a nie innym podejściem do świata i takim a nie innym
stanowiskiem odnośnie miejsca człowieka w świecie.
Niezależnie od
tego, jak spojrzy się na Ligottiego jako człowieka czy jako - nie bójmy
się tego słowa, chociaż jest jednak za mocne - myśliciela, współczesny
horror (lub przynajmniej współczesne weird fiction) możemy śmiało
podzielić na czasy przed Ligottim i po nim. Niewielu jest autorów,
którzy wywarliby tak silny wpływ na gatunek. Nawet jeśli na chwilę
obecną jeszcze tego nie widać, a zwłaszcza na naszym podwórku, jestem
święcie przekonany że Ligotti dorobi się licznych sekt wyznawców,
epigonów i plagiatorów, podobnie jak ostatni wielki przed nim -
Lovecraft. Nawet jeśli będą to sekty mniej liczne - gdyż u Ligottiego
nie ma aż tak wielkiego potencjału popkulturowego, jak w Mitach Cthulhu
Lovecrafta (ok, Derletha - człowieka, którego zasługi dla ocalenia
spuścizny Lovecrafta są równie wielkie jak zarzuty dotyczące tego, co z
tą spuścizną zrobił) - to może nawet lepiej, bo nie nastąpi aż taki
zalew taniego efekciarstwa, zupełnie wypaczający oryginalną myśl autora,
co nastąpiło właśnie w przypadku Lovecrafta.
Ligotti jest jednym z
raptem kilku żyjących autorów, których wydawnictwo Penguin Books
uhonorowało publikacją w ramach ich prestiżowej serii Penguin Classics.
Omawiana książka to kompilacja dwóch pierwszych zbiorów opowiadań
autora, Songs of a Dead Dreamer (pierwsze wydanie 1986, najnowsze
poprawione 2010) oraz Grimscribe (pierwsze 1991, najnowsze poprawione -
2011). Wstęp napisał Jeff Vandermeer.
Fakt faktem, to jeszcze nie ten poziom (zwłaszcza Pieśni), co późniejsze teksty, ale widać przebłyski geniuszu, który ciemnymi gwiazdami rozkwitnie na przestrzeni lat. Pieśni są momentami trochę nierówne, Grimscribe jest dobre, momentami dorównuje Teatrowi.
Jak na pierwsze zbiory opowiadań przystało, już tu pojawiają się
charakterystyczne elementy prozy autora, które będą przy nim zawsze -
zagmatwane, przebrzmiałe, opustoszałe, wyniszczone krajobrazy, duszna,
gęsta atmosfera przywodząca na myśl surrealistyczny, koszmarny sen.
Czasem trafiają się bardziej zwyczajne szpargały z rekwizytorium
horrorowego (mamy opowieść o wampirach!), są też nawiązania do weird
lovecraftiańskiego, większość tekstów to jednak autorskie poszukiwania
autora, opierające się na wspólnym motywie: obcy, nieprzyjazny krajobraz
+ zdegenerowane, rozsypujące się zabudowania + główny bohater
pojawiający się w danym miejscu albo przypadkiem, albo nie do końca z
własnej woli + coś absolutnie niepojętego, złowrogiego, niezrozumiałego,
odstręczającego. U Ligottiego nie ma resztek wiary w naukę i postęp
(jak chociażby u Lovecrafta), u niego jest wiwisekcja własnych nerwic i
fobii - koszmaru wynaturzonego, odrealnionego, groteskowego i absolutnie
pierwotnego, nieociosanego w żaden sposób u jego podstaw; nie da się go
niczym wyjaśnić, niczym obłożyć, nijak odeprzeć. Jak przewijająca się
często na kartach późniejszych opowiadań autora specyficznie pojęta
Ciemność, tutaj ten koszmar po prostu jest, tkwi w samej strukturze
świata przedstawionego, wszystkie rusztowania sięgają tegoż koszmaru,
wszystko wypływa z niego i w nim ma swoje oparcie. Cokolwiek wydaje się
na pierwszy rzut oka normalne, zwyczajne, szare i niezauważalne na co
dzień, jeśli zostało przez Ligottiego wypatrzone i wspomniane w tekście,
jest tak naprawdę skażone i służy tylko podkreśleniu koszmarnego
charakteru całego świata przedstawionego jako takiego. Koszmar sięga do
samej granicy poznania - nie tylko świat jest spiętrzonym wysypiskiem
nawarstwiającej się ułudy, ale życie jako takie. Marionetki podrygują na
sznureczkach, można wyśnić czyjeś życie wedle uznania. Do tego Ligotti
prezentuje nieraz bardzo czarne poczucie humoru. Zdaje się odczuwać
jakąś perwersyjną przyjemność z mozolnego obracania w niwecz wszystkich
stałości trzymających jego bohaterów na powierzchni rzeczy.
