"Razy dwa" to jednak za dużo powiedziane, tym bardziej, że obie te książeczki (koło 150 stron każda) to najprędzej (tzn. jedna na pewno) wycinki z jakiś zbiorów zagranicznych opowiadań, obie opublikowane gdzieś z samego początku lat '90, no ale trudno. Jedna z książeczek nosi tytuł "Tłumacz", a druga - "Krążenie krwi...".
Znalazłem je przypadkiem w sumie, w osiedlowej bibliotece w Krakowie, miejscu w sumie dogorywającym, ale trzymającym się jeszcze jakoś nieźle. No i pozwalają tam drukować na miejscu cokolwiek, jak się potrzebuje, np. rachunki, ale ceny mają zbójeckie (1zł za stronę z kolorem, pozdrawiam). Półka z s-f i fantasy se stoi osobna, mnóstwo dobra tam mają, które w sumie teraz to głównie leży i się kurzy. Z ciekawości wzrok mi się zatrzymał na rozpisce jeszcze kiedy była wypożyczana taka czy inna. I co - przez lata 199cośtamniepamiętam - 1992 była wypożyczana w sumie co kilka miesięcy. Ostatnia wbita pieczątka na liście - "moje" wypożyczenie ich - po kilku latach od razu ostatniego. Smutne, ale wiadomo, wina kapitalizmu. Nie ma czasu na czytanie książek (nawet takich, które można przeczytać w godzinę), a jak jest czas, to tylko na naturalnie kształtujące się na wolnym rynku, napędzane przez zjawisko Spektaklu, równające w dół, odmóżdżające programy "rozrywkowe" w telewizji HD i na żądanie. Takie czasy.
W "Krążeniu krwi..." znalazły się cztery opowiadania, wzięte z jakiego zbioru, o czym wspomniałem wyżej. Wszystkie z nich są powiązane, ułożone chronologicznie ale napieprzają coraz dalej i z rozmachem w przyszłość. Dwa z nich są powiązane bezpośrednio, opowiadają o historii naukowca, który najpierw przeżywa zabawną wielce sytuację rodzinną (jego druga żona pieprzy się z jego nastoletnim synem z pierwszego małżeństwa), potem grozi mu bronią jego zwierzchnik, a na końcu okazuje się, że na Ziemi jest w morzu obecna bakteria z kosmosu, która czyni nieśmiertelnymi żywe istoty, które się nią zarażają. Drugie dzieje się jakiś czas później, gdy w Indiach Kalkuta zapada się w bagno, główny bohater z żoną jedzie tam z ramienia Rządu Świa... znaczy się, jakiejś instytucji międzynarodowej, są rozkminy filozoficzne, rozkminy polityczne (tylko Centrum ścisłe, czyli Pierwszy Świat unieśmiertelnia swoich mieszkańców - pozostałych ludzi na Ziemi po prostu na nieśmiertelność nie stać), wreszcie - jest polowanie na kozy, za kopyto rząd Indii płaci dużo. Nieśmiertelne kozy są bowiem plagą, same nie umrą nigdy, więc trzeba ja przetrzebić co jakiś czas.
Trzecie opowiadanie to jakiś niesamowity, i trudny do ogarnięcia i zrozumienia mindfuck, typowy dla Aldissa, chociaż pojawia się motyw charakterystyczny nieco - mamy dziwaczną post-ludzkość, w której życie jako takie, ludzie, przyjmują z wiekiem nowe, szalone formy, ale nikt się nie rodzi, i nikt nie umiera. Mamy więc m.in. ludzi-szympansy, ludzi-drzewa (toczące nieraz rozmowy filozoficzne o naturze czasu), czterorękiego starca o głowie wilka i całą masę innych dziwolągów. Nikomu nigdy się nie spieszy, a główny bohater chodzi po świecie i zbiera kamienie, z których ustawia dziwaczne coś. Gdy skończy, to coś zacznie mówić, a na świecie.... dużo, ale to bardzo dużo się zmieni, do czego dodatkowo przyczynią się powracające wspomnienia o istnieniu dzieci. Uff.
Opowiadanie czwarte to już w ogóle rozpirz, nawet w porównaniu do trzeciego, ale jakiś bardziej sensowny rozpirz. Jest za to najbardziej przegadane z nich wszystkich.
Generalnie dla miłośników Aldissa, albo dla tych, którzy chcieliby nimi zostać, jest to konieczne do przeczytania. Nawet w internecie możecie to znaleźć.
Dobra, zaś druga książeczka - "Tłumacze" to jedno spore opowiadanie. Że tak powiem, bardzo w polskim, klasycznym stylu s-f. Tzn. jest to politycznie zabarwiona antyutopia mocno przywodząca na myśl Zajdla, wczesnego Ziemiańskiego, bardzo wczesnego Ziemkiewicza, Ryszarda Głowackiego, itp.
Ziemia znajduje się (i nie tylko Ziemia, gwoli ścisłości, ale ogrom światów w kosmosie), pod okupacją (hmm, nie do końca - pewnego dnia przyszło UFO i powiedziało że zajmują Ziemię jako część jakiegoś galaktycznego wielkiego tworu, ni to federacji, ni to imperium, mocno już przeżartego korupcją i napuchłe iście stalinowską biurokracją) z kosmosu. Ludzie zostali zepchnięci do roli roboli żyjących w miastach i poza nimi, w miastach wzniesionych przez trójnogie, potężne istoty, o dosyć odpychającym wyglądzie, które to istoty zbudowały sieć dróg pod ścisłym nadzorem i dzielnic w miastach tylko dla siebie. Opowieść zaczyna się w momencie, gdy jakiś pomniejszy obcy urzędas na Ziemi zostaje odwołany i wysłany w pizdu w kosmos gdzieś indziej, ale jednocześnie wysyła materiały kompromitujące namiestnika Ziemi do jakiejś wysoko postawionej szychy, która to szycha postanawia przybyć na Ziemię z kontrolą. Tymczasem namiestnik faktycznie zrobił sobie z Ziemi prywatny folwark.
Kontrola przylatuje, namiestnik tworzy całe iście potiomkinowskie miasto i inne atrakcje, sprowadza inną rasę humanoidów, by biła się z ziemską partyzantką, przegania ludzi z miejsca na miejsce, żeby wyglądali jak kolumny uchodźców, itd.
A w środku tego wszystkiego znajduje się perunowi ducha winny tłumacz, który musi wybrać między wiernością sobie, szefowi partyzantów, swojemu przełożonemu - dyktatorowi z kosmosu,
kontrolerowi, który chce jeszcze poderwać młodszą koleżankę, dostarczyć dowody kontrolerowi, nie dać się zabić przez wszystkie z zainteresowanych stron, i nie paść ofiarą fałszywych oskarżeń którejkolwiek ze stron. Widzimy rozterki bohatera, jego mniej lub bardziej udane próby lawirowania pomiędzy wszystkimi zainteresowanymi, jego próby poradzenia sobie z licznymi kłopotami, itd. Widzimy też, że totalitarne państwo sprowadzone z kosmosu niewiele różni się od totalitarnego państwa stworzonego dla nas przez nas, a zwalczające się frakcje są tak samo niebezpieczne dla jednostki starającej się myśleć samodzielnie, niezależnie od tego, czy to okupanci czy wyzwoleńcza partyzantka.
Zakończenie zaś jest co najmniej przewrotne.
Polecam gorąco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.