poniedziałek, 4 listopada 2013

Karl Michael Armer "Pustynny blues"

Z okazji Wszystkich Świętych i Zaduszek wypadało wrócić w rodzinne strony.
Nauczony przykrymi doświadczeniami sprzed lat oraz mając na uwadze małą przepustowość ulicy, którą ode mnie autobus toczy się przez świat na dworzec PKP, pojechałem tam ponad godzinę przed pociągiem, na który i tak miałem już parę dni wcześniej kupiony bilet.
Cóż, jak na złość tym razem korków i paraliżu komunikacyjnego nie było.
Mają godzinę w zapasie, grzechocząc za sobą torbą podróżną doczłapałem powoli do bukinistów stojących przed peronami od strony dworca.
Ostatnimi czasy często o nich wspominam, zwłaszcza o stoisku Jarka, gdzie zaglądam bardzo często, ilekroć jestem w pobliżu, ale można tam znaleźć cuda i niewidy rozmaite, więc czemu miałbym o nich nie wspomnieć, tym bardziej, że omawianą książkę (tzn. zaraz zacznę ją omawiać) też tam kupiłem.
Więc (tak, wiem, nie zaczyna się zdania od "więc" - ale język jest konstruktem społecznym i więc kij z nim) jak wspomniałem już wyżej, kupiłem sobie właśnie taką książkę. Wydałem za nią oszałamiającą kwotę 8zł, czyli tyle, co czasem idzie na piwo. Owszem, nie jest pierwszej młodości, ale cóż z tego. Książki są do czytania, nie do ustawiania i oglądania (chociaż w tym momencie pewnie mnóstwo fetyszystów mogłoby zaprotestować gromko - cóż, są gusta i guściki, podejścia i rozejścia, zejścia i wejścia... zaraz, co ja chrzanię właściwie).
Stałem tam przy tej metalowej budzie z książkami prawie godzinę. Stałem i przeglądałem intensywnie asortyment. Wypytałem to o to, to o tamto, pogrzebałem tu i ówdzie. Pomyślałem, że głupio by wyszło, jakbym odszedł z niczym, skoro kilka "kupek" z książkami zdążyłem kilkakrotnie poprzestawiać na różne sposoby, szukając czegoś z tym Czymś pod kolejnymi warstwami.
Już miałem odejść z niczym, gdy mój wzrok spoczął na okładce tej książki.
Pierwsze skojarzenie miałem dziwaczne i przypadkowe. Ale tytuł i rysunek na okładce skojarzył mi się z "Cowboy Bebop" oraz "Trigun". A także z "Vampire Hunter D". Jeszcze odleglejsze skojarzenia. Generalnie z jakimś kosmicznym westernem/post-apo. A że to bardzo pozytywne skojarzenie, mimo tego, że odległe (chociaż niekoniecznie - jedno z opowiadań ze zbiorku - tak, bo to zbiór opowiadań - pasowałoby do takiego klimatu nieco) to dokonałem zakupu, mimo tego, że twórczości pana Armera nie znałem (przynajmniej nie kojarzyłem) wcześniej.
Być może to siła skojarzeń - lub wywołane nią przychylne nastawienie - ale książka niezwykle przypadła mi do gustu. Śmiem twierdzić, że to jedna z lepszych i mocniej zapadających w pamięć rzeczy, jakie czytałem ostatnio.
Jak już wspomniałem, jest to zbiór opowiadań. Większość z nich to rozmaite post-apo w różnych sceneriach, jedno przywodzi na myśl "Mechaniczną pomarańczę" a wszystkie zawierają opinie autora nt. współczesnego świata, kondycji społeczeństwa, itd. Przynajmniej pierwsze opowiadanie jasno wskazuje też na to, że autor nie lubi skrajnej prawicy - co jest zdecydowanym plusem. Z drugiej strony, za czym by się nie opowiadał - nie ma tu natrętnej propagandy, jest tylko analiza, wnioski czytelnik może wysnuć sam - kolejny plus.
Zbiór otwiera opowiadanie "Tubylcy z betonowej dżungli". W idealnie szarym, betonowo-plastikowym świecie na ulicach rządzą gangi. Jeden z nich likwiduje konkurencje, aż zostaje jedynym gangiem w okolicy. Członkowie nagrywają i sprzedają potem sceny rozbijania ostatniego gangu przeciwnego. Zgłaszają się do nich przedstawiciele lokalnych władz oraz Partii Narodowo-Etycznej. Młodzieńcy dostają stanowiska w partii oraz, jako gang, zostają ustanowieni pomocniczą jednostką policji.
Opowiadanie kończy się stwierdzeniem jednego z bohaterów, że wkrótce będą mogli kształtować nową przyszłość, "wspaniałą, szarą przyszłość".
Fascynacja bohaterów przemocą, wulgarny darwinizm społeczny oraz klaustrofobiczne, ciężkie pejzaże wielkiego miasta, gdzie toczy się akcja, przytłaczają i fascynują zarazem. Skojarzenia z industrialem są bardzo na miejscu, także pod względem "stylówy" bohaterów. Do tego scena samobójstwa - kobieta wychodzi na balkon - wszyscy ją dopingują, żeby skoczyła. Gdy przyjeżdża straż pożarna, zostaje obrzucona śmieciami. Przejaskrawione, ale jakże prawdziwe. Do tego uwaga jednego z bohaterów, że w zwolnionym tempie skok będzie i tak do zobaczenia w telewizji. Moc.
"It's all over now, Baby Blue" to zaś opowiadanie o świecie, którego trafił szlag, i to bardzo intensywnie. Opowieść o uciekającym z ludzi człowieczeństwie w sytuacji, gdy wszystko co ludzkie staje się ludziom obce. Przygnębiająca puenta. Tragiczna tęsknota za uporządkowanym światem konsumpcji, który nie był idealny, ale zapewniał bezpieczeństwo.
"Pustynny blues" to znów post-apo. Syndrom Nagłej Śmierci wytłukł na całej ziemi całą populację mającą więcej niż 20 lat. Ponieważ kilku miliardów ludzi nie miał kto chować, niedobitki zostały wycięte przez gigantyczne epidemie. Przetrwał na całym świecie ułamek dawnej populacji, tym bardziej, że jak na złość jednocześnie nagle zwiększyła się na całym globie temperatura. Główny bohater jedzie harleyem przez pustkowia Arizony, aż trafia na samotną stację benzynową. Zakończenie wywraca wszystko dookoła kilka razy, po czym bije i gwałci czytelnika.
"Miasto-Labirynt" to wstrząsająca opowieść o tym, jak ludzie są wsysani w nierzeczywistość wirtualną, która tak się rozrosła, że wchłonęła de facto prawdziwy świat. Nawet ze zmarłymi można pogadać, bo są zmienieni w programy komputerowe. Na ile główny bohater jest w stanie poświęcić swoją niechęć do cyberprzestrzeni i odnaleźć ukochaną (po tym, jak uciekła w świat jakiegoś mega-MMO po iście gwiezdnowojennej zagrywce autora ["Oh, Han, it's not like that at all. He's my brother"]), tego chyba nie wie nawet on sam.
"Przez wszechświat gnam, szubiduba" to groteskowa opowieść o załodze gwiezdnego okrętu, która żeby nie zwariować, non-stop jest naszprycowana narkotykami. Lecą przez wszechświat bez ładu i składu i niszczą każdą planetę z rozwiniętym życiem, bo tego podobno wymagały od nich ich rozkazy, których już i tak nikt z nich nie pamięta. Gdy kontrolę nad statkiem przejmuje autopilot, nie zdają sobie sprawy, że doprowadzi to do...
"Obydwiema nogami na Ziemi" ma zupełnie inną wymowę niż poprzednie opowiadanie. To tragiczna historia o załamaniu nerwowym byłego dowódcy misji księżycowej. Autor chwali się przy okazji posiadaną wiedzą z zakresu psychologii.
"Okrążenia" to liryczna historia o sensie życia pewnego starszego faceta, w którego głowie pewnego dnia odzywa się obca inteligencja. Opowiadanie o w gruncie rzeczy optymistycznej i pogodnej wymowie, jakże kontrastowe w stosunku do poprzedniego.
"Utrapienia z biotechniką" to monolog pierwszoosobowej narratorki, opisującej swoje przeżycia związane z faktem, że do powszechnej produkcji weszły ludzkie klony. Zabawne, aczkolwiek niepokojące.
"Co warto wiedzieć o sprzęcie OBC" to stylizowana relacja/folder reklamowy firmy zajmującej się produkcją modeli sztucznych ludzi, ni to klonów, ni to produktów ludziopodobnych o ograniczonej psychice i niepełnej woli. Również niepokojące. Szyderstwo z utowarowienia wszystkiego.
"To nie trzęsienie ziemi, to tylko panu trzęsą się kolana" to dopiero szyderstwo z utowarowienia wszystkiego! A przy tym jakiż policzek wymierzony w mentalność kapitalistyczną, w oparcie wszystkiego za dążeniu do zysku, dosłownie po trupach.
Rzecz się dzieje w parku rozrywki, który symuluje kilka rozmaitych światów - mamy starożytny Rzym, Tahiti, angielską wioskę, Bagdad rodem ze świata "Baśni z tysiąca i jednej nocy", itd., przygotowane tak, by odwiedzający mieli złudzenie tego, że faktycznie są w obcym świecie. Tu każdy manager, każdy spracowany korposzczur i biurwa może poczuć się kimś.
Ale w pewnym momencie szlag wszystko trafia - dochodzi do ekstremalnych aktów przemocy, które rozlewają się na całą wyspę. Dla głównego bohatera będzie to okazja, by zweryfikować bardzo swoją wizję świata...
Kurcze, rozpisałem się o tym dłużej, niż o niektórych nielichych cegłach. Niech to stanowi dowód mojego uznania. Autor wpisany - wysoko wpisany - na listę autorów, których twórczość warto poznać bliżej.

sobota, 2 listopada 2013

"Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku"

Dopisek z końca roku 2015 - wrażenia zawarte poniżej są przedawnione. Kilka zdań po latach i przeproszeniu się z weird tutaj.