Utwory
autora są świetne literacko. Nie boi się zdań złożonych, śmiało tworzy
balansujące na granicy zagmatwania konstrukcje najeżone powtórzeniami
lub zawierające mnóstwo szczegółów, niezależnie od tego czy to szczegóły
skąpanego w mroku korytarza w wiekowym budynku czy szczegółowe myśli,
odczucia, emocje bohatera. Fakt faktem, Ligotti wystawił mój angielski
na ciężką próbę. Ale to dobrze, wbrew pozorom lektura nie była wcale
męcząca, tylko jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Kilku użytych przez
niego słów, z którymi spotkałem się po raz pierwszy i które pospiesznie
wyszukałem w internetach, nie znał gógl translator.
Thomas Ligotti "My Work Is Not Yet Done"
Polskie
tłumaczenie tytułowej noweli miałem już okazję czytać i pokrótce omówić, poznanie oryginału pozwoliło dotrzeć ile w nim Ligottiego
zniknęło z Ligottiego. Nie było to złe tłumaczenie, o nie. Jedynie
usunęło praktycznie wszystkie charakterystyczne dla autora smaczki
(głównie powtórzenia), niestety co do jednego praktycznie nie dające się
odzwierciedlić po polsku. A nawet jak się dały, to w oryginale brzmią o
wiele lepiej. Książkę dopełniają dwa solidne opowiadania - I Have a Special Plan For This World oraz Nightmare Network.
Oba koncentrują się na korporacyjnym modelu kapitalizmu, uwypuklają
jego wady i obnażają odhumanizowanie. Ukazują strach autora przed
rozprzestrzenieniem się tego modelu, jego rozrostem i rozlewaniem się na inne dziedziny życia, inne poza pracą (bardzo odległe skojarzenie z wyorbitowaniem pojęć u Baudrillarda).
Oczywiście, strach ten w charakterystyczny dla Ligottiego sposób został
obleczony w promieniujący spod modelu korporacyjnego przejmujący
koszmar egzystencji.
My Work jest o tyle niezwykłą pozycją w dorobku
autora, że jest to nowela, tymczasem autor pisał przede wszystkim
opowiadania, do tego jest - jak na niego - bardzo brutalna. Autor unikał
raczej obrazowania fizycznej przemocy, a już na pewno nie epatował nią,
tymczasem w tej historii o zemście na współpracownikach, mamy
sympatycznie opisanych kilka brutalnych morderstw - oraz przypadków
znacznie gorszych od morderstw.
Myślałem, że I Have a...
ma coś wspólnego z jednym wspólnym utworem Ligottiego i Current 93 - i
owszem, ma. Opowiadanie nie jest jednak recytowane na płycie o tym samym
tytule, ani też opowiadanie nie jest przepisanym tekstem utworu.
Podobieństwa są jednak oczywiste.
W gruncie rzeczy książka ta jest
jednak gorsza od zbiorów opowiadań autora, przynajmniej tych które
czytałem. Co nie zmienia faktu że i tak zjada pierdylion horrorów jakie w
życiu czytałem.
(Virgin Books 2009)
Thomas Ligotti "Spisek przeciwko ludzkiej rasie"
W
końcu jest, polskie tłumaczenie jednej z najbardziej znanych książek
Ligottiego. Elegancko i schludnie wydany przez Okulturę, w szacie
graficznej analogicznej do ich Teatro Grottesco. Można obie książki postawić na półce obok siebie i prezentują się niezwykle ładnie. Spisek
to sążnisty esej filozoficzny podsumowujący światopogląd autora i
prezentujący go światu (ba, rzucony przez autora światu prosto w świński
ryj). Warto przeczytać przed sięgnięciem po opowiadania Ligottiego,
gdyż wiele konceptów autora eksploatowanych przez niego w jego
twórczości literackiej jest tu uporządkowanych. Mamy okazję prześledzić,
skąd się wzięły - co ciekawe, wzięły się na bazie przykładów albo z
otaczającego nas świata, albo z licznych i obszernie cytowanych przez
autora tekstów filozoficznych bądź około filozoficznych. Autor nie
ogranicza się jednak tylko do filozofów - powołuje się też np. na
neurobiologię, również podając przypisy.
