poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Utopie, antyutopie i inne

Ostatnio byłem przejazdem w Krakowie, gdzie, jak zapewne wielu czytelników wie, w jednym z przejść podziemnych koło dworca umiejscowione jest całkiem sporo stoisk ze starymi i używanymi książkami i gazetami (określenie "antykwariat" jednak nie pasuje mi do swoistej "dzikości" i "uliczności" tych miejsc, kojarzy się bowiem owo słowo z zacisznym sklepikiem ukrytym przed niepożądanym wzrokiem w ciemnych uliczkach starego miasta, a nie z metalowymi budami w przejściu podziemnym na perony dworca, chyba, że to takie antykwariaty postmodernistyczne, które musiały dostosować się do wymogów panującego kapitalizmu państwowego, by przetrwać).
Jako że przybył ja tam na długo przed przyjazdem pociągu, to pobuszowałem nieco wśród stert i kop zakurzonych książek. Cuda można było tam znaleźć. Silmarillion za 150zł, wydanie ekskluzywne. Mgły Avalonu Marion Zimmer-Bradley - wydanie angielskie. Jakieś obecnie zaginione w mrokach pamięci tasiemcowe serie s-f i fantasy wydawane przez Iskry lub Amber. Dużo zapomnianej klasyki oraz całkiem ciekawych nowości. No i ogrom książek historycznych, batalistycznych, sensacyjnych, i wszelakich innych, których już w sumie nie przeglądałem, bo zabrakło i czasu, i pieniędzy. Były też książki osadzone w uniwersum Magic: The Gathering, kilka z tych, które w ogóle ukazały się kiedyś w Polsce. Ponieważ samą karciankę lubię, myślałem, czy jakiejś z tych książek nie kupić, jednak po przejrzeniu doszedłem do wniosku, że niestety są zbyt czytadłowate,

Kupiłem sobie debiut Andre Norton, Świt 2250, klasycznego Haggarda Eryk Promiennooki i Listonosza Davida Brina (na bazie tego był film Postman aka Wysłannik przyszłości).
Jak na razie przeczytałem z tego tylko tą pierwszą pozycję. Zawsze lubiłem Andre Norton, nie tylko jako twórczynię rewelacyjnego tasiemca Świat Czarownic, ale i jako autorkę morza stand-alone'ów (m.in. Gwiezdny krąg, Na łów nie pójdziemy). Delikatny feminizm autorki, daleki od wariactw niektórych innych autorek fantasy np. Rachel Pollack czy Starhawk nie przeszkadza wcale, ba, dodaje smaku i polotu światom przedstawionym, a w Świcie nie jest jeszcze wyraźnie zarysowany (chociaż główny bohater - o zapędach reformatorskich mógłby zostać uznany przez jakiś strażników prawicowych ortodoksji za lewaka, odmieńca i - dodatkowo - nieczystego rasowo).
Kupując tą książkę nastawiłem się na klimaty falloutowe (cóż - takie skojarzenie z czasów wczesnych - jak post-apo, to Fallout [albo wczesna Planeta Małp z Hestonem ew. Mad Max]), i nie zawiodłem się, chociaż tutaj nie uświadczy się aż tak cywilizowanego świata jak w Falloucie (mówcie co chcecie, ale te wszystkie bronie laserowe i plazmowe, nietknięte wojskowe bazy, pancerze wspomagane i Nowe Reno, o Kryptopolis nie wspominając, jakoś zawsze mi się średnio komponowały ze zniszczonym, zapomnianym przez Boga światem, chociaż klimat całości jako takiej był pyszny i śmietankowy). Mamy tutaj zaś świat kilka pokoleń po atomowej zagładzie. Częściowo odizolowane od siebie ludzkie plemiona (i częściowo walczące ze sobą w bezsensownych wojnach) żyją wśród niegościnnych terenów, przechowując pamięć o przodkach, która częściowo stała się już pełną magii mitologią. Jedni są osiadli, zamieszkują niedostępne góry (jak plemię głównego bohatera), inni to koczownicy przemierzający wielkie równiny (btw rzecz się dzieje na terytorium dawnego USA), a jeszcze inni to rolnicy, zmuszeni do opuszczenia swoich terytoriów przez klęskę żywiołową (trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, itd.). Opuszczone miasta zarastają, ew. są splądrowane lub napromieniowane, przez co niosą śmierć każdemu, kto się tam zbliży. Nieliczne dawne miasta czekają na swoich odkrywców, gdyż każde z plemion ma "kastę" (lub pojedynczych fascynatów) zajmującą się składaniem do kupy dawnych historii, przechowywaniem wiedzy, zbieraniem informacji, itd. Czai się jednak niebezpieczeństwo - zmutowane Bestie, krwiożercze mutanty zamieszkujące ruiny, które pewnego dnia stają się zagrożeniem o wiele większym, niż można było się spodziewać...
Do tego mamy tu historię dwójki ludzi z innych plemion, w pewien sposób podobnych sobie "wolnomyślicieli", którym marzy się lepszy świat, bez wojen między zdziesiątkowanymi ludźmi i bez rasistowskich resentymentów. Jeden z bohaterów, mutant, jest wręcz banitą z własnego plemienia, ale nie będę spojlerował, tak czy siak, polecam tę książkę gorąco, można przeczytać nawet i w pociągu. Można się przyczepić tylko naiwnego optymizmu autorki, że ludzie to nie bydło, i że lepszy świat da się zbudować, ba, że da się uczyć na błędach przodków. No ale nie jest to żadna wada.