No tak, znowu był jakiś konkurs, który przegapiłem. Ale nie tylko prace konkursowe się w tej antologii znalazły.
Twórcom przyświecał zacny cel - zaznaczyć w Polsce obecność weird fiction. W sumie to samo przyświeca chociażby środowisku "Coś na progu", na pierwszy rzut oka jednak widać różne podejście i różne definiowanie gatunku.
W porównaniu do "Po drugiej stronie", cokolwiek co pojawia się w "Cosiach" jest dużo "lżejsze". Twórcy antologii zgromadzili tutaj rzeczy zdecydowanie przygnębiające, tworzące nastrój beznadziei i apatii. Niesamowitość wylewająca się z tych opowiadań ma jednoznacznie mroczne, dziwaczne, wypaczone konotacje. Ta niesamowitość jest wroga człowiekowi - lub przynajmniej nieprzychylna mu. Mroczny duch unosi się nad książką - niesamowitość wpędza w obłęd, rozbija światopoglądy, zabija chęć do życia.
Do tego stopnia, że czytając tę antologię, parę razy zamiast pogrążyć się w zadumie parsknąłem śmiechem - bo ileż można babrać się w klimatach tak depresyjnych, że aż sztucznych. O ile sam twierdzę, że nauka nie zna odpowiedzi na wiele pytań i być może nigdy tych odpowiedzi nie udzieli, że do wszystkiego trzeba podchodzić z wyczuciem, bo nic nie jest pewne, proces falsyfikacji nigdy się nie kończy, bardziej prawdopodobne twierdzenie wypiera mniej prawdopodobne, gdy zbierze się więcej danych (chociaż i tak suche dane nic nie dają - liczy się interpretacja, bo pełen obiektywizm jest niemożliwy, tak samo jak pełna, niepodzielna, abstrakcyjna Prawda, Piękno, Dobro i inne słowa-klucze, słowa-wytrychy służące opętanym przez siebie maniakom do czynienia świata gorszym miejscem) nic mnie tak nie denerwuje jak olanie zupełnie aparatu poznawczego i zamknięcie się w czterech ścianach własnych wyobrażeń, przyjęcie mętnego fideizmu i negacji nauki i ludzkiego rozwoju.
Tak pojęte weird fiction, bardziej poważne od w gruncie rzeczy przygodowych i całkiem poczciwych opowiastek z "Cosia", niesie jednak za sobą poważne zagrożenie - wzmacnia strach przed nieznanym. A strach prowadzi do ciemnoty i zabobonu. Strach przed nieznanym napędza wszystkie demony z jakimi boryka się ludzkość od wieków. Nawet jeśli nigdy nie poznamy praw rządzących wszechświatem, bo sam wszechświat wymyka się wielokrotnie naszym granicom pojmowania, to jako gatunek nigdy nie powinniśmy ustawać w opisywaniu i wiwisekcji otaczającej rzeczywistości, by ją odczarować, złamać wszelkie tabu i wyzwolić się przez transgresję. By żyć i cieszyć się mimo wszystko tym, co mamy tu i teraz. By nie zastępować jakiś kamiennych bałwanów ukrzyżowanym cieślą, a niego samego abstrakcyjnym rozumem. By zdając sobie sprawę z naszych ograniczeń nie bać się nieznanego. Wejść w nieznane z podniesioną głową, nawet jeśli zje nas tam jakiś Yog-Sothoth czy inne cholerstwo.
Nie wiem Czytelniku, czy dobrze się zrozumieliśmy - nie mam nic przeciwko weird fiction, bardzo sobie cenię Lovecrafta czy innych klasyków gatunku. Lovecraft czy Grabiński jednak byli dziećmi swoich czasów. Ich twórczość to odbicie niepokojów ich epoki. Ich twórczość zwraca uwagę na niedociągnięcia nauki, na niemożliwość pełnego poznania, nad tym, że tworząc sobie bezpieczne światy własnych wyobrażeń zamykamy się na to, co nauce się wymyka, co do niej nie należy. Sam Lovecraft był jednak człowiekiem nauki. Dlatego zdawał sobie sprawę z jej ograniczeń i z niebezpieczeństwa ślepej wiary w jej moce.
Grunt to zachowanie równowagi - najlepiej mieć otwarty umysł i nie dowierzać wszystkiemu - zarówno prawdom wiary i jak prawom nauki. A jak trafi się coś, czego nie da się zrozumieć - najlepiej zostawić to własnemu losowi. Może ktoś do tego powróci za jakiś czas, a jeśli nie - trudno, w końcu są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Trzeba świat tych rzeczy po prostu zaakceptować.
Uch, rozpisałem się nieco nie na temat. Ale tak to widzę.
Tymczasem, uogólniając rzecz jasna, przekaz antologii jest momentami przegięty w drugą stronę.
Antologia, o okładce budzącej skojarzenia z Gigerem i okładkami dwóch zbiorów opowiadań Lovecrafta wydanych przez Zysk i Spółkę, poprzedzona jest kilkoma artykułami, w których ich autorzy wyjaśniają skąd i dlaczego ta antologia się wzięła, a także próbują zdefiniować gatunek, odwołując się przy tym nie tylko do własnych przemyśleń ale i przemyśleń zarówno klasyków gatunku, jak i rozmaitych badaczy. Najbardziej radykalną definicję przedstawił Paweł Mateja w swojej "Filozofii weird fiction", którą zakończył słowami "Weird fiction nie jest więc jedynie literaturą. To droga do szaleństwa." Mateusz Kopacz zaś próbował udowodnić, że weird fiction to nie bezmyślna pulpa jak bizarro czy splattery, tylko wręcz literatura poważna. Cóż, nie mogę się nie zgodzić z tą tezą, że to coś więcej, niż pulpa (chociaż to zależy od subiektywnie przyjętej definicji) z drugiej strony nie mogę się zgodzić, że bizarro czy filmy gore to pulpa. Sam fakt bombardowania odbiorcy treściami średnio dla niego przyswajalnymi (chociaż wątpię, by po jedno i drugie sięgali odbiorcy nie wiedzący, z czym mają do czynienia) może go "uświadomić" że wszystkie tabu i uznane powszechne (w naszym kręgu kulturowym) świętości to śmietnik historii, coś możliwego do przekroczenia. I byłbym bardzo ostrożny z ferowaniem wyroków, co jest literaturą poważną, a co nie. Stoję na nieco pesymistycznym stanowisku, że takowa już dawno obecnie stała się gałęzią popkultury lub zmieniła w oderwany od treści a nawet czasem i od formy snobizm dla samego snobizmu.
Ba, bizarro czasem samo się nazywa mianem "new weird". Rzecz jasna, można dyskutować na ile takie samookreślenie ma sens, a ma tylko w przypadku oderwania jednego i drugiego zjawiska od kontekstu historycznego i kulturowego, w jakich powstało. Jeśli weird fiction miało potencjał - nazwijmy to - transgresywny, jeśli bulwersowało i wstrząsało ówczesnymi czytelnikami, wyznaczając nowe granice tego, na co pisarz może sobie pozwolić, to faktycznie bizarro wychodząc z tych właśnie granic i przesuwając je znacznie dalej może się zidentyfikować jako "new weird". Ale to tylko jedna z wielu możliwych interpretacji.
Główną częścią antologii są rzecz jasna opowiadania. Kilka z nich jest wybranych specjalnie do książki, większość to rezultat konkursu, na który wpłynęło ponad sto prac.
"Trzy noce" Leonida Andriejewa to klasyk z początku XX wieku. Opowieść o śmierci z punktu widzenia umierającego. Gęsty, mistyczny klimat.
"Serce kolei" Łukasza Orbitowskiego to brudna i dosadna opowieść o pociągu podmiejskim, jego personifikacji i ludzkim szaleństwie. Wariacja na temat "co mógłby pisać Grabiński, gdyby żył współcześnie". Czuć Krakowem.
"Rubieżyca" Tomasza Połońskiego to tak bardzo lovecraftowe opowiadanie, jak tylko się dało. Charakterystyczna narracja (racjonalnie myślący i nie wierzący w nic niepoznawalnego gość relacjonuje historię, zarzekając się co chwila, że nie wierzy do końca w to, co relacjonuje, bo to po prostu niemożliwe), eleganckie wpasowanie lovecraftowskiego nieznanego w mity słowiańskie.
"Wspólna podróż" Renaty Majgier to znowuż echa Grabińskiego. Opowieść o duchach i prawdziwej miłości (silniejszej niż śmierć) w realiach kolejowych. Melancholijne.
"Ogniomistrz" Rafała Chojnackiego to opowieść niesamowita rozgrywająca się na Westerplatte w maju 1939 roku. W tle jest Thule i żywiołak ognia.
"Maszynista" Tomasza Fenske (Fenskego? od zawsze mam problem z odmianą nazwisk, przepraszam) to znów ukłon w stronę Grabińskiego ale mniej wyraźny. Opowieść o maszyniście, który ma pecha do samobójców. Intensywnie napisana rzecz.
"Paznokcie" Łukasza Wesołowskiego to horror miejski o nawiedzonym mieszkaniu. Świetne zakończenie.
"Uśmiech Zuzy" Ryszarda Wojtyńskiego nosi podtytuł "Opowieść o namiętności i śmierci" i został zadedykowany pamięci Stefana Grabińskiego. I w sumie wszystko jasne.
"Fikcja na ulicy Krzywej" Pawła Matei to najbardziej "fideistyczne" opowiadanie w antologii i przy okazji chyba najlepsze. Mroczne, mocne, dosadne, pełne niedopowiedzeń i brudu ściekającego ze ścian pokoju w którym przyszedł na świat Syn Boży... ale jakiego Boga, oto jest pytanie.
"Kłębowisko" Dawida Kaina to zaś jest krótka historia dotykająca metafizyki autora jako takiego.
"Wojna" Wojciecha Guni to opowieść o.. hm, no właśnie. Niby o wojnie, ale w sumie to bardziej o reprodukcji wzorców. Bardzo niejednoznaczna opowieść. W sumie nie ma tutaj elementów nadnaturalnych.
"Dualizm" Kazimierza Kyrcza Jr. to wyprawa w głąb rozmyślań i wizji głównego bohatera, który próbuje się złożyć do kupy. Pokrzepiające. Poniekąd.
"Żart" Mikołaja Zalewskiego traktuje o żarcie, którego ofiarą pada przypadkowy gość. Niepokój również nie ma źródeł nadnaturalnych.
"Śnienie" Mateusza Kopacza traktuje zaś o studencie archeologii, który na Kaszubach natrafia na coś bardzo starego - i złowrogiego.
"Żegnaj Melhizabet" Bartosza Orlewskiego traktuje o tym, że coś się stało z rzeczywistością jako taką. Coś się bardzo dziwnego i bardzo złego. Taka mała apokalipsa. W sumie pokrzepiające, mimo tego, że rozpoczęte cytatem z Ligottiego.
"Pocztówki z głębi" przesyła Marcin Podlewski. Tekst dotyczy Nieznanego, które siedzi we współczesnej fizyce. I odkrywało się przed przodkiem głównego bohatera, jak i przed nim samym, kosmonautą. Świetny pomysł i bardzo dobre wykonanie.
"Cień pośród gwiazd" Michała Leszczyńskiego to kolejny wyraźny lovecraft-worship, ale bardzo interesujący, bo będący przez cytowane w całości listy sprzed wieków ucharakteryzowany na retrospekcję. Zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście tamten język powinien brzmieć tak współcześnie.
"Opowieść o Lasocie" Jakuba Łakomego to opowieść faktycznie niesamowita. Na tyle niesamowita, że nie dałoby się jej podsumować w paru słowach.
"W labiryncie Sapmi" Knedler czytelnik poznaje zimną i obcą północ, gdzie nieco przypadkowa rzeźbiarka, cierpiąca zresztą na hmm na ludzi ma do wykonania coś bardzo ważnego.
"21.XII.2012" Krzysztofa T. Dąbrowskiego traktuje o duchach. Lub raczej na odwrót - o żywym w świecie duchów. Bo jednak ze światem stało się wtedy coś złego. A może jednak nie. Zakończenie trochę mnie rozczarowało. Było zbyt hmm zbyt błahe.
"Językiem aniołów" mówi Marcin Knoppek. I mówi w bardzo lovecraftowym duchu. Ot, brat księdza który zginął w tajemniczych okolicznościach próbuje dowiedzieć się, co się stało. I ostatecznie znajduje coś, czego raczej się nie spodziewał.
I tyle opowiadań. Na zakończenie antologii są jeszcze "teksty teoretyczne". Ot, esej Grabińskiego, fragmenty listów Lovecrafta do różnych osób w tym kumpli po piórze, obszerny i bardzo ciekawy esej Ligottiego o tym, jak pisać horror. O ile Ligotti to przypadek dla dobrego psychologa (lub raczej psychiatry) to mimo swoich wszystkich dziwnych odchyleń w dziwnych kierunkach (antynatalizm, itd.) trzeba przyznać, że pisze bardzo ciekawie i ze znawstwem (oraz ze specyficznym poczuciem humoru) o tym, jak pisać to, co sam pisze. Najbardziej chyba przewrotny tekst dowolnego typu z całej antologii.
Podsumowując - mimo moich zarzutów natury - nazwijmy to - ideologicznej, które wyszczególniłem wyżej, poziom antologii zarówno literacki jak i merytoryczny jest bardzo wysoki. Po raz kolejny wydawnictwo Agharta odwaliło kawał dobrej roboty. Polecam zarówno laikom jak i tym bardziej zainteresowanym. A że rzecz z tego roku, to pewnie jeszcze dostępna.

piątek, 1 listopada 2013

Leszek Będkowski "Ponure raje Janusza A. Zajdla"

Jak wspominałem gdzieś tu na blogu wcześniej, z tydzień temu byłem w Gdańsku. W jednym z budynków Uniwersytetu Gdańskiego było sobie stoisko z książkami. Tzn. nie tylko z książkami, ale i książki tam były najrozmaitsze - od beletrystyki (Lovecraft, Poe, King; Sergiusz Piasecki; Burgess) przez filozofię i pozycje bardziej naukowe z rozmaitych dziedzin, przez rzeczy niezwykłe ("Drzwi percepcji" Huxley'a, ""Językoznawstwo"" Stalina) aż po różne różności.
Wśród tychże różności znalazłem coś takiego. Jako że Zajdla bardzo sobie cenię, tak samo jak i resztę ekipy socjo-fantastów polskich sprzed lat, to sobie to kupiłem.
Jest to dziesiąty numer "Anatomii fantastyki", całkowicie zajęty przez Leszek Będkowski z opracowaniem o Zajdlu będącym skróconą wersją doktoratu autora.
Autor w sumie nie odkrywa Ameryki - uważny czytelnik doszedł sam do tego, że patrzenie na Zajdla jako tylko na komentatora rzeczywistości rozkładającego się i zbiurokratyzowanego PRLu byłoby uproszczeniem, i że Zajdel tworzył ostrzeżenia przed totalitaryzmem o charakterze w gruncie rzeczy uniwersalnym. Autor rozbił na części pierwsze światy przedstawione kilku książek Zajdla i jego opowiadań, przeanalizował je z różnych perspektyw, opisał społeczeństwo ubezwłasnowolnione, itd.
Autor poświęcił trochę słów Lemowi, Wnukowi-Lipińskiemu i jeszcze paru autorom, wśród których nie było Peteckiego, co mnie osobiście zdziwiło.
Tak czy owak, ciekawe opracowanie i wartościowe, szczególnie jak ktoś jest nowy w tych klimatach. Może jeszcze gdzieś można to dostać, kto wie (wyszło w 2000 roku).

