poniedziałek, 23 grudnia 2013

J. G. Ballard "Rzeźbiarze chmur"

O Ballardzie było już tutaj przedwczoraj ("Ogród czasu"), więc dziś bez rozbudowanego wstępu.
Tym razem mniej jednoznacznych i oczywistych elementów wspólnych. Za to faktycznie widać, słuchać, czuć te Baudrillardowe symulakry (ale w sumie Deleuze też o nich pisał i szukał korzeni pojęcia gdzieś hen, daleko, w filozofii antycznej), zwłaszcza w dwóch ostatnich opowiadaniach w niniejszym zbiorze.
Tym razem autor nie przedstawiał przed każdym kolejnym opowiadaniem żadnych swoich uwag. Szkoda - jego króciutkie uwagi z "Ogrodu czasu" (do pół strony) rzucały nieraz ciekawe światło na różne fazy jego twórczych procesów.
Fabuła kilku opowiadań ze zbioru toczy się w iście postmodernistycznym Nigdziebądź o nazwie Vermillion Sands. Jest to miejscowość przyciągająca artystów wszelkiej maści - śpiewaczki, rzeźbiarki, mieszkańcy to w większości bohema artystyczna. Poszczególne historie nie pasują jednak do siebie oprócz miejsca akcji, nawet jeśli przewijają się te same nazwiska - i tak, albo mamy opowieść o rzeźbie, która rośnie i śpiewa (bo w świecie przedstawionym rzeźby tak po prostu grają na wietrze, lub i bez wiatru), opowieść o antycznej muzie poezji, która powraca do świata co zapomniał jak to jest pisać poezję autentyczną - poeci klecą odtwórczą twórczość dzięki odpowiedniemu oprogramowaniu, wreszcie opowieść o wydzielających z siebie (źle to brzmi ale nie wymyśliłem lepszego określenia) muzykę. Innym razem do miasta przybywa młode małżeństwo z zamiarem zakupu domu, który odbierał i wchłaniał emocje poprzednich lokatorów, poza tym swobodnie zmienia swoje kształty i formę. Akurat tamtym razem w Vermillion Sands były tylko takie domy. Ot, taki świat.
Zbiór zawiera też i inne historie, jedna z nich znów kojarzy mi się z Dawidem Kainem, zaś tytułowa opowieść dotyczy szybowników "rzeźbiących" w chmurach za pomocą tlenku srebra. Znów osadzona w niesamowitym, niedopowiedzianym Nigdziebądź, przestrzeni rodem z "ciężkich", plastycznych wizji sennych gdzie horyzont łączy się z oceanem. Wydźwięk jej jest bardzo melancholijny. Czytelnik łatwo może sobie wyobrazić przestwór nieba a pod nim iście oniryczną przestrzeń znaną nam na co dzień, a jednak zamazaną pędzlem słów dzierżonym przez autora, więc nieznaną. Podobnie jak w "Ogrodzie czasu" mamy historie o chaotycznym, złowieszczym ale też ślepym i przede wszystkim względnym czasie, tyle, że tu jest ich zdecydowanie mniej niż we wspomnianym zbiorze, znów mamy też wyprawy w głąb ludzkiej psychiki i subiektywnego postrzegania świata (np. w fenomenalnym, jakimś takim "niezdrowym", zeschizowanym opowiadaniu o strażnicach wiszących na niebie, i ludzkich relacjach na nie). Część pomysłów autora polega na dobrze znanym zabiegu jakim jest wrzucenie Nieznanego do świata i obserwacja uczestnicząca, jak postronni na to Nieznane reagują. Historia o panu Goddardzie i zawartości jego sejfu spokojnie mogłaby zostać uznana za weird, i to po linii ludzi od "Weird fiction po polsku".
Pod niesamowitymi obrazami skrywa się niby i zwyczajność, której prawideł jednak nie znamy i która zaskakuje nas tak jak w momencie, gdy śpimy i zdajemy sobie sprawę, że śni nam się tylko, że się obudziliśmy i tak na prawdę wcale nie jemy jeszcze śniadania w fioletowym świetle padającym z żółtych źrenic czerwonych oczu wiszących na niebie za oknem. Ok, psychodelii tu nie ma, zdecydowanie przesadziłem, ale nie potrafię oddać wszystkich niuansów stylu autora, nieraz bardzo delikatnie poruszającego jakieś struny w duchu czytelnika. W każdym razie w moim coś tam się poruszyło.
Ależ to wszystko musi brzmieć bełkotliwie, jak tak to piszę.
Za to tłumaczenie paru opowiadań mnie nieco zdziwiło - bo pojawiało się w nich słowo "wiedźmin". Rzecz jasna absolutnie bez związku z tamtym wiedźminem. Jak chciałem je znaleźć teraz na szybko, to kurcze jak na złość nigdzie go nie ma, a było z dwa razy na pewno. Chyba, że się przewidziałem, co w sumie jest być może możliwe. Czytam czasem po nocach, gdy i wzrok, i inne zmysły mogą ulegać przeciążeniu. Niektóre tłumaczenia są też nieco udziwnione - ot, archaizmy wtrącane (po co?), jakieś dziwne zabawy składnią. Niby trzyma to klimat, ale jest po prostu udziwnieniem.
Czekam na ten trzeci zbiór, zapowiedziany razem z tymi dwoma przez wydawnictwo.

3 komentarze:

  1. Hm, tylko żeby recenzować tłumaczenie jako takie, poza oczywistościami należy mieć w ręku oryginał. Bo najpierw pytanie, czy autor stosował archaizmy?
    I inna oczywistość - tłumaczenie może być doslowne lub literackie, jest oczywiste że dla litpieku tłumacze wybierają raczej drugą formę...nawet w indoeuropejszczyźnie ciężko coś przełożyć na 100%, a nawet jeśli to brzmi dziwnie. Rosjanin powie "U mnie pies" i teoretycznie można oddać to dosłownie i Polak zrozumie, ale mimo wszystko każdy tłumacz wybierze raczej "Mam psa".
    Archaizmy fajna sprawa. Zabawne, że czesto mają oddać średniowiecze, ale średniowieczna (czy nawet część XVIwiecznych) polszczyzna jest mocno zmiękczona, coś jak elementy czeskiego czy ruskiego, toż i autorzy często wolą stosować ustabilizowaną staropolszczyznę z XVII/XVIII w., która z jednej strony stara jest, a z drugiej już w miarę do ogarnięcia, i ogólnie sympatyczna. Taką stosuje np. Sapkowski i inni. Swoją drogą, przykład gdzie tłumacze dodali sporo staropolszczyzny to słynna lokalizacja Baldur's Gate (w oryginale do dawnego angielskiego wcale się tak chyba nie uciekano) i wyszło to na zdrowie.
    Tak czy inaczej nie rozumiem zarzutu, ale też nie czytałem...mimo wszystko nawet jeśli nie pasuje - pytanie czy zwalać na tłumacza.

    Zygfryd, Jedyny Czytelnik

    OdpowiedzUsuń
  2. To zupełnie inne światy, tam taka stylizacja nie była potrzebna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozbiegłem się trochę, wracając, chodziło mi o to - pomysł autora czy tłumacza - nie wiemy.
    "tam taka stylizacja nie była potrzebna." - sory, pacząc na powyższe światy autora, to chyba ciężko uderzać w dekorum czy inne naturalizmy XD ale nie czytałem

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.