Jak już jesteśmy przy post-apo, to można wspomnieć o książce, będącej do tego antyutopią, którą czytałem jakiś czas temu już, i która wywarła na mnie wielkie wrażenie - chodzi o Wyjście z cienia Zajdla. Przedstawiony jest w tej klasycznej pozycji świat, gdzie człowiek de facto sam narzucił sobie system totalitarny, niejako wychodząc na przeciw oczekiwaniom przybyszów z kosmosu, rzekomo obrońców Ziemi przed nieznanym najeźdźcą. Nie ma państw, nie istnieje transport, na granicy "kwadratów" (Ziemia została podzielona na kwadraty wg. siatki geograficznej) stoją laserowe wieżyczki, niszczące wszystko, co próbuje przejść (m.in. zwierzęta), trwa wyzysk ekonomiczny Ziemi na niespotykaną skalę. Wszystko się na końcu kończy w miarę dobrze (tzn. dobrze na ludzki sposób - wybucha wojna, bo odradzają się państwa sprzed "kwadratów"), ale tak czy siak książka jest niewesoła i daje do myślenia. I mimo tego, że była pomyślana jako antykomunistyczna, jest nadal aktualna, gdyż stawia wiecznie aktualne pytania o ludzką naturę.

Za to zupełnie nieaktualna jest inna książka, która jest o tyle nieaktualna, że wyprzedza swoją epokę, chociaż napisana została w 1962 roku. Mowa o Cieplarni Briana W. Aldissa. Science - fiction, które momentami czyta się jak fantasy, niewiarygodna wizja świata (czy też, jak się to ładnie teraz nazywa world-building), wykreowana z niezwykłym rozmachem. Świat kilka wieków po katastrofie, która przyszła w formie promieniowania. Świat, którym rządzą rośliny. Cały kontynent jest zarośnięty jednym drzewem, a wraz z nim żyją miliony innych, mniejszych gatunków roślin, często roślin, upodobnionych do zwierząt, i zachowujących się jak zwierzęta (mamy np. rośliny-motyle, rośliny-osy, rośliny-króliki, rośliny inteligentne, drzewa rzucające owocami z prochem, krzaki umiejące stosować ogień, itd, ale też plemiona roślino-ludzi, zwierzo-ludzi i wszelkie możliwe inne dziwactwa roślino-zwierzęce; ciężko w ogóle opisać świat przedstawiony, gdyż jest na tyle niezwykły i niepowtarzalny; nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać to, co wykreowała wyobraźnia autora), nieliczni ludzie, którzy cały czas dewoluują (karłowata sylwetka, cztery palce, zielona skóra, brak myślenia abstrakcyjnego, itd.), zatracili w ogóle zdolność do stworzenia cywilizacji, żyją w małych grupkach na drzewach, które są (czy też jest, skoro wszystko się zaczęło od jednego figowca) na tyle ogromne, że większość ludzi przez całe swoje życie nawet nie dociera do dna wiecznego lasu, żyjąc w środkowej warstwie drzew. Gigantyczne roślino-pająki zaś, na swoich sieciach podróżują... po kosmosie, łącząc pajęczynami cały czas nieruchomą ziemię (podzieloną na sferę ciągle nasłonecznioną i skrytą w wiecznym mroku; Ziemia przestała się obracać zarówno wokół własnej osi, jak i wokół Słońca) z Księżycem, gdzie wykształciła się atmosfera, i gdzie jest życie... Gorąco tą książkę, wydaną dosyć dawno (1983; nie wiem nic o późniejszych wydaniach, zresztą, nie szukałem) przez Iskry polecam, gdyż jest jedyna i niepowtarzalna - nigdy nie spotkałem się z czymś chociażby nieco zbliżonym do tego, co zostało tam przedstawione.