Ernst Jünger "Książę piechoty"

Jünger nie napisał książki pod takim tytułem. "Książę piechoty" to pierwsze polskie tłumaczenie "W stalowych burzach" (pierwsza książka Ernsta, z 1920 roku) autorstwa ppłk dypl. Janusza Gaładyka. W drugim wydaniu (z 1938 roku) tłumacz pozostawił "W nawałnicy żelaza" jako podtytuł.
Jak wspomniałem wyżej, jest to pierwsza książka Jüngera. Składają się na nią poskładane do kupy zapiski z lat I wojny światowej, doświadczenia przełomowego dla autora, które wpłynęło na całe jego późniejsze życie.
Spotkać się można ze stwierdzeniem, że autor gloryfikuje w tej książce wojnę. Faktycznie, w porównaniu do np. "Na zachodzie bez zmian" Remarque'a książka może zostać uznana za gloryfikację wojny. Ale mimo wszystko nie jest tak do końca.
Widać wyraźnie, lub może tylko ja to widzę wyraźnie (tzn. reinterpretuję nieco), szczególnie pamiętając o "Sturm"ie, że autor potrzebował zracjonalizować sobie swoje przeżycia, nadać im sens, żeby nie stały się dla niego czymś zupełnie bezsensownym. Z jednej strony opisuje rzeczywistość wojenną zimnym okiem entomologa, przeprowadza jej wiwisekcję, opisuje bez emocji co widzi. A widzi tysiące trupów, widzi śmierć, widzi szaleństwo i ludzkie tragedie. Widzi wszy, szczury, widzi gorejącą śmierć spadającą z hukiem z niebios, widzi ścierające się masy żelaza, widzi ludzkie marzenia starte na proch w stalowej burzy, widzi żywoty złamane w nawałnicy żelaza. Gdzieś tam jeszcze egzystują sobie echa dawnego życia - ale oto nadchodzi nowa epoka, która narodziła się w błocie i krwi, w pyle i gazie bojowym frontu zachodniego, w piekle wojny pozycyjnej, w bezsensownych szturmach na gniazda karabinów maszynowych, pośród stygnących, drgających, rozerwanych na strzępy zwłok w lejach po pociskach artyleryjskich. Z perspektywy kronikarza wylicza ile jego znajomych i przyjaciół poznanych na froncie zginęło, czasem w zupełnie bezsensowny sposób. Tylko czasem pozwala sobie na westchnienie nad śmiercią podwładnych. Nie doszukuje się niczego ponadludzkiego w tym, że kilkakrotnie sam cudem wyszedł żywy z sytuacji niemożliwej. Kończy wojnę czekając na powrót na front, ozdobiony 20 bliznami. Kilka raz mogłoby być śmiertelnych, gdyby pocisk lub odłamek czegoś trafił go kilka centymetrów wyżej czy niżej. 
Jego styl dopiero się rozwija, wraz z charakterystycznym podejściem przejścia od szczegółu do ogółu, jest także zniekształcony przez tłumaczenie (język polski się zmienił od tamtego czasu), ale widać i czuć, że to Jünger właśnie.
Autor był postacią bardzo skomplikowaną. Kotłowały się w nim dwie postawy - jedna - nacjonalistyczna, "masowa", druga - arystokratyczna, heroiczna, indywidualistyczna (ale nie w sensie liberalnym, mieszczańskim). Jest to widoczne też i tutaj. Z jednej strony żołnierz w brudzie i smrodzie, głodny, zawszony i pozbawiony złudzeń wykuwa wiarę w lepszą przyszłość dla Niemiec, autor zobaczył w swoich towarzyszach broni przedstawicieli tego samego narodu, z drugiej strony pada określenie "książę piechoty", które tłumacz słusznie użył jako tytuł książki. Charyzmatyczny i niezłomny dowódca, heroiczny, nieugięty, rycerski (na ile to jeszcze możliwe) prowadzi do natarcia masy żołnierzy, których nie traktuje jako równych sobie. Gigantyczna rzeź staje się dla niego czymś w rodzaju przygody (nie jest tak nigdzie tam wprost napisane, no ale znam starego Ernsta na tyle, by wyczytać coś takiego między wierszami), powinnością, formą bytu. Tak po prostu trzeba, nie ma w tym miejsca na żal, smutek, strach.
Chociaż raz zdarzyło się Ernstowi uciec z bombardowanego leja. Szybko się jednak zebrał w sobie - w końcu był akurat dowódcą kompanii - i pozbierał do kupy kogo się da, dodał otuchy umierającym rannym, itd. Przejmujący fragment, mimo suchości stylu. Innym razem narzeka na to, że wpadł w istny berserk, w czasie potężnego szturmu na wrogie pozycje, gdy zaślepiony szałem i żądzą krwi mordował każdego, kto się nawinie. Przypadkowy wrogi żołnierz zdążył mu zamachać przed oczami zdjęciem z rodziną i dzięki temu nie dostał kulki, a Ernst zdobył się potem na wyznanie, że morderczy szał nie przystoi prawdziwemu wojownikowi. Nie przystoi mu też strzelanie do sanitariuszy, bo to niehonorowe. Strzelanie do kogoś, po zadeklarowaniu tego, że się poddaje również nie jest w porządku.
Wojna materiałowa jednak z definicji nie za bardzo jest honorowa - bo co jest honorowego w bombardowaniu się pociskami artyleryjskimi, które czasem spadną na naszych żołnierzy, bo ktoś coś źle obliczył, w truciu się gazem, itd. Autor wychwycił, że świat się zmienił. Chociaż może powinien po prostu zauważyć, że to tylko jego wyobrażenia nie miały "ekwiwalentu empirycznego".
Bo świat nigdy nie przypominał świata rodem z romansów rycerskich.
Dlatego też Ernst nie opisuje do końca rzeczy charakterystycznych dla żołnierza frontowego - owszem, alkohol się leje strumieniami, są tam też gdzieś rozmaite kobiety. Zarysowuje tylko to, co nie pasuje mu do jego wyobrażeń, do chęci zachowania w obrazie wojny tyle przekonania o honorowym starciu równych sobie, heroicznych jednostek, ile się da. Więc dopiero w "Przybliżeniach" autor obiektywnie przedstawił świat kurew i szpitali dla chorych na choroby weneryczne, wojnę po pijaku i wojnę na innych używkach.
"Księcia piechoty" lub "W stalowych burzach" (późniejsze tłumaczenie prof. W. Kunickiego, który zmonopolizował w sumie Jüngera w Polsce) koniecznie należy więc przeczytać razem ze "Sturmem" i "Przybliżeniami". By wyłapać szerszy kontekst i mieć wgląd w rozterki autora. Bo sama ta książka jako taka, przeczytana w oderwaniu od reszty przebogatej twórczości autora, który potem wielokrotnie sam przekraczał swoje poglądy i szedł dalej, spłyci i wypaczy obraz Jüngera jako takiego.

Wiktor Żwikiewicz "Delirium w Tharsys"

Trzecia książka Żwikiewicza jaką czytałem i zarazem trzecia książka Żwikiewicza, w której wszystko kręci się wokół jednego problemu - problemu ewolucji. Ewolucji człowieka, biosfery, natury ziemskiej lub obcej jako takiej. Do tego pojawiają się wątki, które zahaczają o to, co dziś określa się mianem transhumanizmu.
Nie czytałem jeszcze kilku ściągniętych z internetu opowiadań autora (całkiem legalnie ściągniętych - stąd; wcześniej część z nich sam autor udostępnił też gdzieś indziej, nie pamiętam gdzie, bodajże na Chomiku), więc nie wiem, na ile ewolucja stanowi jego idee fix, a na ile to zbieg okoliczności.
Mimo tego, że styl autora jest charakterystyczny, oszałamiający, momentami jego twórczość jest bardzo trudna w odbiorze, treść niknie w wizyjnych chmurach z których pada (prze)fiozof(/owany)iczny opad i osad, czasem słowa znikają pod taką jakby hmm powierzchowną topornością - jakby słowa przelewane na papier nie nadążały za myślą autora, jest to bardzo dobra książka. Zaznaczam jednak, że nie jestem obiektywny. Od czasu, gdy przeczytałem "Imago" tak po prostu uznałem Żwikiewicza za szalonego geniusza, "Druga jesień" utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników Żwikiewicz odrzuca - jest dla nich zbyt "ciężki". Sam czuję wagę jego słów, ale jestem w stanie je utrzymać - więc mi to nie przeszkadza.
Na Księżycu - Selenie istnieje sobie Mechaneurystyczna Klinika. Hoduje się tam Selenitów-Megaloxanthów. Jednym z nich jest Jonas Hebrejczyk. Komandos z Księżyca jako jedyny (a w każdym razie tak to wygląda na początku fabuły) przeżył desant na wyniszczoną Ziemię, gdzie cała biosfera jest albo - mówiąc kolokwialnie - rozpirzona w diabły albo pokryta zabudowaniami zajmującymi gargantuiczne przestrzenie. Ludzkość gnieździ się tam w Enklawach, pomiędzy którymi nie ma de facto łączności. Ludzkość wymiera, toczy się wojna - z niewiadomym przeciwnikiem. Dochodzi do tego jeszcze sieć intryg politycznych w których wir zostaje główny bohater wciągnięty.
Myślisz sobie czytelniku - aha, to jest jakieś post-apo. Fakt, to jest post-apo. Mamy tam nawet nuklearne pustkowia. Ale tylko jako pewna estetyka. To jest monument naszpikowany symboliką religijną i religioznawczą, opowieść o walce człowieka ze środowiskiem, o przyszłości i przeszłości gatunku, o kolistości czasu i kołowości (a nawet kołowatości) historii.
Książka zdecydowanie na więcej niż jednokrotne przeczytanie.

Abraham Merritt "Płoń wiedźmo, płoń!"

"Coś na progu" rozpoczęło nową serię wydawniczą, nazwaną "Biblioteka "Coś na progu"". Wyciągnięty z głębokiego lamusa klasyk Merritta poszedł na pierwszy ogień.
Jeśli ktoś lubi amerykańska pulpę, klasykę weird fiction i wczesnego horroru to nie może przejść obok tej pozycji obojętnie. Wydanie w formacie i kształcie "Cosia", do tego krótkie słowo wstępu, przypomniany artykuł autora sprzed lat (o czarnej magii - jeśli nawet autor rzeczywiście interesował się okultyzmem, to robił to źle, co rozwinę potem) oraz okładki amerykańskich wydań.
Największym spojlerem jest sam tytuł. Czytelnik od razu wie, o co chodzi, nawet jeśli sama wiedźma pojawia się w książce spory kawałek od rozpoczęcia akcji. Gatunkowo jest to tak ścisłe weird fiction, jak tylko się da, mimo silnych wpływów horroru. Główny bohater to lekarz, który nagle styka się z niesamowitymi i nie dającymi się racjonalnie wyjaśnić przypadkami zgonów. Dzięki pomocy lokalnego mafioza i jego ludzi (rzecz się dzieje w czasach prohibicji) przeprowadza śledztwo i ma okazję przekonać się na własnej skórze, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Mimo tego, że tego, co się dzieje, nijak nie da się wyjaśnić w kategoriach jakiejkolwiek nauki, do końca uparcie trzyma się swojego scjentyzmu. Efekt jest rzecz jasna (tragi)komiczny. Z drugiej strony cała reszta bohaterów daje wiarę najrozmaitszym zabobonom. Jedno i drugie podejście momentami razi sztucznością.
Co mi się w dziełku Merritta nie podobało, to kontekst historyczny. Autor napisał tę książkę z pozycji z grubsza chrześcijańskich. Jeden z bohaterów (zresztą bandyta) uznaje się za narzędzie wykonania woli Boga, przytaczane są cytaty typu "nie pozwolisz żyć czarownicy", wreszcie wiedźma jest postacią jednoznacznie i zdecydowanie złą i demoniczną. Tymczasem to nie do końca było tak z czarownicami i tzw. kultem czarownic. Chrześcijaństwo zwalczało go jako konkurencję i echa tego, co samo rozwaliło, tym bardziej, że ten kult był znacznie bardziej "liberalny" i wolny od pierdół o grzechu. W dyskursie chrześcijańskim nadano temu cechy wszystkiego, czego chrześcijaństwo się bało i czemu się przeciwstawiało. Merritt nie sięgnął głębiej, nawet jeśli faktycznie interesował się okultyzmem. Przynajmniej w tej książce zatrzymał się na poziomie wypaczonym przez chrześcijański punkt widzenia (swoją drogą, taki punkt widzenia był i jest bardzo rozpowszechniony, przez co nawet jak na pulpę i weird fiction mógł być możliwy do zaakceptowania przez jakiś typowych amerykańskich WASPów; ba, i Lovecraft, i Howard, itd. w głębi ducha byli takimi typowymi WASPami, nawet jeśli to "P" się nie do końca zgadzało - moja teza wymyślona w chwili, gdy piszę te słowa; nie będę jej bronił mocno i z zapałem). Tak czy siak, to tylko dygresje na marginesie.
Rzecz jest poza tym całkiem poprawnie napisana. Plusem jest użycie motywu z lalkami - podejrzewam, że Merritt był jednym z pierwszych, który po coś takiego sięgnął. Śmierć tytułowej czarownicy też jest wielce wymowna i w sumie można ją rozmaicie interpretować (bo bynajmniej nie spalono jej na stosie). Także w kategoriach bieda-filozoficznych, tak jak lubię. Mimo tego książka ta to tylko i aż klasyk gatunku - dobrze, że ktoś to przypomniał (i chciał za to w preorderze 15zł w tym koszty przesyłki), ale zostawmy to już w odpowiedniej gablocie i chodźmy dalej.

Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr. "Chory, chorszy, trup"

Trzeci zbiór opowiadań dwóch krakowskich autorów. O pierwszym już gdzieś tu było, do drugiego jeszcze nie dotarłem.
Historie grozy (13), ale dosyć niesamowite, wykraczające poza ramy gatunkowe i kroczące sobie raźno gdzieś tam, w stronę bizarro, horroru miejskiego i rozkmin psychologizujących.
Albo to po prostu to krakowskie powietrze tak działa. O Krakowie jest sporo. Czuć jego zgniłą atmosferę, nawet jeśli rzecz wcale nie dzieje się w Krakowie (o lol, jestem paranoikiem). Czuć szaleństwo w bladym i sztucznym świetle neonów, w zakamarkach zagraconych mieszkań, szaleństwo przenikające działania bohaterów. Rozmywa się granica między rzeczywistością a projekcją rzeczywistości.
Szyderstwo autorów wobec rozmaitych przejawów otaczającej nas rzeczywistości i popkultury jest nieskrywane. Jest to jednak szyderstwo-ostrzeżenie; pierwsze trujące kwiaty wyrastają już na wyniszczonym ugorze sfery społecznej.
Autorzy zachowali też ironię wobec samych siebie - co tylko dobrze o nich świadczy.
I w sumie to tyle.

Arthur C. Clarke "Odyseja kosmiczna"

Krakowskie wydawnictwo vis-a-vis etiuda zrobiło rzecz bardzo poczciwą - wydało wszystkie części "Odysei kosmicznej" w jednej książce. Co więcej, te 870 stron nadały się idealnie do poczytania w pociągu. Starczyły na trzy przejazdy, w tym jeden trwający około dziesięciu godzin.
Nie rozumiem ludzi, którzy narzekają na to, że nie mają w czasie jazdy pociągiem niczego do roboty i nudzi mi się. Ja nawet nie zauważyłem, kiedy pociąg z Krk wtoczył się na peron 1 w Gdańsku Głównym czy tam Centralnym, czy jak się to zwało, nie pamiętam. Krótsze przejazdy spędzone na lekturze mijają z prędkością mgnienia oka. No, prawie. Ale nie czuć upływającego czasu.
Zresztą, czas jest względny.
Wracając do tematu, książkę kupiłem przy dworcu w Krk. Za 35zł kupiłem ją i dwie inne (o których tu jeszcze będzie), tymczasem cena wydawcy samej tylko tej jednej książki to 39,30zł.
Widać, że nie byłem jej pierwszym użytkownikiem, ale nie przeszkadza to w niczym.
Clarke bardzo poważnie podchodził do swojej twórczości. Do wszystkich części "Odysei" autor napisał bogate wyjaśnienia. Opierał się na rzeczywistych koncepcjach naukowych, prowadzonych badaniach, podawał do nich przypisy, opisywał swoje spotkania z naukowcami. Imionami żyjących w czasie, gdy pisał książki naukowców czy kosmonautów nazywał statki kosmiczne. Antycypował swoimi pomysłami nieco rozwiązań, które zaistniały potem rzeczywiście. Pomijając elementy fantastyczne, jak obca cywilizacja, monolity, itd, ludzkie osadnictwo na księżycach dawnego Jowisza (który w międzyczasie stał się drugim słońcem w naszym układzie słonecznym, i zmieniono jego nazwę - Jowisz stał się Lucyferem) i futurologiczne, poziom technologii pokrywa się mniej-więcej z tym, co jest teraz lub co być może będzie możliwe kiedyś, ale w bliższym kiedyś, niż w dalszym kiedyś.
Bijąca z kart książek autora wiara w potęgę technologii, ludzkiego rozumu, naiwne przekonanie, że ludzkość się rozbroi, zacznie pokojowo współpracować, itd. psuje nieco swoim optymizmem ogólny wydźwięk całości, jednak jest świadectwem czasów, w jakich autor tworzył, jest odbiciem jego nadziei i pragnień. W sumie nie można mu mieć tego za złe. No i autor zdawał się rozgraniczać komunizm od stalinizmu, chociaż stwierdził, że i tak ten system nie był możliwy do wprowadzenia. Autor skrytykował też religię jako taką, czym znów chwycił mnie za serce.
Na Księżycu odkryto tajemniczy monolit. Sam się aktywował i wysłał sygnał w kierunku Jowisza. Wysłana tam misja znalazła się na krawędzi zagłady przez bunt pokładowego superkomputera HAL 9000, ostatecznie jednak ostatni ocalały członek załogi dociera do czegoś (co jest przepięknie opisane, co budzi skojarzenia z teorią strun czy innego wieloświata, ale czego nie będę tu spojlerzył) po czym ulega przemianie. Okazuje się, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. A ci, którzy byli przed nami, stali się niemalże bogami. Czy rozum na Ziemi powstał dzięki ich eksperymentowi? Tyle w "2001: Odyseja Kosmiczna".
Po licznych problemach natury politycznej, w kierunku Jowisza leci mieszana załoga rosyjsko-amerykańska, by sprawdzić, co wydarzyło się tam te parę lat wcześniej. W międzyczasie w tym samym kierunku startują Chińczycy, jednak nie docierają po tajemniczej katastrofie na Europie, jednym z księżyców Jowisza.
Na Europie rozwija się życie. Dochodzi do kontaktu ze zmienionym ziutkiem z części pierwszej. Rosjanie i Amerykanie odlatują w ostatniej chwili, monolity wykwitają na powierzchni Jowisza po czym zmieniają go w gwiazdę. Dzięki temu zabiegowi przeprowadzonemu przez obcą rasę na Europie może rozwinąć się inteligentna rasa. Monolit na tym ciele niebieskim blokuje dostęp ludzi do planety. Tyle w "2010: Odyseja kosmiczna".
Weteran poprzedniej wyprawy, mający swoje "5 minut" jeszcze przy okazji przygotowań do pierwszej z nich, z 2001 roku, bierze udział w locie na kometę Halleya. W międzyczasie okazuje się, ze prom, na którym przebywa jego wnuk, został porwany i rozbija się na Europie. Chcąc nie chcąc, doktor Heywood leci więc tam, razem z przypadkowo zabraną ekipą aktorów, gwiazd i innych burżujów. Na miejscu okazuje się, że w sprawę zamieszane jest kilka afrykańskich stronnictw politycznych, a nie wszyscy obecni na pokładzie dwóch promów podają o sobie wszystkie informacje. Bowman i HAL odzywają się znów. Tyle w "2061: Odyseja kosmiczna".
Mija 1000 lat od katastrofy pierwszej wyprawy w stronę Jowisza. W galaktycznej próżni znalezione zostaje ciało Franka Poole'a, który - zdawałoby się - zginął w pamiętnym 2001 roku. Przywrócony do życia kosmonauta musi odnaleźć się w diametralnie innym, obcym sobie świecie. Jak się niedługo potem okazuje, przyjdzie mu zamknąć z hukiem tę historię, sagę o monolicie/ach i ich twórcach... "3001: Odyseja kosmiczna. Finał" faktycznie zwieńcza całość. Godnie zwieńcza.
Klasyk jakich mało. Zestarzał się w niewielkim stopniu, będąc jednocześnie świadectwem epoki. I chyba najlepiej znanym dziełem Clarke'a.

Odpryski XXII

1) Październik zakończył się liczbą 664 wejść. Nieźle. Jak tak dalej pójdzie, to wejdę do mainstreamu.

2) Samhain (atawizm), Wszystkich Świętych (również atawizm), Halloween (które jest pozbawioną znaczenia popkulturową papką - ale Kościół uważa to za satanizm, więc jest OK). Jutro Zaduszki, czyli okazja by powspominać naszych (mniej lub bardziej) drogich zmarłych. Abstrahując od tego, że tak po prostu wyszło (uwarunkowania takie, siakie, owakie, decyzje polityczne, itd.), że obchodzimy to wtedy, kiedy to obchodzimy, a nie np. w maju, zawsze warto powspominać tych, których uznamy za wartych powspominania.
Nie zdążyłem przed wyjazdem do domu zawitać na Batowicach i poszukać grobu sąsiada. Cóż, tydzień w tą, tydzień w tamtą - nie ucieknie, ani czas, ani sąsiad.

środa, 30 października 2013

Anthony Burgess "Mechaniczna pomarańcza"

Braciszkowie moi, kniga taka, że horror szoł!
Pozycja kultowa. Zainspirowała nie tylko film Kubricka, ale i wpłynęła na kilka subkultur.
Antyutopijna opowieść o młodzieńcu (pochodzący, z "dobrego domu"), który wraz ze swoimi kilkoma dobrymi drugami wieczory spędza na mordobiciach, kradzieżach i gwałtach. Mimo tego nie jest to zupełny degenerat - jest inteligentny, poza tym uwielbia muzykę klasyczną, przede wszystkim Beethovena. Pewnego dnia jednak jego koledzy z gangu zostawiają go na miejscu zbrodni, Alex trafia do więzienia. Uprzednio rzecz jasna jest torturowany przez policjantów oraz swojego kuratora (wcześniej siedział w kilku poprawczakach).
Po dwóch latach za kratami zostaje przez współwięźniów wrobiony w zabicie innego więźnia i mimo podjętych wcześniej prób wkupienia się w łaski władz więziennych jako beznadziejny przypadek zostaje skierowany na eksperymentalną terapię. Terapia ta jednak, przypominająca nieco warunkowanie z terapii behawioralnej, tyle, że na sterydach, pozbawia go nie tylko krwiożerczych instynktów, ale także instynktu samozachowawczego - nie tylko nie jest w stanie atakować nikogo i niczego, ale także samemu się przed kim/czymkolwiek bronić. Przez użycie muzyki został pozbawiony tego, co kochał - muzyka klasyczna zaczęła napawać go obrzydzeniem.
Po wyjściu z więzienia po ukończonej terapii stał się bohaterem mediów. Okazało się jednak, że wyrzekli się go rodzice, a kilku jego dawnych znajomych z gangu znalazło obecnie pracę... w policji. Pobity i pozostawiony przez nich na pastwę losu w lesie dociera półżywy do chaty, gdzie kiedyś brał udział w brutalnym gwałcie. Zostaje ugoszczony przez męża ofiary, który go nie rozpoznał - dowiaduje się od niego, że jego żona, po poczwórnym brutalnym gwałcie zmarła.
Alex trafił z deszczu pod rynnę - jego gospodarz okazuje się być przedstawicielem opozycji politycznej wobec partii rządzącej i jej programu resocjalizacyjnego...
Siła tej książki polega bynajmniej nie na ukazaniu przez autora ogromu przemocy i zbydlęcenia wszelakiego, lecz na "holistycznie" odebranej przez czytelnika wizji świata. Niby jest to Wielka Brytania przyszłości, szarość, brud i niepewność toną w mleku z alkoholem i prochami, nikt nie może czuć się bezpiecznie na ulicach skąpanych w księżycowym blasku, gdzie szaleją młodzieżowe gangi, a główny bohater i pierwszoosobowy narrator posługuje się zupełnie kosmicznym językiem, łączącym w sobie angielski, słowa rosyjskie zapisane w zangielszczonej formie tak, jak się je wymawia; przez użycie tak dziwnego języka, do czytelnika w pierwszej chwili nie dociera, że czyta opisy brutalnych gwałtów i zwyrodniałej przemocy, całość przyjmuje momentami zupełnie surrealistyczny wydźwięk.
Poza tym głównym problemem poruszanym w książce jest kwestia na ile można jednostkę zmusić do przyjęcia dobra, i jakim kosztem to się odbywa - czy skoro nie ma wyboru, to dobro można narzucić, nie licząc się nie tylko z wolną wolą jednostki, ale też z całym skomplikowanym światem rozpościerającym się wokoło, którego integralną częścią jest przenikająca wszystko przemoc.
Robert Stiller, tłumacz, w posłowiu przedstawia swoje zmagania się z tłumaczeniem oraz historię książki. Okazuje się, że Burgess bardzo przecenił swoje umiejętności językoznawcze. Tworząc język użyty w książce zupełnie olał zasady rosyjskiej gramatyki i słowotwórstwa, najprędzej wybierał słowa ze słownika, nie zdając sobie sprawy z kuriozalnych błędów i dziwactw, które mu wychodziły. Jeszcze zabawniej było z tłumaczeniem. Zaczynając od samego tytułu - jakiś geniusz przetłumaczył kiedyś "Clockwork" na "mechaniczne", chociaż "nakręcane" pasowałoby znacznie lepiej, a "Orannge", chociaż budzi skojarzenia z pomarańczą, to gra słów - w języku malajskim, bliskim autorowi z pewnych względów, "orang" to "człowiek". Tytuł więc powinien w polskim przekładzie brzmieć "Nakręcany człowiek", a nie "Mechaniczna pomarańcza". Tłumacz jednak z przyczyn chociażby marketingowych zdecydował się pozostać przy tym dziwacznym potworku.
Wydawnictwo amerykańskie ocenzurowało zupełnie bez sensu końcową część książki, zupełnie zmieniając jej wydźwięk. Wersja wykastrowana w ten sposób przez Penguin Books stała się wersją dominującą. Na jej bazie powstała adaptacja filmowa, rozmijająca się z książką w wielu miejscach. Polskie tłumaczenie zawiera brakujący rozdział - nie ma tam niczego strasznego - osiemnastoletni już główny bohater zastanawia się nad swoim życiem i postanawia się ustatkować. Faktycznie, przerażające i obrazoburcze. I zupełnie groteskowe, bo nie ruszono niczego z ociekających krwią i spermą rozdziałów wcześniejszych, gdzie była m.in. scena gwałtu głównego bohatera (15 lat) na dwóch dziewczynach dziesięcioletnich.
Tłumacz opisuje też swoje perypetie z tłumaczeniem - powstało kilka wersji - np. jedna, w której rusycyzmy zastąpiono w polskim anglicyzmami zupełnie pokracznymi i zbarbaryzowanymi oraz druga, gdzie mamy oszałamiający miks polskiego, rosyjskiego, angielskiego oraz setki wtrąceń slangowych, neologizmów, itd.; i to z tę wersją zaznajomiłem się i opisuję teraz; na zakończenie książki jest słowniczek wyrazów, które mogą być dla czytelnika niezrozumiałe - jest ich ponad 1000 i jak sam tłumacz zauważa, to nie wszystkie...
Tłumacz zastanawia się też nad przyszłością języka polskiego i załamuje ręce nad swoimi przewidywaniami. Przyczyn postępującego upadku doszukuje się w wielu miejscach i wydarzeniach historycznych.
Tak czy siak, książka zasłużenie kultowa a tłumaczenie genialne.