Jedno trzeba
przyznać Ligottiemu - w swojej jednoosobowej krucjacie przeciwko
rozumnemu życiu jest konsekwentny. Z cynicznym humorem i ogromną
erudycją (przy okazji trzeba nadmienić koniecznie że Mateusz Kopacz po
raz kolejny pokazał kunszt tłumacza) obraca swoje pióro przeciwko
wszystkim wspólnotom wyobrażonym i rozpaczliwie pragnącym skryć
drzemiącą za nimi pustkę abstrakcyjnym pojęciom. Koszmar egzystencji
kryje się w naszej jaźni - nawet nie w świadomości własnej
jednostkowości, co świadomości bycia rozumną istotą, myślącą
abstrakcyjnie i zderzającą się z bezbrzeżną grozą bezcelowej
egzystencji. Ligotti wyżywa się na wszystkich bogach, honorach i
ojczyznach, obrywa od niego każda większa religia, w tym najbliższy
autorowi buddyzm. Autor gani za niekonsekwencję zbyt mało
nihilistycznych pisarzy i myślicieli, którzy trwali jeszcze w jakiś
ułudach, próbowali maskować grozę świata, zachować jakiekolwiek punkty
odniesienia. Autor w swojej bezkompromisowości nie szuka żadnych
(nie)możliwych namiastek dróg ucieczki przed koszmarem egzystencji.
Pozostawia czytelnika pośród gruzowiska, które przed sięgnięciem po tę
książkę było światem wartości tegoż czytelnika. Jadowitość poglądów
Ligottiego ma zniewalający urok. Przypadkowy czytelnik, zwłaszcza nie zgłębiający tajemnic bytu, jeśli przebrnie
przez lekturę, zostanie zgnębiony i rozbity.
Pojawiają
się pierwsze opinie na tej książki - część z nich jest całkiem
rozczulająca. To dość niezwykłe, ale nawet wśród ludzi którzy świadomie
sięgnęli po tę książkę, pojawiły się opinie, że jest przytłaczająca.
Autor nie powiedział niczego, do czego na przestrzeni lat sam bym nie
doszedł, na kilku płaszczyznach poszedł kawałek dalej i w innym
kierunku, ale w końcu wszystkie drogi zbiegają się w tym samym nigdzie.
Lubię takie filozofowanie młotem, zapalczywość argumentacji, zimną
pasję.
Oczywiście, wobec tak radykalnej myśli można wytoczyć
ciężką artylerię kontrargumentów. Najpoważniejszy z nich - można
przyjąć, że uznanie bezsensowności istnienia jest ucieczką przed
skomplikowaniem otaczającego nas świata i nieprzejrzystości rządzących
nim prawideł. Łatwiej wycofać się z życia i okopać na pozycji własnego
radykalizmu, niż próbować, jak to mawiają hurraoptymistyczni trenerzy
rozwoju osobistego i znajomi nigdy nie borykający się z mniej lub
bardziej uciążliwymi zaburzeniami - wziąć się w garść. Bogata lista
problemów zdrowotnych (zarówno psychicznych jak i fizycznych) autora,
których on sam zresztą nie ukrywa, zdawałaby się świadczyć na korzyść
takiej pseudo-terapeutycznej interpretacji. Jest to jednak
samonapędzający się mechanizm - jeśli w pewnym momencie poddasz
dekonstrukcji wszystko w co wierzyłeś, poddasz w wątpliwość wszystko co
było dla Ciebie jakimkolwiek oparciem - to dotarcie do tego mrocznego
objawienia tylko pogorszy Twój stan. Autor zdaje się przewidywać z
której strony nadejdą ataki na jego myśl, czy też raczej zrobioną przez
niego kompilację myśli pesymistycznej/nihilistycznej okraszoną własnymi
doświadczeniami i zaprezentowaną z subiektywnej perspektywy -
najprostszy argument przeciwko sprzeciwiającym się jest paradoksalnie
najtrudniejszy do obalenia: zostaliśmy uwarunkowani w kulcie życia
(możemy w tym miejscu ujednolicić kult życia po śmierci jak i przeciwny
mu radosny hedonizm tu i teraz), więc jest oczywiste że cokolwiek
uderzającego w nasze uwarunkowania - jeśli przyjmujemy je
bezrefleksyjnie z całym bogactwem inwentarza - powoduje agresję i
reakcję radykalnego sprzeciwu wobec aktu wrażego ikonoklazmu. Mechanizm
stary jak ludzkość.