Za to w przypadku filmów antyutopijnych, wszystko zjada swój ogon. Ot, chociażby taki film, Aeon Flux. Oglądałem już kiedyś, ostatnio widziałem przypadkiem kawałek, i sobie o tym filmie przypomniałem. Tanie efekciarstwo i odgrzewane pomysły, że tak powiem. Mamy świat po nieokreślonej zagładzie, zdziesiątkowana ludzkość żyje w zamkniętym państwie-mieście, rządzonym tyrańsko (skojarzenia z Logan's Run czy THX 1138 czy nawet z Equilibrum lub Wyspą [zapomniałem teraz tytułu oryginalnego] bardzo na miejscu). Dochodzi do tego mroczna tajemnica i ruch oporu przeciwko władzy (skojarzenia te same co wyżej + Soylent Green, Johnny Mnemonic, czy też nawet, pod względem zagmatwania fabuły [główny zły nie jest jednak głównym złym], Total Recall [gdzie źli też okazywali się być dobrymi, a dobrzy - złymi - zresztą, tam bohater nie wiedział na początku w ogóle, kto jest dobry, a kto zły, i o co chodzi]). A i tak na samiuśkim początku nurtu dystopii były książki Orwella czy Huxley'a czy Bradbury'ego, wszystkie nadal śmiertelnie aktualne.

Wracając zaś do motywu człowieka szukającego akceptacji w gnijącym, konserwatywnym społeczeństwie (wątek akceptacji pojawiał się we wspomnianym wyżej Świcie 2250, nie sposób wspomnieć o komiksach opowiadających o losach grupy zwykłych ludzi o niezwykłych zdolnościach - X-Men. Co prawda, wraz z trwaniem fabuły (ciągnącej się od lat '60 XX wieku po dziś dzień), jak to w komiksach, wątek akceptacji i strachu przed odrzuceniem został nieco rozmyty przez byty kosmiczne, kosmiczne imperia, gwiezdnych piratów, eksperymenty wojskowe, magię, demony z innych wymiarów, galaktyczną telewizję, pradawne bóstwa i istoty zbliżone do nich, itd., główni bohaterowie byli zaś zabijani i wskrzeszani, porywani przez UFO lub do innych wymiarów, zmieniani w dzieci, przeżywali najróżniejsze przygody i problemy osobiste - od nieszczęśliwych miłości po schizofrenię, byli klonowani i poddawani praniu mózgów, podróżowali w czasie i przestrzeni oraz do rzeczywistości alternatywnych, itd., jednak wraz z eventem Utopia (i właśnie rozpoczętym Schism) fabuła wróciła na pierwotny tor, zmagań codziennych z nietolerancją i ciasnotą umysłową co niektórych. Jedyne, co może się nie podobać, to oprócz totalnych absurdów fabularnych (Necrosha, ojciec Cyclopsa - kosmiczny pirat, całą saga o Feniksie, przygody w Limbo, itd.) momentami naiwny optymizm oraz ukazanie Iluminatów jako tych dobrych. Nieco mniej absurdalnie wyglądała wersja Ultimate, gdzie opowiedziano całą "kanoniczną" historię od nowa, uwspółcześniając ją, pozbawiając nadmiernych absurdów oryginału i ograniczając ilość postaci, które w serii "głównej" momentami stawały się coraz bardziej wtórne i groteskowe, lub które rozwijano na przestrzeni lat w niemalże półbogów, mogących kształtować rzeczywistość jako taką (przypadek m.in. Scarlet Witch). Adaptacje filmowe, chociaż efektowne, pozbawiły 90% bohaterów jakiejkolwiek głębi (np. Juggernault, Rogue, Cyclops w X-Men 3 - nie dość, że samej fabuły starczyłoby na dwa filmy co najmniej, to jeszcze wrzucono ogrom postaci nieco bez ładu i składu). Lepiej to wyglądało w adaptacjach kreskówkowych, np. serii X-Men Evolution, która to seria odświeżyła i opowiedziała wszystko od nowa, ale zupełnie inaczej niż komiksy Ultimate X-Men. Seria ta ewoluowała też jako taka, od bezstresowego serialu dla nastolatków (pierwsze sezony) po bardziej właściwe komiksom opowieści o akceptacji i szukaniu miejsca w świecie (ostatnie dwa sezony, znacznie bardziej dorosłe i dojrzałe od pierwszych - no i napieprzali się tam z Apocalypse'm). Był jeszcze serial Wolverine and the X-Men, który znów opowiadał wszystko od nowa, dodając też sporo nowości (część fabuły rozgrywała się w przyszłości, której część bohaterów starała się zapobiec w przeszłości, czy też - teraźniejszości). Niestety, serial ten został anulowany po pierwszym sezonie. Szkoda.
No i to chyba tyle tych luźnych rozważań.

2 komentarze:

  1. Profesjonalny i wciągający przegląd, moje analityczne pojedyncze recenzyjki to jednak nie ta liga ;) Ale póki co nie czuję się na siłach w tworzeniu podobnych syntez.
    Burżuj Poznanski

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoje "recenzyjki" są na pewno lepsze od tego postmodernistycznego "strumienia świadomości", przelatującego po tematach i zagadnieniach z prędkością światła. ;)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.