poniedziałek, 28 października 2013

Guy N. Smith "Zew krabów"

Koło dworca PKP w Krakowie można dostać wszystko.
Nawet tak przepoczciwą klasykę.
Phantom Press, 1991. Drugi tom z cyklu, który chyba trwa do dziś, jeśli dobrze kojarzę, a nie chce mi się teraz dokładnie sprawdzać.
Pierwszy tom autor sam streścił przed początkiem drugiego. Streszczenie zajmuje tyle miejsca, co bardziej rozbudowana dedykacja.
Strzelam - fabuła każdej książki z cyklu opiera się na tym samym - mamy kurort X, gdzie pojawiają się gigantyczne, krwiożercze, odporne na ludzką broń (w tym na pociski czołgowe) kraby obdarzone do tego wysoką inteligencją. Pewnie w późniejszych częściach ktoś wynajduje cudowny środek przeciwko krabom, ale np. zły szef nie zgadza się na użycie, itd.
Nie no, nie wiem. Taka dygresja na marginesie.
Tak czy siak, pojawiają się te kraby. Nowoczesny kurort zostaje zaatakowany. Właściciel nie chce początkowo zgodzić się na ewakuacje, by nie stracić klientów. Potem do akcji wkracza wojsko - i okazuje się być zupełnie nieskuteczne.
Kraby mordują kogo się da. Potrafią nawet całą kupą przenieść na swoich grzbietach czołg, i utopić go w morzu.
Bohaterowie przeżywają mnóstwo przygód seksualnych i komplikacji życia towarzyskiego w warunkach zagrożenia. I są dosyć sztampowi - podrywacz, nimfomanka, poczciwiec #1, nieszczęśliwa matka i jej dzieci (dochodzi wątek z szukaniem tych dzieci, niefrasobliwie wałęsających się po zagrożonym terenie), zaangażowany naukowiec, itd. Wśród postaci pobocznych czy tam epizodycznych zdarzyło się autorowi kuriozum - hippis - stalinista - gwałciciel.
Zarówno seks jak i przemoc opisane zostały przez autora w miarę dokładnie i drobiazgowo.
Tłumaczenie jest co najwyżej średnie - szlag mnie trafiał, ilekroć czytałem o "rybach i chipsach". Cóż, tłumacz z '91 roku mógł nie wiedzieć, że "fish and chips" to "ryba i frytki" a nie "ryba i chipsy" (rzecz się dzieje w Wielkiej Brytanii).
Jeśli droga osobo czytająca te słowa wiesz, na co się porywasz i jeśli potrafisz z obcowania z tak - powiedzmy sobie szczerze - badziewną literaturą czerpać przyjemność (jak ja) to cały cykl o krabach polecam bardzo serdecznie. Ale nie oszukujmy się, tu nie ma drugiego dna. Jest tylko jedno. Chyba, że ktoś na poczekaniu zmajstruje interpretacje ekologiczne, antynuklearne, przeciwko modyfikacjom genetycznym, itd.

Szczepan Twardoch "Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów"

W końcu do tego dotarłem.
Pierwsze wydanie miało śmieszny nakład i było praktycznie niedostępne, drugie znalazłem w księgarni "Świata Książki".
Nie znając twórczości autora, podchodziłem do niej (i niego) dosyć nieufnie - jakby na to nie patrzeć, autor związany był ze środowiskami mocno prawicowymi, z którymi jest mi wyjątkowo nie po drodze. Potem niby niejako pozostawił swoją przeszłość za sobą, ale cóż, bardzo rzadko udaje się za sobą pozostawić swoją przeszłość.
Z drugiej strony o "Wiecznym Grunwaldze" słyszałem sprzeczne opinie. A że najlepiej samemu zweryfikować kto co o czym mówi, chciałem omawianą książkę przeczytać i samemu się przekonać, jak to z nią i z autorem jest.
Tym bardziej, że sam kiedyś byłem mocno prawicowy, zanim sobie zdałem sprawę, że żadna sprawa nie należy do mojej substancji a wszystkie odwieczne prawdy to co najwyżej odwiecznie reprodukowane uwarunkowania historyczne, kulturowe, itd., itp., kręgi na wodzie, pył na wietrze.
Zresztą, nawet jakbym nie zgadzał się z przesłaniem "Wiecznego Grunwaldu", to potrafiłbym docenić dzieło literackie jako takie. Bardzo sobie chwalę np. debiut Ziemkiewicza, a z poglądami autora nie zgadzam się.
W tym wypadku jednak, co mnie samego nieco zaskoczyło, nie mam się do czego przyczepić. Nie wiem, jakie obecnie Twardoch ma poglądy (chociaż fakt faktem, jak podaje wikipedia, przeszedł drogę z "Frondy" do "Wysokich Obcasów Extra"), ale w "Wiecznym Grunwaldzie" nie ma niczego, co wzbudziłoby mój jednoznaczny sprzeciw. Poza tym jest to majstersztyk literacki, zaskakujący czytelnika mnogością wykorzystanych form i obleczonych w papier kształtów, zarysowanych konturami i cieniami słów.
Jest to opowieść o tożsamości. O byciu pomiędzy. Pomiędzy zwaśnionymi od wieków stronami bezsensownej wojny, pomiędzy klasami społecznymi. Jest to opowieść bardzo buddyjska. Lub raczej perennialistyczna. W duchu. Chociaż zaczyna i kończy się negacją Tego Tam, Tych Tam. Realny jest tylko - nomen omen - zaklęty krąg uwarunkowanej egzystencji, powtarzający się w milionach spojrzeń, westchnień, wariantów, wariacji i tysiącach odprysków tej jednej jedynej, wręcz archetypowej historii.
Bohaterem jest Paszko. Czy też raczej Wszechpaszko - istota już poniekąd wyzwolona z tej koszmarnej samsary, lub próbująca się z niej wyzwolić. Jednak jakiejkolwiek decyzji jakikolwiek Paszko z jakiegokolwiek rwącego nurtu historii by nie podjął - wszystko zaczyna się od nowa.
Paszko jest pomiędzy Polakami i Niemcami. Nie ważne, czy jest bękartem Kazimierza Wielkiego i zgwałconej przez niego niemieckiej mieszczki, czy istotą żyjącą w świecie rodem z kwaśnych snów jakiś trans(post)humanistów - jest pomiędzy, czyli jest obcy i niegodny zaufania dla obu stron. Nie ważne, czy jest członkiem Waffen SS Wenedia stacjonującym ze swoją jednostką na Kaukazie (gdzie z wizytą przyjeżdża Ernst Jünger), czy oficerem Armii Czerwonej, torturowanym i zabitym przez francuskich kontrrewolucjonistów, czy rycerzem Zakonu Dharmy, kierowanego przez barona von Ungern-Sternberg, czy Krzyżakiem, czy Polakiem. Nie ważne, kogo zabija i kto go zabija w jaki sposób (a autor opisał przemoc bez owijania w bawełnę). Nie ważne, czy marzy mu się zostanie rycerzem czy zniesienie hierarchii społecznej.
Autor przenosi czytelnika z rzeczywistości do rzeczywistości, z przeszłości w przyszłość, z teraźniejszości do światów, które nigdy nie zaistniały i nie zaistnieją. Płynnie przechodzi z narracji w narrację, przeplata opowieści kilku(nastu) Paszków z diametralnie innych miejsc i czasów. Jest to wręcz strumień świadomości jaźni składającej się z pamięci i wspomnień wszystkich poprzednich i przyszłych Paszków.
Ta historia bowiem dzieje się w każdej z tych scenerii. Konflikt Polski i Niemiec. Z punktem kulminacyjnym - bitwą pod Grunwaldem. Starcie dwóch tożsamości, tak różnych od siebie, a tak uzupełniających się, zazębiających się. Ciągnący się przez wieczność konflikt, którego początki nikną w mroku historii. Konflikt, który nie wygaśnie nigdy, bo obie strony straciłyby sens dla własnego istnienia.
Podtytuł książki wskazuje na tą próbę wyzwolenia się z kręgu uwarunkowań. Nie ma końca czasów - ale można ten domniemany koniec przekroczyć - wyzbyć się go.
Przypuszczam, że pisanie o byciu pomiędzy miało osobiste znaczenie dla samego autora, uznającego się za Ślązaka. Mam częściowo śląskie korzenie i denerwuje mnie germanofobia wśród - zdawałoby się - wykształconych i inteligentnych ludzi, z którymi stykam się na co dzień. Co pokazuje tylko siłę oddziaływania zakodowanych od lat stereotypów. Zapewne podobnie jak autor, też czuję się niejako pomiędzy - tyle, że dla mnie osobiście nie ma to znaczenia. Żyję tu i teraz, sprawy moich przodków, kim by nie byli i skąd by nie byli, nijak nie są moimi sprawami, bo zbyt wiele zim minęło i za bardzo zmienił się świat. Tożsamość sprowadzam do uwarunkowań, do kaprysu historii i przypadku - zapewne gdybym żył w Niemczech przyznawałbym się do polskich korzeni. Tak z przekory. By samemu z siebie postawić się obok niech wszystkich, obok moich współplemieńców, kimkolwiek by nie byli. By udowodnić im, że można swobodnie pluć na cały grajdołek rozmemłanego, romantycznego patriotyzmu tej czy innej strony, lżyć niepodważalne świętości i łamać narodowe tabu i nie dostaje się od tego czyraków ani hemoroidów. Tożsamość wpływa na wiele, ale nie stanowi samej esencji tego, kim jesteśmy.

Odpryski XXI

1. Wybyłem z Krakówka na parę dni. Do Gdańska. Na konferencję naukową. Ale to był tylko pretekst - każdy powód jest dobry, by się wyrwać z Krakówka choćby na chwilę. Około 20 godzin spędziłem w pociągach - przez ten czas przeczytałem kilka książek, czym nie omieszkam się pochwalić. Kilka książek przeczytałem też na miejscu, np. siedząc na molo w Gdyni Orłowie. Molo w Gdyni Orłowie jest fantastyczne.

2. Uwielbiam morze. Podobnie jak góry traktuję je w kategoriach wręcz mistycznych. Po horyzont płaska, falująca materia. Gdzieś tam sprawiająca wrażenie łączenia się z niebiosami. I chociaż za horyzontem jest następny horyzont, nie zmienia to rangi tego złudzenia jako symbolu początku i końca. Oto przed milionami lat z jakiejś pierwotnej brei życie wyszło na ląd. Miliony lat później życie marnotrawne wróciło nad dalekie echa tej pierwotnej brei, spojrzało w odmęty morza i powiedziało: "mamo".
Ach, rozłożyć skrzydła i wznieść się ponad ruchliwe wody, niczym duch.
A gdzieś tam, pośród Nieznanego, Uroboros o trzech nogach i pięciu ogonach zacisnął mocniej szczęki w czasie autofellatio.

3. Niestety żadna z tych książek nie dotyczy kwestii związanych z moją magisterką. Ale na wszystko nadejdzie odpowiedni czas. Oby. Nie mogę się do tego zabrać.