W kilku miejscach myśl autora tchnie zbytnim
nieznoszeniem sprzeciwu, dążeniem do obiektywności. Także w miejscach
dyskusyjnych. Polemizowałbym np. z kwestią czy zwierzęta mają czy nie
mają świadomości. Liczne dowody świadczą raczej o tym, że jakąś mają
(np. przypadki małp nauczonych języka migowego i porozumiewających się z
ludźmi za jego pomocą - czyż nie świadczy to o posiadaniu umiejętności
abstrakcyjnego myślenia choćby w minimalnym zakresie - jedna z nich
nawet nauczyła sama z siebie tegoż języka swoje młode).
W gruncie
rzeczy jestem jednym z tych nieprawdziwych nihilistów, miłośników
nietzscheańskiego sado-maso (określenie autora, cytat niedokładny),
sekciarzy interpretujących myśl Fryderyka tak a nie inaczej i nie
znoszących innych interpretacji. Pustka nie jest dla mnie aż tak
przerażająca. Świadomość istnienia jest czasem trudna do udźwignięcia
czasem, jasne, może nawet zazwyczaj, jak codziennie zdajesz sobie
sprawę, że nie wierzysz w nic, żadne obrządki państwowo-religijne ani
imprezy rodzinne i tradycyjne cię nie obchodzą, pojawiłeś się na świecie
przez jakiś kosmiczny przypadek i wystarczyłoby gdybyś w dzieciństwie
dostał zestaw Lego o jakim zawsze marzyłeś by teraz być diametralnie
innym człowiekiem, ale tak naprawdę świadomość tego, czym jesteśmy
(mięso splątane nie dającym się rozwiązać kłączowatym węzłem gordyjskim
Kultury i Natury), jest wyzwalająca. Poza tym nasza samoświadomość "włącza się" nie zawsze -
mnóstwo czynności wykonujemy automatycznie - ile razy nie pamiętamy, czy
zamknęliśmy mieszkanie wychodząc rano do pracy? A to tylko najbardziej
oczywisty przykład, jeden z wielu. Zresztą, samoświadomość to nie tylko świadomość tego, że -
upraszając sprawę - wszystko chuj - ale też świadomość tego, że jesteśmy
świadomi tego, że wszystko chuj. I tu już budować pomniki trwalsze od
spiżu, w zaciszu własnej egzystencji, rozkosznie uwarunkowanej na tysiąc
i jeden sposób.
H. P. Lovecraft "Grzyby z Yuggoth i inne poematy niesamowite"
Ostatnimi
czasy pojawił się ciekawy trend - za wydawanie autorów powszechnie
kojarzonych z horrorem/weird wzięły się wydawnictwa kojarzone z (różnie
pojętym) okultyzmem. Najpierw Okultura przekonała się do Ligottiego, a
teraz LAShTAL PRESS (pisownia oryginalna) wypuściło zbiorek poezji Lovecrafta.
Wygląda
na to, że jak na razie jest to najbardziej user - czy też raczej -
profan friendly pozycja tego wydawnictwa, które wypuszcza przede
wszystkim pisma thelemiczne i okołothelemiczne, dostępne raczej w
niewielkim nakładzie i przeznaczone dla dość - pun intended - hermetycznego grona odbiorców.
Tak
naprawdę zupełnie się nie znam na poezji, mimo tego że lubię czasem poczytać zarówno młodopolaków,
niemieckich idealistów, francuskich romantyków jak i modernistów
krakowskich, futurystów i liczny inny element rozkładowy, ale mam
problem żeby faktycznie ocenić wartość danego utworu. Albo "to coś" czuje, coś szarpie jakieś struny gdzieś we mnie,
albo nie. Czasem podoba mi się zupełny szajs, a rzeczy przed którymi znający się na rzeczy klękają zupełnie mnie nie ruszają. Sonety i poematy Lovecrafta w tłumaczeniu Krzysztofa
Azarewicza są naprawdę bardzo ładne - i, cholera, w sumie to wszystko co
mogę o tym zbiorku powiedzieć. Do tego zbiorek jest fantastycznie
wydany - złocone brzegi, wstążeczka, obwoluta, itd. Dla fanów Samotnika z Providence pozycja obowiązkowa do nabycia, jak nie jako wartościowy zbiór poezji, to przynajmniej jako ozdoba półki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.