piątek, 1 listopada 2013

Abraham Merritt "Płoń wiedźmo, płoń!"

"Coś na progu" rozpoczęło nową serię wydawniczą, nazwaną "Biblioteka "Coś na progu"". Wyciągnięty z głębokiego lamusa klasyk Merritta poszedł na pierwszy ogień.
Jeśli ktoś lubi amerykańska pulpę, klasykę weird fiction i wczesnego horroru to nie może przejść obok tej pozycji obojętnie. Wydanie w formacie i kształcie "Cosia", do tego krótkie słowo wstępu, przypomniany artykuł autora sprzed lat (o czarnej magii - jeśli nawet autor rzeczywiście interesował się okultyzmem, to robił to źle, co rozwinę potem) oraz okładki amerykańskich wydań.
Największym spojlerem jest sam tytuł. Czytelnik od razu wie, o co chodzi, nawet jeśli sama wiedźma pojawia się w książce spory kawałek od rozpoczęcia akcji. Gatunkowo jest to tak ścisłe weird fiction, jak tylko się da, mimo silnych wpływów horroru. Główny bohater to lekarz, który nagle styka się z niesamowitymi i nie dającymi się racjonalnie wyjaśnić przypadkami zgonów. Dzięki pomocy lokalnego mafioza i jego ludzi (rzecz się dzieje w czasach prohibicji) przeprowadza śledztwo i ma okazję przekonać się na własnej skórze, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Mimo tego, że tego, co się dzieje, nijak nie da się wyjaśnić w kategoriach jakiejkolwiek nauki, do końca uparcie trzyma się swojego scjentyzmu. Efekt jest rzecz jasna (tragi)komiczny. Z drugiej strony cała reszta bohaterów daje wiarę najrozmaitszym zabobonom. Jedno i drugie podejście momentami razi sztucznością.
Co mi się w dziełku Merritta nie podobało, to kontekst historyczny. Autor napisał tę książkę z pozycji z grubsza chrześcijańskich. Jeden z bohaterów (zresztą bandyta) uznaje się za narzędzie wykonania woli Boga, przytaczane są cytaty typu "nie pozwolisz żyć czarownicy", wreszcie wiedźma jest postacią jednoznacznie i zdecydowanie złą i demoniczną. Tymczasem to nie do końca było tak z czarownicami i tzw. kultem czarownic. Chrześcijaństwo zwalczało go jako konkurencję i echa tego, co samo rozwaliło, tym bardziej, że ten kult był znacznie bardziej "liberalny" i wolny od pierdół o grzechu. W dyskursie chrześcijańskim nadano temu cechy wszystkiego, czego chrześcijaństwo się bało i czemu się przeciwstawiało. Merritt nie sięgnął głębiej, nawet jeśli faktycznie interesował się okultyzmem. Przynajmniej w tej książce zatrzymał się na poziomie wypaczonym przez chrześcijański punkt widzenia (swoją drogą, taki punkt widzenia był i jest bardzo rozpowszechniony, przez co nawet jak na pulpę i weird fiction mógł być możliwy do zaakceptowania przez jakiś typowych amerykańskich WASPów; ba, i Lovecraft, i Howard, itd. w głębi ducha byli takimi typowymi WASPami, nawet jeśli to "P" się nie do końca zgadzało - moja teza wymyślona w chwili, gdy piszę te słowa; nie będę jej bronił mocno i z zapałem). Tak czy siak, to tylko dygresje na marginesie.
Rzecz jest poza tym całkiem poprawnie napisana. Plusem jest użycie motywu z lalkami - podejrzewam, że Merritt był jednym z pierwszych, który po coś takiego sięgnął. Śmierć tytułowej czarownicy też jest wielce wymowna i w sumie można ją rozmaicie interpretować (bo bynajmniej nie spalono jej na stosie). Także w kategoriach bieda-filozoficznych, tak jak lubię. Mimo tego książka ta to tylko i aż klasyk gatunku - dobrze, że ktoś to przypomniał (i chciał za to w preorderze 15zł w tym koszty przesyłki), ale zostawmy to już w odpowiedniej gablocie i chodźmy dalej.

4 komentarze:

  1. Nie sądzę, by takie opowiadania były ortodoksyjne :) Ale nie czytałem...
    Wyluzuj z tym antychrześcijaństwem. Jak jakiś autor przedstawia chrześcijan jako zawsze złych, to też się będziesz obiektywistycznie czepiał? A dzisiaj wiedźmy są przedstawiane obiektywnie? Swoją drogą, co z protestantami przedstawiającymi katolików jako czarnoksiężników?
    Owszem, czary to echa pogaństwa. Jednocześnie mają związek z wpływem na rzeczywistość przez potęgi duchowe, a że dobre potęgi duchowe tym się nie zajmują, neutralnych nie ma, to pozostają złe. Stąd trudno wierzącemu lubić i akceptować czary, jak i osoby się nimi zajmującymi. Co nie oznacza, że nie jest to sprawa skomplikowana, a w różnych społecznościach kulturowych, różnie doń podchodzono, nawet pod względem lokalnym. I oczywiście, ludzie dostawali paranoi. Sama paranoja nie przeczy zjawisku, tak jak dzisiejsza paranoja terrorystyczna nie świadczy o tym, zę terroryści nie istnieją lub że to aniołki, mimo że stereotyp turbana też nie zawsze do nich pasuje...

    Awronymus

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale właśnie głównie się przyczepiłem tutaj kultury (i popkultury) świata WASPów, gdzie katolicy mimo wszystko byli marginesem. :P
    Magyia to czynienie świata podług swojej woli, że tak to ujmę. Podobno. Wszystkie te "potęgi duchowe" sam sobie stwarzasz, siedzą cicho gdzieś w Twojej głowie, jak pozwalasz im szaleć - szaleją.

    OdpowiedzUsuń
  3. Och, czyli wchodzimy w ustalanie definicji. Tylko jeśli powołujesz sie na Crowleya (rozumiem że tak, nie znam się, ale coś mi dzwoni), to jest to dość późna definicja. I jeśli jest taka, to jest strasznie dziurawa, bo wtedy największymi magikami byliby dyktatorzy :p Przecież w magii wchodzi cały dodatkowy czynnik specyficznego działania.
    Druga rzecz, też kwestia definicji i podstawowych ustaleń. Nie należy mylić wyobraźni z rzeczywistością. Mogę sobie wyobrazić Napoleona, co nie znaczy, że jestem jego Stwórcą ani że prawdziwy Napoleon nigdy nie istniał. Takoż potęgi duchowe. To że można je sobie wyobrazić, lub popaść w paranoję czy halucynacje na ich temat, nie oznacza że ich nie ma, działających z zewnątrz i niezależnych...vide przykład z terrorystami, których gdzieś tu wspominałem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze Ci zadzwoniło. :D
    W sumie - kto wie, co jaki dyktator robił w wolnym czasie. :P

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.