4. Zgodnie z twierdzeniem, że przekraczanie granic jest ok, w czasie drogi powrotnej zjadłem jajecznicę w Warsie. Była bardzo dobra, pikantna. Trochę droga, no ale cóż. I tak mój portfel był wiedziony na pokuszenie przez samą ilość księgarni we Wrzeszczu.

wtorek, 22 października 2013

Kazimierz Kyrcz Jr. "Podwójna pętla"

Wydawnictwo Żywia... kurcze, w życiu bym nie wpadł na to, że coś takiego istnieje, ba, istnieje i stanowi część grupy do której należy m.in. biuro podróży. Szalony świat.
"Podwójna pętla" to sensacja-kryminał z Tajemnicą w tle. Rzecz nieco inna od tych kilku pozycji z twórczości autora (w tym raczej współ-twórczości) które miałem okazję przeczytać. Horror w sumie to nie jest, bizarro tym bardziej. Nawet jak robi się dziwniej w pewnym momencie, to nie aż tak dziwnie. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pod względem ogólnej poetyki i wydźwięku całości, jest to jakiś rodzaj współczesnego noir.
Autor jest z Krakowa. Nie wiem, jaki jest jego stosunek do miasta w którym żyje, pracuje i tworzy, ale osobiście "czuję" to miasto bardzo podobnie jak wykreowany przez autora bohater - jako miejsce zaklęte w szarzyźnie, zaczadzone przejmującym poczuciem beznadziei, ozdobione nocą wykwitami chorobliwie świecących neonów, obiecujących bardzo złudne zapomnienie; miejsce, które niczym wir zasysa wszystko w swoje trzewia i powoli trawi, karmiąc się zawiedzionymi nadziejami.
Ok, nadinterpretacja, poza tym zapewne gdzie indziej jest równie kijowo.
Tak czy siak trzeba jednak przyznać autorowi, że udało mu się wykreować bardzo "prawdopodobnego" głównego bohatera oraz przygnębiający, depresyjny Kraków. Kraków szarych, obszczanych bram, patologicznych rodzin, złamanych żywotów; to nie jest Kraków widziany oczami Anglików upijających się na rynku w kontrolowanych przez jakieś mafie klubach ze stripteasem i zdecydowanie nie jest to Kraków młodych studentek kulturoznawstwa (czy ASP) mieszkających na Kazimierzu. Autor przedstawił w książce zaniedbane i brudne miasto ludzi próbujących w nim przeżyć, jako-tako związać koniec z końcem. Ponurość bijącą z kart książki lekko rozwiewa od czasu do czasu wisielczy humor i zjadliwa ironia.
Pierwszoosobowy narrator i główny bohater to 39-letni Mateusz Bednarski, policjant z Cybertronika (czyli z wydziału walki z cyberprzestępczością). Jest rozwodnikiem żyjącym samotnie w zagraconej kawalerce, na co dzień użera się ze wszystkimi i wszystkim wokół o wszystko (z szefem o wszystko mówiącej ksywie Wampir, z warunkami w pracy, z byłą żoną, z kolegą-donosicielem, z niektórymi swoimi podopiecznymi których dogląda jako kurator, itd.), przytłacza go szarobura krakowska rzeczywistość. Jego dni wloką się jeden za drugim, wyglądają niemalże identycznie, według schematu: pobudka - praca - powrót - czasem (aczkolwiek raczej częściej niż rzadziej) alkohol - sen. Nie ma bliskich przyjaciół, poza jednym dziwakiem, dosyć "alternatywnym" dziennikarzem piszącym m.in. o zjawiskach paranormalnych.
Aż nagle coś zaczyna się dziać w życiu Mateusza. Najpierw poznaje przez internet Patrycję, która nadaje jego życiu sens. Potem dostaje się do serialu "Śledczy", produkowanego przez jedną z największych polskich telewizji komercyjnych.
A potem zaczynają wokół niego umierać ludzie - jego bliżsi lub dalsi znajomi, koledzy z pracy, ci których lubił lub których nie lubił, ale którzy byli z nim w jakiś sposób związani. Wygląda to na serię samobójstw i plagę nieszczęśliwych wypadków, ale po kilku kolejnych zgonach staje się jasne, że kryje się za tym coś więcej.
Rozpoczyna się wyścig z czasem, czy głównemu bohaterowi uda się ocalić tych, na których zależy mu najbardziej i czy dopadnie tajemniczego mordercę (czy też morderców) zanim ten dopadnie jego i tych, na których mu zależy najbardziej.
Autor sam jest policjantem, więc zapewne wiarygodnie przedstawił świat krakowskiej policji, nawet jeśli szczegóły nagiął pod przyjętą konwencję.
Sam język jakim została napisana książka też jest częścią konwencji. Główny bohater, zmęczony życiem i mający serdecznie dość tych wszystkich kłód, które życie rzuca mu pod nogi posługuje się zwyczajnym, codziennym, niewyszukanym językiem, pełnym kolokwializmów, nie stroniąc od przekleństw, językiem momentami wręcz topornym (co absolutnie nie znaczy, że książka jest źle napisana - wręcz przeciwnie). Dzięki temu czytelnik może wczuć się w sytuację bohatera, utożsamić z nim, odczuwać jego emocje, prześledzić bieg jego myśli - w końcu to taki sam zjadany przez codzienność gość jak ja czy Ty.
Czytelnik jest do końca trzymany w niepewności, co właściwie się dzieje wokół głównego bohatera, kto pociąga za sznurki oraz po co właściwie za nie pociąga. Nie czytałem w swoim życiu zbyt dużej ilości kryminałów, nie mam "wprawy" jeśli chodzi o ten gatunek, więc dałem się zaskoczyć - widać jednak, że umysł autora chadza po dosyć zarośniętych i nieoczywistych ścieżkach, jak na umysł autora piszącego horrory i bizarro przystało.
Wydawnictwo postarało się średnio - margines dolny jest tak niski, że miałem cały czas nieodparte wrażenie, że powinno być tam więcej miejsca, które zostało ucięte; gdzieniegdzie trafiają się linijki tekstu bez spacji. Nie wyłapałem żadnych błędów, ale jak książka przykuje moją uwagę, to na możliwe niedociągnięcia nie zwracam uwagi.
Nie za bardzo załapałem o co chodziło autorowi z alternatywnym w stosunku do reszty książki epilogiem. Poza tym książka mogła by być nieco dłuższa - niecałe 190 stron przeczytałem za szybko. Chociaż dzięki małemu rozmiarowi przy takiej ilości stron w tekście nie ma dłużyzn. Coś za coś.
Tak czy owak, mi się podobało i polecam.

niedziela, 20 października 2013

Kfason '13

Kfason, czyli Krakowski Festival Amatorów Strachu Obrzydzenia i Niepokoju [pisownia oryginalna z ulotki z planem prelekcji] odbył się w tym roku po raz pierwszy.
Miejsce, w którym się odbywał nie zostało chyba znacząco zniszczone, a i ludzi się zeszło w trakcie trwania całkiem sporo, więc może odbędzie się jeszcze kiedyś.
W Artetece Biblioteki Wojewódzkiej Publicznej w Krk byłem po raz pierwszy. Nowoczesne, przytulne wnętrze, podzielone na piętra, przeszklone ściany (te, które nie łączyły się z resztą budynku, rzecz jasna). Nie było podziału na oddzielne sale - całe korytarze były zastawione to tym, to owym, część tego i owego można było przenosić i przestawiać. Oczywiście w określonych granicach, ale i tak miejsce sprawiało bardzo poczciwe wrażenie.

Nie tylko straszne i obrzydzające grono się zjawiło z tejże okazji, przybyli też (i to w silnym gronie) reprezentanci bizarro, autorzy związani w taki czy inny sposób z "Niedobrymi Literkami". Wśród nich znalazł się mój dobry przyjaciel Marcin Rojek. PKP wpisało się w klimat bizarro i Marcin zamiast dotrzeć do Krakowa w piątek o 21.39 [szkoda, że nie o 21.37, byłoby to wielce wymowne] dotarł przed pierwszą w nocy. Razem z jednym takim nieco ekscentrycznym osobnikiem żyjącym w parku krajobrazowym za Ruczajem, w ziemiance bez prądu i bieżącej wody, mieliśmy Marcina odebrać z dworca. MPK też się jednak wpisało w klimat odbywającego się w sobotę konwentu i nocny autobus pojechał jakoś inaczej, nie koło dworca, jak powinien. Ostatecznie udało się jednak nam wszystkim znaleźć się nawzajem, poznać sens życia, uzyskać wewnętrzną równowagę i zrozumienie, itd., i na piechotę dotrzeć do lepszej przyszłości. Szczęśliwie uniknęliśmy tubylców z maczetami i nie wydarzyło się po drodze nic godnego uwagi.

Następnego dnia, zwartą grupą czteroosobową dotarliśmy na konwent koło 9, jako jedni z pierwszych. Impreza zaczęła się rzecz jasna z lekkim opóźnieniem, ale to rzecz absolutnie normalna i nie ma się czym przejmować. To, że część zaproszonych gości nie dotarła i plan się nieco posypał, też jest całkiem zwyczajne, jeśli chodzi o konwenty. Tylko niewielka liczba przybyłych fanów budziła nieco niepokój, całe szczęście, ludzi przybywało z czasem.
Na pierwszy ogień poszedł Paweł Mateja opowiadający o klasykach polskiej grozy, tych bardziej nieznanych. Faktycznie, parę nazwisk zanotowałem z myślą o zapoznaniu się z ich twórczością. Prelegent wspomniał też o jednym z moich ulubionych szaleńców młodopolskich, Tadeuszu Micińskim, niezwykle mnie to ucieszyło.
Następnie, nieco spóźnieni dotarliśmy na prelekcję Anny Żołnik pt. "Gore - reparacja lęku?". Była to zdecydowanie najlepsza merytorycznie i najbardziej "naukowa" prelekcja na Kfasonie ze wszystkich, które miałem okazję słyszeć. Przypominała wręcz wystąpienie na (stu-dok) konferencji naukowej, zwłaszcza, gdy padły nazwiska takie jak Lacan czy Bataille. Prelegentka zdecydowanie wiedziała o czym mówi, z wielką przyjemnością wysłuchałem jej referatu.
Potem z naszej grupki czteroosobowej zostały tylko dwie osoby (kolega nihilista z lasu pojechał do innego lasu, leżącego z trzy godziny drogi pociągiem za Krakowem, a czwarty kolega, na ile go znam, poszedł poruchać); wędrując po budynku natrafiliśmy na dwóch autorów z "Niedobrych Literek", siedzących na prelekcji o Ligottim. Ligottiego kojarzę piąte przez dziesiąte, głównie z kilku albumów Current 93, cóż, kolejne nazwisko dopisane do niekończącej się listy twórców, których twórczość można by kiedyś poznać bliżej.
O dwunastej Marek Grzywacz z "Literek" mówił o sadomasochizmie i horrorze. Wyszedłem jednak przed końcem prelekcji aby przywitać się ze starą znajomą, podobnież jak Marcin, jeszcze z czasów licealnych.
Wraz z wybiciem trzynastej poszedłem na panel o "Zombiefili". Panelu nie miał kto poprowadzić, ale czterech autorów (Krzysztof Dąbrowski, Marcin Rojek, Michał Stonawski i Grzegorz Gajek) poradziło sobie. Co prawda w czasie trwania panelu przysnąłem lekko, ale nie łączyłbym tego w żaden sposób z samym panelem. W dyskusji między autorami pojawiło się sporo ciekawych pomysłów. Być może będzie kiedyś Zombiefilia II. Przez to, że przysnąłem nie zapytałem o "Crossed" jako o dalszą ewolucję motywu strachu przed tym, co jest szare i zwyczajne, a nagle przestaje być szare i zwyczajne i nie dorzuciłem od siebie niczego o "Marvel Zombies" (tak przy okazji różnej różnistej zabawy konwencją).
Według planu, w pół do trzeciej Marcin Rojek miał swoją prelekcję - "Czy bizarro musi być głupim żartem?". Niestety w tym samym czasie odbywały się - spotkanie autorskie z Anną Kańtoch (laureatka Zajdla, jeśli dobrze kojarzę) oraz prelekcja o psychologii strachu. Przez to na prelekcję Rojka przyszły dwie osoby - ja oraz stały czytelnik "Literek", Jacek. Pogadaliśmy sobie we trzech, było kameralnie i całkiem sympatycznie. Jacek znał moje opowiadanie "Ciało i krew", wyraził się o nim pozytywnie, mile połechtał tym moje przerośnięte ego.
Po powrocie do Arteteki z baru mlecznego, znajdującego się z dwie ulice dalej, gdzie mieli całkiem niezłą fasolkę po bretońsku, przeszedłem koło spotkania autorskiego z Andrzejem Pilipiukiem.
Minęło trochę czasu, wylądowałem na prelekcji Joanny Miki-Orządały (z góry przepraszam, jeśli źle odmieniłem nazwiska, z tym zawsze mam problem) o "horrorze redaktorskim", czyli po prostu o tym, z czym musi się zmagać redaktor w swojej pracy. Przytaczane przez nią "kwiatki" z różnych książek różnych autorów wzbudzały raczej śmiech niż grozę, ale dobrze ilustrowały tezę prelegentki.
Swoją drogą, redaktorzy też czasem przesadzają. Kiedyś, w jednym moim tekście naukowym redaktorka zażyczyła sobie m.in. abym wszystkie dywizy zamienił na średniki (tak, wiem, inna "ciężkość gatunkowa", nie ma porównania do zawodowej redaktorki książek pani Joanny, ale tak mi się skojarzyło).
Przed panelem o bizarro przez pół godziny siedziałem na prelekcji Michała Stonawskiego o klątwie rodziny Beksińskich. Oglądałem kiedyś o nich jakiś film, gdzie też była mowa o klątwie.
Panel o bizarro zaczął się nawet w miarę punktualnie, co więcej, wszyscy uczestnicy byli trzeźwi (Dariusz Kuchniak, Grzegorz Gajek, Marcin Rojek, Marek Grzywacz), ponadto panel miał nawet moderatora/prowadzącego. I tak wyszło z tego takie trochę bizarro właśnie, bo uczestnicy panelu podeszli do niego z charakterystycznym dla siebie rodzajem powagi, Marcin Rojek podobnie jak w czasie panelu o zombie zaprezentował się jako transgresywny trickster a niektórzy zgromadzeni wokoło słuchacze zasnęli i tym razem nie byłem to ja.
W sumie na chwilę obecną, gdy bizarro w Polsce jest zdecydowanie niszowym zjawiskiem i gdy trzeba za każdym razem tłumaczyć zgromadzonym n00bom wszystko od podstaw, nie dziwię się, że nie dowiedziałem się z tego panelu niczego nowego. Taki jest jednak urok orki na ugorze (a może i nawet orka na ugorze). Dodatkową atrakcją panelu była możliwość zobaczenia, dotknięcia a nawet zagłębienia się w "The Haunted Vaginie".
O 19.30 rozpoczął się podsumowujący niejako cały Kfason panel o "teraźniejszości i przyszłości polskiego horroru". Rozmawiali Kazimierz Kyrcz Jr., Dawid Kain, Stefan Darda, Michał Gacek i Michał Stonawski. Zgromadzeni autorzy doszli do wniosku, że czas już najwyższy przestać być tym takim wujkiem-odludkiem w rodzinie szeroko pojętej fantastyki i zaznaczyć swoją obecność jako czegoś jednak odrębnego. Ma zostać ufundowana nagroda im. Stefana Grabińskiego, będąca czymś w rodzaju nagrody im. Zajdla w ramach światka horrorowego w Polsce, jednak bez powielania błędów i wypaczeń związanych z nią, nie będzie to kopia Zajdla dla innego fandomu.
Na zakończenie było "afterparty" w designerskim klubie w podziemiach Arteteki. Osobiście wolę lokale cichsze i bez danceflooru, ale nie było tam źle.

Pierwszy Kfason był bardzo dobrą imprezą. Pozostaje mieć nadzieję, że wysoki poziom zostanie przynajmniej utrzymany. Pozostaje też mieć nadzieję, że uda się społeczność/fandom horroru zagospodarować i rozwinąć.
Wreszcie pozostaje mieć nadzieję, że i bizarro na tym skorzysta, zaznaczy swoją obecność zarówno po stronie horroru jak i fantastyki. Kiedyś może oderwie się od jednego i drugiego, zmieni się w coś zupełnie niezależnego, chociaż mającego korzenie po obu stronach.
Udało mi się na Kfasonie zebrać dziewięć podpisów od autorów opowiadań zgromadzonych w "Bizarro Bazarze". Największy problem będzie z Amerykanami, więc w pierwszej kolejności chcę "pozbierać" polskich autorów.
Kupiłem też parę książek, w tym "Podwójną pętlę" - od autora, Kazika Kyrcza. Jeszcze raz dzięki za dedykację.

czwartek, 10 października 2013

"Światy Zajdla"

Dostępna za darmo do ściągnięcia antologia opowiadań inspirowanych Zajdlem.
Na stu stronach siedmioro autorów zaprezentowało siedem opowiadań.
Dobrym pomysłem było wydanie tej antologii. Zajdel sobie zasłużył na upamiętnienie, tym bardziej, że jego spostrzeżenia, mimo iż powstały w kontekście rzeczywistości zdychającego PRLu, nie rzadko zaskakują swoją aktualnością. Poza tym systemy polityczne i społeczno-ekonomiczne się zmieniają, a władza nadal demoralizuje, biurokracja nadal się rozrasta, zamiast jednej, państwowej nowomowy mamy splątane dyskursy mające swoje własne języki pozbawione znaczeń.
Zajdel był działaczem "Solidarności". Był przy tym gościem o konserwatywnych przekonaniach. Z wykształcenia był fizykiem, co nie przeszkodziło mu odnotowywać z zabójczą precyzją patologicznych relacji w świecie władzy, polityki czy po prostu w społeczeństwie.
Z konserwatyzmem Zajdla nie jest mi po drodze. Z jego analizą rzeczywistości zaś jest mi bardzo po drodze. Pewnie dlatego, że niechęć do bycia wepchanym w masę, w trybiki historii czy też niechęć do wylądowania pod buciorem żołdaka reprezentującego Jedyną Słuszną Ideologię i Najprawdziwszą Prawdę jest cechą uniwersalną dla osobników mających jakkolwiek rozbudowane poczucie samego siebie i jakkolwiek rozpoznających swoją substancję. I nie będących przy tym masochistami lub nie cierpiących na przykrą przypadłość, jaką jest autorytarne zaburzenie osobowości.
Poza tym "Wyjście z cienia" Zajdla to jedna z pierwszych przeczytanych przeze mnie w życiu książek należących do szeroko pojętej literatury fantastycznej. Przeczytałem ją nawet jeszcze przed takimi gimnazjalnymi klasykami (przynajmniej tak to wyglądało w moich czasach) jak "Władca pierścieni". Z lektury Zajdla wyniosłem przekonanie, że literatura nawet tak powszechnie uważana za mało wartościową, jak s-f czy fantasy, powinna sięgać poza "lochy i smoki" (ew. "zielone ludzki i stacje kosmiczne") i mówić coś, ba, nawet i krzyczeć, o rzeczywistości i świecie w jakim żyjemy. Dlatego nieco na wyrost lubię się określać mianem wyrodnego - a nawet zwyrodniałego, niech tam - ucznia Zajdla. Chyba żaden inny autor tworzący beletrystykę nie wywarł tak wielkiego wpływu na mój światopogląd, jak Zajdel właśnie (no dobra, wiele lat później pojawił się Ernst Jünger, najpierw dał mi LSD a potem zabrał na wycieczkę do "Eumeswil" - ale to zupełnie inna historia. A o samym "Eumeswil" gdzieś tu już na blogu pisałem jakiś czas temu).
Jak więc możesz się czytelniku domyślić po tym moim wstępie nieco przydługim, dużo sobie po tej antologii obiecywałem. I nie zawiodłem się w sumie. Bo mogło być tego więcej. I w sumie pluję sobie w brodę, że przegapiłem konkurs, który wyłonił autorów antologii. Może bym się załapał.
Rzecz jasna, nie oczekiwałem po autorach, których twórczość znalazła się w antologii, ślepego naśladownictwa Mistrza lub wejścia w wyżłobione przez niego koleiny. Oczekiwałem czegoś twórczego. Czegoś, co nawiązałoby i do topornych systemów quasi-stalinowskich, z ich szarzyzną i beznadzieją dnia codziennego, i do groteski i surrealizmu, od której Zajdel nie stronił zwłaszcza w krótkich formach, i do rozlicznych innych wątków, przewijających się przez jego twórczość. Ale żeby było to coś, noszące wyraźnie indywidualne cechy poszczególnych autorów.
Inna sprawa, że twórczość większości autorów była mi wcześniej nie znana, ale nic to.
Opowiadanie Adama Podlewskiego jest piąte z kolei, ale jako iż miałem okazję poznać autora osobiście, to nad "Ministerstwem ds. Apokalipsy" pochylę się najpierw. Jest to groteskowa historia o tytułowym urzędzie, istniejącym przy rządzie RP. Opracowywane są tam koncepcje i plany końca świata, a pracują tam m.in. niedoszli terroryści i różne świry. Jest też resort dla Reptilian. Puenta jest jasna - jest to jedyne ministerstwo w polskim rządzie, które zadziałało jak należy.
Pierwsze w antologii jest opowiadanie Anny Głuszek pt. "Świerszcz w karabinie". Autorkę kojarzyłem wcześniej z antologii ku czci Grabińskiego (gdzieś się kiedyś tu przewinął krótki opis i tej książki). "Świerszcz" to nie dość, że szary, brudny świat totalitarnej władzy, to jeszcze świat po apokalipsie spowodowanej bombami "S". Autorka przedstawia historię profesora borykającego się z nieuleczalną chorobą oraz wysłannikami tajemniczej Szarej Armii. W tle jest wątek związany z odzyskiwaniem surowców z ludzi. A w każdym razie tak go określę.
Po "Świerszczu" w antologii znalazł się "Ostatni archeolog" Szymona Nogi - opowiadanie będące wariacją nt. "Limes inferior" Zajdla, do tego poruszające kwestię pisania od nowa klasycznych dzieł, by w kolejnych wersjach nikogo nie urazić.
Trzecie jest "Poza systemem" Marzeny Starczyk. To opowiadanie najbardziej przypadło mi do gustu, bo poruszyło zajmujące mnie kwestie - ile jest człowieczeństwa w człowieku podpiętym 25h/dobę do wszechobecnego internetu, istocie wręcz ubezwłasnowolnionej przez nowoczesne technologie, które oczywiście dla jego dobra, szczęścia i bezpieczeństwa monitorują oraz planują każdą godzinę ludzkiego życia. Co najlepsze (ale i najbardziej przerażające, bo doskonale widoczne już obecnie, na co dzień), człowiek sam z siebie ochoczo się podpiął pod wszechogarniającą nierzeczywistość, która zupełnie zaburzyła i wywróciła do góry nogami relacje międzyludzkie. Tylko zakończenie mi średnio przypadło do gustu. Można tam było zrobić coś znacznie bardziej przejmującego, już po fragmencie programu telewizyjnego.
Następnie Maciej Kaźmierczak, kojarzony przeze mnie z "Zombiefili" (tak, o tym też tu na blogu pisałem) prezentuje "Nagranie". Jest to historia pracownika wielkiej, gwiezdnej korporacji, który natrafia na coś, na co nie powinien natrafić. Ba, nawet odtwarza to coś. Poznaje przez to szokującą prawdę, ale nie przynosi mu to niczego dobrego.
Po Adamie, o którego opowiadaniu wspomniałem jako pierwszym, w antologii znalazła się Ewa Morawska z opowiadaniem "Świeżorodek". Jest to bez wątpienia najbardziej oryginalne opowiadanie w antologii. Rzecz się dzieje w świecie, gdzie ludzie są klonowani jako kopie rodziców, ba, produkowani seryjnie wręcz, jak kiedyś książki. Nie można rozmnażać się naturalnie. Do tego momentu przypominało mi to nieco "Homo Pregnantus" Jana Maszczyszyna z "Bizarro Bazar", tylko pozbawione rzecz jasna charakterystycznego "zadziora" tego autora, a zastąpione zimną sterylnością biura "projektującego" ludzi. Potem jednak doszły wątki teoretycznej nieśmiertelności w bliżej nieokreślonej przestrzeni przypominającej nieco internet, tylko że wpiętej ludziom bezpośrednio w głowy i służącej też do wymiany myśli. Ostatecznie wyszedł z tego posępny bad trip jakiegoś szalonego transhumanisty. Zdecydowanie dobra, mocna rzecz.
Ostatnim opowiadaniem w antologii jest "Życie bezwolne" Pawła Kuklińskiego. Post-apo, gdzie pojawiło się totalitarne państwo. Przy użyciu puszczanej wszędzie i zawsze muzyki, ludność trzyma się w stanie euforii i odmóżdżenia zarazem, niczym bezwolne zombie pozbawione jakiejkolwiek refleksji o otaczającym świecie. Gdy w pewnym momencie główny bohater traci słuch, cały jego świat się wali w gruzy...
Oprócz opowiadań w antologii znalazł się też jeden tekst dr Edyty Rudolf, prezentujący krótko i treściwie postać Janusza Zajdla oraz jeden tekst od jury konkursu, w którym Andrzej Zimniak pastwi się nad zgłoszonymi opowiadaniami, w tym opublikowanymi w antologii.
Zabrakło spisu treści - ok, to tylko 100 stron, nic wielkiego niby, ale bardzo lubię spisy treści (zresztą z wzajemnością) i zabolał mnie brak tak przydatnego narzędzia.
Generalnie antologia sprawiła mi dużo radości zajmując przy tym stosunkowo niewiele czasu, polecam, tym bardziej, że jest dostępna za darmo.

środa, 9 października 2013

Odpryski XX

1. Działo się to w roku kiedy w końcu immanentyzowali Eschaton...
A nie, nie ta historia. Działo się to mniej-więcej tydzień temu. Wracałem koło 22 do wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Jak zawsze szedłem sobie spokojnie wzdłuż bloku, zmierzając do swojej klatki.
Swoją drogą, cóż za perwersyjna zabawa językiem - by mieszkania w bloku były usytuowane w klatkach (schodowych, no ale zawsze). Ciekawe, czy na ten temat powstała kiedyś jakaś teoria spiskowa.
Wracając do przerwanego wątku wędrówki, idąc sobie spokojnie spostrzegłem coś dziwnego. Zatrzymałem się. W jednym z okien na paterze, kilka klatek przed moją, w pogrążonym w mroku pomieszczeniu, przy oknie stała postać. Całkowicie skryta przez mrok, do tego stopnia, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy to kobieta czy mężczyzna. Ot, po prostu ktoś sobie stał w oknie i patrzył przed siebie. A że w oknie nie było firan ani zasłon, to ten ktoś był widoczny z zewnątrz.
Stanąłem na chodniku dokładnie na przeciw tego kogoś. Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższą chwilę, po czym znudziłem się i poszedłem do siebie. Dziwaczne doświadczenie. Nieco groteskowe, nieco jak początek jakiegoś pulpowego horroru.
Wczoraj znów tamtędy szedłem, znów po 22. Tym razem w tym samym oknie widziałem tylko czubek głowy wystający zza parapetu. Ten ktoś musiał tam siedzieć bądź klęczeć albo kucać i patrzeć w parapet lub kaloryfer.
Doprawdy, z miesiąca na miesiąc Kraków staje się coraz dziwniejszym miejscem.

2. Wypadałoby się zabrać za poważne rzeczy, w końcu magisterka, itd. Dlatego przez jakiś czas, zapewne długi, na blogu będzie się działo raczej niewiele. Chociaż kto wie. Ale na wszelki wypadek o tym informuję.

3. Niedawno mój dobry kumpel jeszcze z czasów licealnych, znany tu i ówdzie pisarz Marcin Rojek założył sobie bloga. Aż go zareklamuję z tej okazji.

poniedziałek, 7 października 2013

Julia Nidecka "Goniący za słońcem"

Czyli znów książka z lamusa. KAW, 1983 rok.
Zbiór opowiadań nieznanej mi wcześniej autorki. Polskie s-f szkoły "socjologicznej".
Historie o obcych światach, gdzie to ludzie są tymi obcymi (np. bardzo oryginalna historia o psiej cywilizacji na Ziemi, powstałej wieki po zagładzie ludzkości; pewnego dnia przybywa tam astronauta, nie mający pojęcia, co się tam stało), historie o człowieczeństwie (np. opowiadanie tytułowe - świetna rzecz: o przybyciu ludzi na planetę zamieszkaną przez istoty przypominające konie, które muszą ustąpić przed człowiekiem), dystopijna historia o społeczeństwie idealnie, odgórnie wyrównanym (zbyt inteligentni kwalifikują się do uznania za mutantów i są spychani na margines społeczny; totalna władza wbiła ludności do głów przekonanie, że nawet wychodzenie z domu jest szkodliwe), opowieść o zagładzie ludzkości w formie wycinków prasowych, psychologiczne ujęcie zamkniętej społeczności jaką jest załoga statku kosmicznego i targających nią konfliktów, itd.
Przeczytałem w czasie "okienka" pomiędzy zajęciami. Przeczytałem jednym tchem, nie zwracając uwagi na nieliczne usterki techniczne. Jeśli znajdziecie gdzieś w antykwariacie, kupcie śmiało.

"Coś na progu (wyd. specjalne)" nr 3/2012

Wczoraj naskrobałem kilka nieskładnych zdań o najnowszym "Cosiu", dziś przypominam o jednym ze starszych numerów. Miałem już z rok temu o nim napisać, ale jakoś tak wyszło, że nie napisałem. Czasem sam się dziwie, że przegapiam coś, co świetnie nadaje się na temat notki.
Właściwie jest to zbiór opowiadań, więc zakwalifikował się spokojnie do kategorii książkowej.
Motywem przewodnim tegoż numeru było "weird fiction". Słowo-klucz, obejmujące klasyczne pulpowe fantasy, pierwsze s-f, opowieści przygodowe/awanturnicze i kryminały głównie z początku XX wieku (głównie - bo stylistyka istnieje nadal i ma się dobrze). Przewijają się autorzy tacy jak Lovecraft (twórca pojęcia), Howard, Leiber, Derleth. Ale także Stoker, Doyle czy - uwaga - Kafka. Mydło i powidło - od kosmicznych macek po umięśnione torsy barbarzyńskich wojowników przez speluny wielkiego miasta. "Weird", czyli dziwaczne (w pozytywnym sensie). Nawet jeśli dziś twórczość pisarzy tego nurtu (zwłaszcza mniej znanych od klasyków, którzy przedarli się do popkultury) budzi u czytelnika co najwyżej uśmiech politowania, to bez tego nie byłoby współczesnej fantastyki jako takiej, horroru w gruncie rzeczy też nie. A w każdym razie taka jest teza eseju "O weird fiction" autorstwa Ann i Jeffa Vandermeer (tłum. Jakub Wiśniewski). Wiedzą o czym piszą, więc pozostaje przytaknąć.
Opowiadań jest dziesięć, z czego dziewięć należy do tematu numeru. Zostały pogrupowane w działy: "Horror", "Opowieści niesamowite", "Science fiction" oraz "Kryminał".
Horror reprezentowany jest przez Roberta Howarda ("Czaszki wśród gwiazd"), Brama Stokera ("Gość Drakuli") i Augusta Derletha ("Gwiazda McIlvane'a").
Howarda nie trzeba przedstawiać. Jego opowiadanie traktuje o Salomonie Kane'ie, purytańskim herosie, bardzo męskim, twardym, aż patetycznym na swój poczciwy sposób. Przyjdzie mu się zmierzyć z tajemnicą zaległą na bagnie.
Stokera też nie trzeba przedstawiać. "Gość Drakuli" to albo fragment z "Drakuli", który nie trafił do książki, albo oddzielne opowiadanie. Tekst znaleziony już po śmierci autora.
Dereleth zaś zasłynął głównie jako popularyzator Lovecrafta. W tej antologii opowiada o pewnym astronomie-amatorze, któremu przytrafia się coś dziwnego. Czuć atmosferę zagrożenia nieco lovecraftową właśnie.
Opowieści niesamowite to dziwne dosyć określenie. To, co najbardziej przypomina fantasy lub jest weird sensu stricto, trafiło pod tę etykietę. Mamy tu Arthura Conana Doyle'a ("Maszyna dezintegrująca"; opowiadanko o przygodach prof. Chellengera, który natrafia na innego wynalazcę i jego koszmarny wynalazek; autora nie trzeba przedstawiać) oraz Fritza Leibera ("Zielony księżyc" - post-apokalipsa o zamkniętym schronie i mutantach "z zewnątrz"; autor to ten od Fafryda i Szarego Kocura czy "Ciemności, przybywaj!").
S-f reprezentowane jest przez Franka Herberta (tak, tego od "Diuny") ("Brakujące ogniwo" - historia o hmmm o brakującym ogniwie w rozwoju istot rozumnych znalezionych przez ludzi gdzieś tam, hen) oraz Roberta Sheckleya ("Koszt życia" - przejmująca opowieść o życiu w dobrobycie i przeżeraniu kredytów).
I wreszcie kryminały - "Podpalenie oraz..." Samuela Dashiella Hammetta (historia o wyłudzeniu) oraz "Przygody Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji: Tajemnica Fontanki" Pawła Orłowca (tytuł mówi sam za siebie; bardzo poczciwy kawałek tekstu, bardzo rosyjski).
Resztę numeru stanowi opowiadanie kryminalne "Perfekcjonista" Pawła Pollaka (wydrukowane w "Cosiu" powtórnie), wywiad z Doyle'em z 1892 roku oraz komiks "Midnight City" Krzysztofa Chalika (aż się chce iść na lody).

To był bez wątpienia dobry numer "Cosia". Przekrojowo pokazujący weird fiction na przykładach. Wybrano opowieści albo bardzo klasyczne, albo po prostu dobre.

niedziela, 6 października 2013

"Coś na progu (Wyd. specjalne)" nr 8 (3/2013)

Trafił ten numer "Cosia" do kategorii książek, bo znajduje się w nim powieść Edgara R. Burroughsa "Władca umysłów z Marsa". I w sumie tylko powieść, oprócz wstępniaka, króciutkiego komiksu Daniela Grzeszkiewicza, tłumaczenia wywiadu z autorem oraz krótkiej notki o samym autorze jako takim. W preorderze do pisma dołączono krótki komiks Rafała Szłapy. Ale o tym potem.
Burroughs, urodzony pod koniec XIX wieku, znany jest głównie z cyklu "Barsoom" oraz z cyklu o Tarzanie. O ile tego ostatniego jeszcze ktokolwiek kojarzy, zwłaszcza z rozmaitych ekranizacji, to autora cyklu książek o jego przygodach (cyklu dochodzącego do ~30 pozycji) kojarzą nieliczni.
"Barsoom" jest - przynajmniej jak dla mnie - dużo ciekawszy. Pierwsze pozycje z cyklu powstawały w I połowie XX wieku. Czuć to bardzo wyraźnie.
"Barsoom" jako całość to nieco heroiczne nieco sword & sorcery, w stylu np. Conana, tyle że połączone z wieloma wątkami rodem z s-f. Autor potrafił w to wpleść jeszcze nierzadko odwołania do tego, co go gryzło na co dzień. Czyli obok półnagich lasek dzierżących miecze mamy szalonych naukowców, statki latające, mnóstwo zaawansowanych technicznie wynalazków, środków lokomocji, futurystyczne bronie. Technologia współgra z pseudo-średniowieczno-antyczną, hierarchiczną strukturą społeczną. Świat "Barsoom" jest światem dumnych herosów broniących pokrzywdzonych, dotrzymujących słowa, dokonujących niemożliwego. Znów kojarzy mi się to z Conanem. W sumie trudno się dziwić - ten sam gatunek. Kojarzy mi się to też z Jackiem Vancem. Setting zupełnie inny, ale trochę podobne.
Akcja większości książek z cyklu toczy się głównie na Marsie. Istnieje tam cywilizacja (czy też kilka różnych cywilizacji obok siebie, osadzonych na mniej-więcej tym samym poziomie rozwoju) istot zbliżonych do ludzi. Na tyle zbliżonych, że kolejni przybysze z Ziemi ochoczo zakochują się w tubylczych kobietach i rozpętują dla nich nieliche awantury, nierzadko wywracając do góry nogami reżimy polityczne i systemy religijne. Ogólny obraz świata możecie wynieść z opisu wyżej. Dodam do tego, że na Marsie Burroughsa okiełznano światło, wykorzystując je jako m.in. napęd w czymś, co jest ni to jet-packiem, ni to szybowcem a'la Lilienthal. "Barsoom" to potężny, rozbudowany świat, spokojnie dorównujący rozmachem Śródziemiu czy Erze Hiperborejskiej.
W jednym z artykułów o "Barsoom" w tym samym numerze "Cosia" jego autor wyskoczył z nieznaną mi wcześniej nazwą - romans planetarny. Nieznany mi wcześniej podgatunek zanotowany.

Sam "Władca" to historia napisana w formie listu autora-narratora do pana Burroughsa. Główny bohater, amerykański żołnierz, prosto z pola bitwy I wojny światowej (swoją drogą, opis wojny trochę jak u Jüngera - fascynacja ideałem a brutalna rzeczywistość - z nastawieniem na to pierwsze) dzięki gorącej modlitwie do Marsa, gdy leży umierający w leju po pocisku, trafia na Czerwoną Planetę. Na miejscu trafia prosto do ośrodka nieco szalonego naukowca eksperymentującego z przeszczepianiem mózgów pomiędzy ciałami, zarabiającego na przeszczepach mózgów zleceniodawców do nowych ciał. Po jakimś czasie udaje mu się poznać lokalny język i zostaje wtajemniczony przez swojego gospodarza w tajniki jego praktyk. Zakochuje się w młodej i pięknej dziewczynie, której ciało zostało sprzedane obleśnej królowej państwa fanatyków religijnych, a jej mózg trafił do zniszczonego ciała tejże wiekowej królowej. Postanawia oddać dziewczynie jej ciało. Gdy nadarza się okazja, przywraca do życia kilku nieszczęśników czekających na zabieg oraz jeden eksperyment (wielka małpa z częściowo ludzkim mózgiem) i wyruszają w świat na wyprawę. Po drodze obalą złą królową, poznają sekrety religii Tura i w ogóle. Historia kończy się rzecz jasna happy endem.
Autor skrytykował w tym swoim dziele zarówno zdogmatyzowaną, hierarchiczną religię, opartą na wierze dla samej wiary i odklepywaniu bezsensownych oraz niezrozumiałych modlitw czy rytuałów, jak i społeczeństwo zachowujących się racjonalnie (w kategoriach zysk-strata) ateistów.

Komiks Daniela Grzeszkiewicza przenosi Tarzana do Barsoom. Pomysł i wykonanie - niezłe. Dołączony do numeru (preorder - wy nie dostaniecie, har har har) komiks Rafała Szłapy traktuje o lekarzu przeprowadzającym dla wojska (najprędzej radzieckiego, sądząc po "towarzyszu Piotrowski") eksperymenty na ludziach. Gdy jego żona zapada na nieuleczalną chorobę, postanawia jej pomóc...ciekawa historia, wyrazisty bohater. Z pokazanych fragmentów historii niewiele niestety wynika - w sumie to nie wiem nawet, czy to całość, czy fragment czegoś większego.

Cóż napisać na koniec - jak ktoś lubi klasykę weird fiction, czuje takie klimaty i nie przeszkadza mu klimat, to bardzo polecam, tym bardziej, że "Barsoom" jest w Polsce zdecydowanie zbyt mało znany.